wtorek, sierpnia 31, 2010

Przedwczesna: jesień, liście spadają z drzew? + Wideo dnia #133



Witam i znów przepraszam za chorobowe przestoje. Górne drogi oddechowe nadal bardziej górne niż oddechowe, ale po wczorajszych obchodach solidarnościowych z jakąś większą sympatią patrzę na mój krzywy nos. Ale do rzeczy - zrobiło się zimno! Nie żebym się cieszył, preferuję klimaty letnio-wiosenne, ale za to aura dopasowała się w końcu do tegorocznej czołówki. Zaistniały sprzyjające warunki do odsłuchów wielkiego Beach House (choć akurat Teen Dream to dzieło uniwersalne, które równie dobrze brzmi w pluchę - w plusze? - i w ciepły nadmorski wieczór) i cudownej nowej płyty Blonde Redhead (notatki z przesłuchania Penny Sparkle już niedługo na LTB, a ja wciąż zaglądam na cdwow i liczę na cudowne przemienienie vinyl pre-ordered w vinyl despatched). Lepiej wchodzą też The National, Arcade Fire, nie mówiąc już o Parallels. Jedynie odnoga Delorean-Dum Dum-Best Coast będzie musiała poczekać na ponowne ocieplenie.


A to nowe Beach House z sesji iTunes, nasze wideo dnia, które przeleżakowało kilka dni w wersjach roboczych.

Z nowości polecamy opisane w notce poniżej Everything Everything, całkiem fajnego Matthew Deara i oblatujące nowe The Walkmen (ok, ale powoli tracę nadzieję na kolejne Everyone Who Pretended to Like Me Is Gone). Nie polecamy, z bólem, nowego Ra Ra Riot. Po bardzo fajnym The Rhumb Line i przednim barcelońskim supporcie wieśniaków to spory zawód. No a jeśli jesteśmy już przy kręceniu mordą to w odpowiedzi na ewentualny zarzut postawy zbyt koguciej, zamiast programowego piania (bo piszemy o tym co lubimy) - trochę narzekań. Największe dotychczasowe wpadki 2010? Słabe, nijakie Shearwater, okropne nowe Liars, Hot Chip bez historii, zawsze dobrzy Futureheads tym razem sprawni jak filipińscy antyterroryści, dachowanie Much, niestraszne The Knife, m.i.a.łka M.I.A., przydługa Joanna, średni Shugo, nudnawy Bonnie, niewciągające CocoRosie, niedysponowane MGMT i kiepski James Murphy, bo o ile Sound of Silver uważam za absolutne opus magnum almond LCD Soundsystem, to na This Is Happening odpowiadam "Yes, unfortunately", bo nie dzieje się dobrze. To wszystko + postępujący zalew muzyki bez znaczenia i gęstszy z każdym rokiem wysyp blaszkowych zespołów sprawiają, że trzeba łowić, przeczesywać i odcedzać. Po pierwsze - trudniej skupić się na dokładnym przesłuchiwaniu, mało czasu - dużo płyt. Po drugie - można strzelić gafę i w podsumowaniu 08 napisać o fenomenalnym Devotion, że wystarczy skrócić i będzie fajna EPka. Wy to tylko przeczytaliście, ja-autor muszę z tym żyć.



W takich okolicznościach chwilowy powrót do lat 90. wydaje się być niezłym pomysłem dlatego linkujemy kolejną listę Pitchforka - The Top 200 Tracks of the 1990s. Oczywiście puszenie i modny eclectic taste obecne, ale jak zwykle, mimo wszystko, sporo treści i pozycji do przypomnienia. No a jeśli chcecie cofnąć się jeszcze dalej i wychowywaliście się w miejscach porządnie zeskanowanych przez GoogleMaps (czyli raczej z ziemi włoskiej do Polski niż przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę) polecam interaktywny film Chrisa Milka dedykowany świetnemu We Used To Wait z The Suburbs Arcade Fire.

The Wilderness Downtown



PS Aha, zainteresowanych winem zapraszam do zapowiadanej, nowo otwartej piwniczki w dziale MY.

piątek, sierpnia 27, 2010

Notatki z przesłuchania (6) - Everything Everything - Man Alive



Pomyślałem sobie, że jeśli jeszcze raz usłyszę "w dzień kładli, w nocy kradli" to trafi mnie jasny chuj z dolomitu. Wziąłem więc w końcu na uszy pełnowymiarowy debiut Everything Everything. Mówię pełnowymiarowy, bo pamiętam pętlę nieskończoną ich miażdżącego singla MY KZ, YR BF i jego zaszczytne miejsce na naszej liście piosenek 2009. Schemat single - płyta wydaje się na pierwszy rzut oka średnio bezpieczny. Zazwyczaj zaczyna się przecież od zabójczej EPki, ale w 00s i 10s [słownie: hm?] ten system zaczyna szwankować. Tigercity? Świetna Pretend Not to Love EP i słaby Ancient Lover. Black Kids? To samo - niezwykle obiecujące Wizard of Ahhhs, a potem (Partie) Traumatic i pacha Girzyńskiego. Everything Everything chcąc uniknąć uniknąć tak przykrego (w skutkach i w ogóle) przedwczesnego szczytowania przeszli do rzeczy i po dwóch latach kuszącej wstępnej gry singlowej nagrali długogrające Man Alive. Czekałem bardzo niecierpliwie, bo wysokie wokal-rejestry, częste wokal-(dys)harmonie i nastawienie na melodię to same tygyski.

Pierwsze cztery numery są obłędne. Zaczyna się od wspomnianego MY KZ, YR BF - piosenki wzorcowej, w tempo, pociągającej. Tak mocnego wkręcenia w tego typu utwór nie zaznałem chyba od czasów debiutu Maximo Park. Maximo zresztą jest tu słyszalne - liryczne rozkminianie dziwnej sytuacji przebiega zdecydowanie w stylu Fitzgeralda cytowanego przez Paula Smitha we wkładce Our Earthly Pleasures (nawiasem - wybór idealny, to jeden z najlepszych momentów "Czuła jest noc" - "Potem te wszystkie popołudniowe godziny wspominała jako pasmo szczęścia, jako jedną z tych chwil, w których nic się nie dzieje, odbieranych tylko jako ogniwo między przeszłą a przyszłą radością, a które po czasie same okazują się radością" - no proszę Was, chcę być fajną nastolatką!). Muzycznie też ciepło - bardziej nabudowane Grafitti? Cieplej... Szybsze Signal and Sign? Gorąco.



Numer dwa - Qwerty Finger podkręca tempo jak na rasowy numer dwa przystało. Zwrotki pędzą na złamanie karku, a refren zapowiada długie powtórki. Trzy to Schoolin' - piosenka, która rządzi jak wszystkie utwory, które w kluczowym momencie posługują się gwizdaniem - Don't Worry, Be Happy, Kanikuły - wiadomo. Dwudzielna konstrukcja, wokalna gimnastyka artystyczna i singlowy pęd robią wrażenie, które przygasić może jedynie boski otwieracz i poruszająca czwórka. Leave the Engine Room to zaszczepiony na Elbowowskim podkładzie (wokalnie 100% Guy Garvey, w klimacie jak z cudownego Asleep in the Back, z przestrzennością Switching Off z Cast of Thousands) gigant. Utwór wyścielony ciepłą, owadzią elektroniczną wykładziną, z rozczulającym, pulsującym beatem przewodnim i uzależniającą drapiącą chmury wokalizą Jonathana Higgsa. Jeden z najpiękniejszych kawałków roku, bez dyskusji.



A potem - Final Form - Photoshop Handsome (znane i dobre) - Two for Nero aż do przystanku w postaci "starego" (2008) świetnego Suffragette Suffragette, w którym Higgs śpiewa już na kamaleona, jak Sting z czasów Synchronicity. Pisałem o wielkości pierwszej czwórcy i właśnie ta wielkość wali cieniem po niezłych piosenkach 5-7. Wystrzelanie się z najlepszych utworów na samym początku to z jednej strony przywiązanie słuchacza do płyty, z drugiej gwarancja pewnego zawodu. Man Alive nie fuguje największych hitów solidnymi wypełniaczami i dlatego po serii wymiataczy dłuższe obcowanie z dalej dobrym, ale słabszym materiałem może zaboleć. Wśród tych fug kiełkują jednak nowi "mniejsi faworyci" (np. Come Alive Diana) i w tym sensie ta płyta to grower.

Chwaliłem ostatnio eklektyzm The Suburbs, ale bardzo dobre nowe Arcade Fire to eklektyzm w obrębie pewnej stylistyki. Man Alive - dobrze to czy źle - miksują wszystko i obstawiają wyniki, a wywiady z muzykami nie pozostawiają złudzeń - to muzyka totalna i hiper-eklektyzm. Od Cockera do Mozarta, zresztą:

Like our name says, we're inspired by everything, from the Beatles, Radiohead, Kraftwerk, R. Kelly, Michael Jackson, the Smiths, Steve Reich, Ezra Pound, John Cage, and Beyonce. We love Destiny's Child. We listen to a lot of music. Some of it is left field, some mainstream, some rock. We try not be genre snobs and find value in all sorts of things.

A Allmusic w nawiązaniu dodaje:

The group draws from a well that runs as deep as the Beatles and Bowie, as accessible as R. Kelly and Michael Jackson and as heady as Ezra Pound and Steve Reich.

Grubo, nie?

niedziela, sierpnia 22, 2010

Muse - Coke Live Festival, Kraków - 21.08.2010



New Born
Map of the Problematique
Uprising
Supermassive Black Hole
Guiding Light
Nishe
United States Of Eurasia
Undisclosed Desires
Bliss
Resistance
Time Is Running Out
Starlight
Plug In Baby

Hysteria
Knights of Cydonia



Muse poznałem na wysokości Origin of Symmetry. Pamiętam czasy, kiedy będąc młodym webmasterem największej polskiej strony o Placebo (kiedyś to był zespół!) napisał do mnie Piotrek Stelmach. Była zima 2001, a na wysokim miejscu w rocznym podsumowaniu Trzymaj z nami (a może Pastelowego świata rocka?) znalazło się właśnie Origin. Wdech przed frazą jak malowanie, dźwiękowy eklektyzm i przede wszystkim mocarne trzaśnięcie z muzycznej podbity. Muse sprytnie i z polotem kradli na tej płycie (i poprzedzającym ją debiucie Showbiz) z przebojowej megalomanii Queen, kosmicznych zainteresowań Pink Floyd, „futurystycznej ikonografii” Electric Light Orchestra, piosenkowego etapu Radiohead i w końcu z zeppelinowskiego rozdarcia między ckliwą balladą a rockowo-metalowym dopierdoleniem. Imponowały wokalne popisy Bellamy’ego i pompująca w utwory energię rasowa sekcja rytmiczna Wolstenholme-Howard. Coś się działo, a Muse zbierali kolejne nagrody – najlepszy nowy zespół 2000 wg NME, best british live act i best british band wg Kerrang! oraz mnóstwo innych zwycięstw i nominacji. Niby nic i „What's with all these awards? They're always giving out awards. Best Fascist Dictator: Adolf Hitler”, ale faktem jest, że Showbiz i Origin of Symmetry przyciągały i czarowały.



Po dwóch latach przerwy, w 2003 roku, ukazało się Absolution i było już wiadomo, że nie jest to żadne Kid B. Płyta popchnęła zespół w stronę monumentalnego, nowego prog rocka z zabarwieniem hitowo-stadionowym, nie twórczo-eksperymentalnym. Znamienna była zmiana na pozycji producenta. Z pola gry zszedł John Leckie (odpowiedzialny między innymi za debiut The Stone Roses i The Bends Radiohead, a wcześniej pracujący z wielkimi tego świata, chociażby w studio Abbey Road), a zastąpił go Rich Costey. Absolution serwowało dużo ciężkiego melodyjnego rocka z charakterystycznym planetarnym zabarwieniem. Płyta rozczarowywała kompozycyjną niemocą i charakterem obranej przez Muse drogi, pocieszała kilkoma bardzo mocnymi numerami (z Time Is Running Out i Hysterią na czele). Rok 2006 przyniósł natomiast pewne zaskoczenie, bo oto po ciężkawym albumie nr 3 ukazał się singiel-parówa! Wysoko piane Supermassive Black Hole nadal tkwiło w mega i kosmo klimatach lirycznych, ale muzycznie zamiast zgrywać Adamka, wypinało lateksowy tyłek. I co z nim? Wpierdol i wakacje. Wpierdol, bo gros materiału z Black Holes and Revelations nie spełniało danej przez zespół obietnicy lekkości. Wakacje, bo rok później, na błotnym Open’erze 2007 Muse po raz pierwszy zagrali w Polsce. Open’er w deszczu gwiazd głosił niefortunnie ukuty tytuł relacji, którą dla Dziennika pisaliśmy z Jakubem Demiańczykiem. No a Muse? Też w deszczu – gwiazdorstwa. Już trzy lata temu w Gdyni można było bowiem zauważyć, że kurs na wielkie hitowe granie nie zostanie zmieniony. Przeciwnie - SF-wizualizacje, kosmiczne karaoke, rewelacyjnie wygrzane Starlight - trzeba było złapać konwencję żeby blichtr i rozmach nie raziły po uszach.


fot.: Michał Dzikowski/INTERIA.PL

Podobnie jest z najnowszym Muse i podobnie było wczoraj w Krakowie. Uprising, a przede wszystkim Undisclosed Desires – single z The Resistance kręciły biodrem, ale dużej części ubiegłorocznej płyty (chyba mimo wszystko najlepszej od czasów świetnego Origin) dysk wypadał znów w patetyczne rockowe hymny. Porównanie koncertów – gdyńskiego i krakowskiego – również opiera się na podobnym schemacie. Aby dobrze się bawić trzeba było łyknąć konwencję. Występ Muse to show, nie spontan a butan, ale w tej bucie jest coś zachwycającego. Próby dźwiękowych zabaw z publicznością w stylu Freddiego z Live Aid, sztuczne ognie, piłki-oczy, palona przez Wolstenholme’a fajka – to wszystko z jednej strony muzyczna la strada, z drugiej niezbędne elementy celowo przesadzonej, gigantycznej rock opery. I mimo tego, że ogromnie cieszyły trzy numery z drugiej płyty (otwierające koncert New Born, fantastyczne jak zawsze Plug In Baby i zasłużony laureat głosowania polskiej publiczności na utwór, który chciałaby usłyszeć – Bliss) widać było, że dzisiaj Muse najlepiej czują się grając na scenie te nowsze, rozpuszczone, rwące i natchnione kompozycje. I jeśli podczas niektórych festiwalowych koncertów uwiera mnie bezosobowość i wielkie rozmiary festowych „scen na środku pola” to w przypadku widowiska Anglików (czasem łapię się na podświadomym uważaniu ich za Amerykanów ; And the star-spangled banner in triumph shall wave!) wielka pusta przestrzeń zdaje się być miejscem idealnym, aż proszącym się o wypełnienie jakąś wielkoformatową substancją.


Muse - New Born (live, 21.08.2010, Kraków) ; wideo: DroolPL (polecam, podobno wgrywa się cały wczorajszy koncert w HD)

Wrażenia? Pozytywne, bo nawet jeśli czasem wydaje się, że to wszystko kościół bez boga i napompowany balon, to nie tak. Koncert Muse to wydarzenie w 3D – jasne, że wywołuje w związku z tym zachwyty sfor fanek i fanek z for oraz przyjemne uczucia klasy średniej-wyższej w drogich okularach i uchem w iphonie, ale hej, nie to się liczy. Muse jako live act wywołują emocje muzyczne i artystyczne, potrafią dowalić, zachwycająco poprowadzić swoje spasione rock-suity, a Bellamy umie zapanować nad widowiskiem i porwać wibrującym falsetem. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby muzycy powiedzieli sobie w 2003 roku tak jak cytowany już wcześniej Allenowski Alvy Singer „Well, I have to - I have to go now, Duane, because I, I'm due back on the planet Earth” staliby się kolejnym miałkim radiowym brit-zespołem. Zamiast tego są przesadzeni, ale wyraziści, balansujący na granicy irytacji i ekscytacji, charakterystyczni, rozpoznawalni i nadal bardzo dobrzy koncertowo.

piątek, sierpnia 20, 2010

szaleństwo katalogowania + Wideo dnia #132



Dziś krótka zapowiedź nadchodzących nowości na LTB. Już niedługo w dziale MY:

- oprócz dotychczasowego linku do naszych filmowych ocen (Filmweb), odnośnik do filmowej kolekcji,
- powstaje też kolekcja książkowa,
- oraz zapowiadany wcześniej winny notes,

a dodatkowo, oprócz powyższej odnogi pamiętnikarsko-katalogowej, chronologiczna kompilacja muzyczna, czyli całkiem nowy dział. Pilni i regularni jak zwykle, zapraszamy kiedyś. A na razie, w starej głośności, gramy nowe - Fever Ray coverującą Gabriela już nie tylko na żywo, ale i w studio. Dzięki!


+ MP3 z NME

środa, sierpnia 18, 2010

Wideo dnia #131



Witamy po przerwie chorobowej i od razu mówimy co jest i co będzie:

- w przygotowaniu (zaznaczmy od razu: dłuższym przygotowaniu) nowy dział LTB - szczegóły wkrótce, poza tym na gęstym repeacie nadal Dylan, a plany lekturowe to The Beatles mówiący sami o sobie (świetna rzecz, a przy okazji muzyczne powroty: pierwszy Elvis - jak się okaże częściowo związany z bohaterem dzisiejszego wpisu - i ponownie Buddy Holly) ; co jeszcze? terapia zachwytem, czyli sesje z Kind of Blue Davisa no i trochę nowości, m.in. opisywany przez nas jakiś czas temu Dam Mantle,



+ Arcade Fire - Guns of Brixton (The Clash cover)

- co będzie? Przesłuchania nowych płyt The Walkmen (tytuł Lisbon? żegnaj obiektywizmie!) i Blonde Redhead (po obiecującej zapowiedzi), z których na pewno zdamy relację.

No a przede wszystkim świętowanie urodzin (21.08.52) nieodżałowanego Joe Strummera, który z najprostszego, gołego, surowego punku potrafił wykrzesać piosenki niezwykle przyciągające - nie tylko zatrzęsieniem hooków, ale też przecharakterystycznym klimatem. Jego The Clash dokonali niemożliwego - zawarli w swojej muzyce elementy ska i reggae i zamiast w niesmacznym juwenalianym błotsku wylądowali wśród autorów najlepszych płyt lat siedemdziesiątych. Nie uniknęli naszywek na plecakach, ale ej You've gotta be slightly stupid! Polecamy wszystko, z genialnym London Calling i fantastycznym filmem Juliena Temple'a na czele. A poniżej dowód na to, że zgapienie okładki to często dobry wstęp do nagrania wielkiej płyty.



Do przeczytania!



PS EDIT - dokładka nowości - 1) nowa piosenka The National do pobrania tutaj (przez hypem.com), 2) nowa płyta Ra Ra Riot do przesłuchania.

czwartek, sierpnia 12, 2010

Wideo dnia #129 / 130



Zachęcony ogłoszeniem tytułu nowej płyty Belle and Sebastian, postanowiłem napisać o mojej miłości do tego zespołu, a przede wszystkim do ich debiutanckiego albumu Tigermilk. Gardło wysiada (a przecież to ważny organ w procesie pisania), oczy się kleją, więc będzie krótko: Kocham Tigermilk. Była to jedna z pierwszych płyt jakie kupiliśmy w Madrycie, a to spore wyróżnienie, bo jako wygłodnialcy z Polski zachowywaliśmy się we FNACu zuchwale, rzucając się na półki z płytami, zbierając 20 tytułów i wprowadzając najróżniejsze metody selekcji. Debiut B&S wytrzymał do końca w jednym z pierwszych podejść. To płyta wzorowo subtelna i urocza, muzyczny łyk kakałka, a lirycznie: z jednej strony niewinna słodycz I Wanna Hold Your Hand, z drugiej, parafrazując Pessoę (i Let Down Radiohead!), "nadanie godności nudzie" (Well who could blame her, if she sleeps?), z trzeciej kąśliwy cynizm przemądrzałych okularnic (całe She's Losing It), z czwartej nasto i dziesto letnia melancholia (Expectations albo You know the world is made for men / Not us).





A na doczepkę (i z doczepką na temat) najbardziej chyba obgadywany przez nas utwór 2010 - rewelacyjne All to All Broken Social Scene i staronowy teledysk z liściem na głowie.

Lisa



i Edmund





PS A ta nowa Robyn bardzo w stylu Uffie, też fajna, tylko czemu zamiast jednego świetnego mamy dwa niezłe albumy?

i EDIT: Jeszcze w kwestii B&S przypominam piękny utwór z wokalem panny Campbell, o którym pisałem w poprzedniej notce.

środa, sierpnia 11, 2010

Notatki z przesłuchania (5) - Arcade Fire - The Suburbs



No i mamy nowe Arcade Fire. Od razu widać, że muzycy zrobili wszystko, aby te płytę spieprzyć - poszli w stronę koncept-albumu, teksty nagięli pod samą granicę frazesów (zapomniane przedmieścia, architektoniczny, polityczny i ekologiczny krach, tempo życia, ucieczka w dzieciństwo - takie tam unity z książek do angielskiego), zamiast wyjściową jedenastką zagrali szesnastką i zamiast pójść w modny lo-fi, pozostali przy hi-fi rokoku. To szokujące, ale zamiast katastrofy powstało albumisko.

Ktoś powiedział, że czasowy problem The Suburbs to "za długo na raz, za krótko na dwa". Za płytą przemawia jednak fakt, że jeśli coś wyjąć to całość się chwieje. Zawsze pieję nad kompozycją, przykuwam się do niej i zostawiam w domu otwarty testament, a nowa płyta Kanadyjczyków (no, powiedzmy) to kompozycyjna perełka. Pętla stworzona z numeru tytułowego to być może tani chwyt, ale zostawmy to, hearts and kidneys are tinkertoys! I'm talking about the central nervous system! Że za mało Regine? Może faktycznie, a kolejny sms od telewidza brzmi "We already have to tolerate one Bruce Springsteen, we don't need another, Win!" Po pierwszym przesłuchaniu wyglądało na linię, ale po czelendżu widać, że ta uwaga to jednak out. To nie ta droga, nie nią oni idą. Po ciepłej chacie i śnieżycy Funeral i horrorowej kabale wielkomiejskiej Neon Bible czas na wiejskomiejską muzykę przedmieść.

The Suburbs - wszystko startuje jak z szerokokątnej taśmy filmowej, majestatyczny początek w stylu Last Exit z Antics Interpolu, kurtyna w górę i pierwsze punkty za wartość artystyczną.

Ready to Start - mój pierworodny pupil ; poruszający refren, wagowa klasa My Body Is a Cage, bez tej ekspresji, ale z tym drapnięciem.



Modern Man - nieznośna lekkość kompozycji, naszkicowany utwór, który brzmi jakby się go znało od dawna.

Rococo

Rococo by lazysunbathers

Empty Room - tegoroczne Keep the Car Running, bez budapesztańskiej orkiestry, za to z podniosłym flowem i świetnymi partiami smyczków Palletta.

City With No Children - proste, wyszyte, z dobrą partią gitary prowadzącej rodem ze stadionowych etapów u dwa ; btw: które to miasto i czy drogo za metr kwadratowy?

świetna dwójka - Half Light I > Half Light II - bardziej patetyczna II minimalnie przegrywa z I głównie za sprawą wokalnych partii but they're ... only ... echoes ; jako całość to takie ocean in a shell - portret stylu tego albumu, który czerpie z jednej strony z cyrku i festynu w klimacie On Avery Island NMH i eklektycznej energii chamber popu, z drugiej z kojącej przestrzennej tradycji ich najlepszych piosenek, vide: Neighborhood #1 (Tunnels).

Month of May - czy ja wiem, jedyny kompozycyjny zgrzyt? płyta przeskakuje wprowadzając niepotrzebne zamieszanie, jak coś wycinać to to.

Wasted Hours - solidnie, bez przełączania.

Deep Blue - Kasparov, Deep Blue, 1996, czyli liryczny powrót małej apokalipsy Neon Bible oraz przypomnienie, że it's demanding to defeat those evil machines ; piękne partie pianina, kandydat do częstego repeata.

We Used to Wait - aż dziwne, że to nie pierwszy singiel. Bardzo przebojowy numer podbity grubo tnącą sekcją rytmiczną. W warstwie tekstowej o listach i czasach, w których "no czasem napiszę, żeby nie zapomnieć."

i kolejny duet, Sprawl - I gęsta, II najlżejsza, najbardziej taneczna, ze zmysłowym brokatowym refrenem i nieco banalnym tekstem o tym, że już 10 lat, 10 plus 1.

Suburban War - patrz: Wasted Hours.

The Suburs (continued) - i pozytywkowe wyjście zamykające całość.



Czy to wszystko jak zamierzona mieszanka Neila Younga z Depeche Mode? Niekoniecznie. Jeżeli już, to tę myśl należałoby rozszerzyć, tak jak zrobił to recenzent The Guardian:

There's something charming about the way an album about growing up in the suburban 80s gradually starts to resemble a chart rundown from 1983: the taut, post-new wave rock track, the mournful social-realist ballad, the glittering synth-pop masterpiece.

Czyli debiuty socjalizujących The Smiths, młócącej Metallici, podniosłego Marillion, piosenkowego R.E.M. oraz tańczącej pod szczęśliwą gwiazdą Madonny i tańczących z bagażem New Order. Nie jest to też ich OK Computer ani Automatic for the People. Arcade Fire grają ewolucyjnie, bez rewolucyjnego podwajania widowni albo dramatycznych wachnięć stylu i jakości. Faktycznie zespół rozszerza nieco gatunkowe spektrum (najwidoczniej w opisanym Sprawl II), ale utrzymuje wszystko w ryzach swojego rozmachanego, podmiejskiego, pulsującego, ozdobnego rocka tworząc barokowy album kostiumowy, wciągający i bogaty. Często ulegając propozycji Let's take a drive through the sprawl, bardzo polecam.



PS Słyszeliście nowe No Age? A Sunrise z nowej płyty Campbell i Lanegana?

poniedziałek, sierpnia 09, 2010

OFF sobota 2010



Kiedy piszę te słowa na głównej scenie OFF Festivalu kończy się prawdopodobnie koncert The Flaming Lips. Koncert, którego nie możemy oglądać z przyczyn niezależnych od organizatora, występ, którego byłoby mi bardzo żal gdyby nie: słaba trasowa setlista (złożona głównie z przestrzelonego Embryonica) oraz tancerze na złoto i ogólny, skupiony bardziej na formie niż na treści, trend w karierze tego znakomitego zespołu. The Flaming Lips trzeba było oglądać po The Soft Bulletin, ewentualnie po Yoshimi, teraz trzeba czekać w nadziei. Czego żal bardziej? Na pewno The Tallest Man on Earth, który swoim The Freewhelin' Kristian Matsson dopisał się do listy najlepszych singerów/songwriterów nowego stulecia. Damon & Naomi? Też szkoda, bo sam fakt obcowania z muzykami Galaxie 500 to duża przyjemność. Żałujemy również Shearwater (ale PS09, a Rook > The Golden Archipelago), No Age (to już było x3, ale zawsze jest świetnie) oraz The Raveonettes i Dum Dum Girls, ale ich widzieliśmy odpowiednio w Madrycie (niezapomniany koncert na jedno gardło, który odbył się w ramach trasy po najlepszym w ich dyskografii Lust Lust Lust) i Barcelonie (świetna końcówka tegorocznej Primavery). Tak więc z hedonistycznego punktu widzenia średnio, z kolekcjonerskiego - wszystko w porządku.

Nasz tegoroczny OFF to sobotni wieczór i cztery koncerty. Hey, który potwierdził, że gra swoją najlepszą trasę po swoim najlepszym albumie (widzieliśmy już we Wrocławiu, ale nie pamiętam, czy opowiadaliśmy), stosunek przerywany z Farinellim północy - zespołem Mew (Are you my lady, are you?), ale przede wszystkim dwa występy, które muzycznie otworzyły i zamknęły nasz tegoroczny offowy wypad.



Najpierw Dinosaur Jr. - zespół, który wygląda jak warsztaty fryzjerskie w Radomiu i który zgodnie z przewidywaniami zagrał koncert niesłychanie dobry, surowy i mięsisty. Joseph Donald Mascis pokazał, że po pierwsze - można ukraść wieczór na pożyczonym (od The Black Heart Procession i No Age) sprzęcie, po drugie - można być Gandalfem i Sarumanem rockowej sceny naraz i po trzecie - że po ponad ćwierćwieczu od założenia zespołu to wciąż trias, nie kreda. Pokazał też jak skupiać na sobie uwagę bez najmniejszego mizdrzenia się do publiczności, którą pozdrowił "na Rokitę" słowami Pierdol się Lufthanso! (to ona nie dostarczyła efektów gitarowych i części sprzętu). Muzycznie było bajecznie - tak jak na płytach Dinosaur Jr. często bywa. Łojenie z duszą - ostre, głośne, krnąbrne (chociażby w coverze Just Like Heaven Cure, który na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na ogonie You're Living All Over Me), ciepło kapitalnie skrojonych numerów, kilka szybciej niż na płycie zagranych wymiataczy z Farmy (nie, nie Facebookowej) i bycie muzycznym Majstro przez duże M. Klasyka poza gablotą, riffy bez smyczy i zdeptane trawniki. No aż kupiłbym sobie te ich najki, gdyby tylko nie były takie brzydkie.


wideo: kpleb

No a potem to już Lali Puna, znaczy się Mjymce, nasi, ja? No. I tu już zupełnie inna historia i zamiast potwierdzenia jakości miła niespodzianka. Lalipuńczycy, zamiast zanudzać swoją średnią nową płytą, zagrali niezwykle do przodu, z żywą perkusją i znaną z płyt, ujmującą manierą wokalną Trebeljahr. Takie żywe wycinki ze Scary World Theory (tytułowy!) czy Faking the Books (Micronomic, a przede wszystkim Call 1-800-FEAR) to najlepsze, co może się przydarzyć po starciu uszu na Dinosaur. Piękny koncert, warto było.

Czyli co, OFF potwierdza klasę, Katowice jako miasto sprawdzają się średnio, ale na pewno lepiej niż Mysłowice, Trzy Stawy lepsze na festiwal niż Słupna, na forach bicie lansu, brylowanie i komiczne dysputy rankingowe, na polu namiotowym najpewniej lastfmowa wymiana statystyk, a przede mną mocno wzorowana na Primaverowej książeczka festiwalowa. Niezła, ale z koszmarnym tekstem OFF to po prostu sposób na życie. Przestańcie, to przecież taki fajny festiwal. Do zobaczenia za rok, my widzimy się o wiele wcześniej. Pozdrawiamy i do kontaktu.



EDIT (12.08): na offowym forum last.fm pojawił się koncert Dinosaur Jr. nagrany z radiowej Trójki, polecamy!

piątek, sierpnia 06, 2010

Dawać Madryt z powrotem na Morskie Oko! Wideo dnia #129



Kontynuując nowohoryzontowe emocje retrospekcimy Hasa i w końcu obejrzeliśmy boski "Rękopis znaleziony w Saragossie". Kto mądry od razu stwierdził, że to nie cudna Hiszpa tylko Jura Krakowsko-Częstochowska. Retiro (ach! patrzcie: Clientele i inne wpisy) to nie Retiro, ale też fajnie, bo wrocławska pergola przy Hali Ludowej (u know, u nesco). Najlepsza jest jednak rekonstrukcja madryckiego serca zbudowana na kąpielisku Morskie Oko, którą podobno przychodziły oglądać tłumy. Nic dziwnego! Kto wpadł na pomysł zburzenia dekoracji? Zabrać emeryturę!

Tęsknota za Madrytem znajdzie swoje ukojenie być może jeszcze w tym roku, na razie jednak wróćmy do spraw naglących, bo I kinda wasted your precious time, don't think twice - it's all right (wspominkowe btw). Czytam właśnie biografię Dylana autorstwa Howarda Sounesa i okazuje się, że Robert Allen był kłamliwym, aroganckim, butnym bezdomnym ćpunem kradnącym ludziom płyty. Noo, jakoś mi to fazy na The Freewheelin' (O-K-Ł-A-D-K-A!) nie rujnuje.

Wróćmy jednak do spraw naglących bardziej. Bo np. Guincho trzasnął płytę! Hamburguesa oooo-eee! Nie posiadam się z radości, tym bardziej, że Bombay podkręca nadzieję. To Schoolin' Everything Everything też fajne, ale jak coś zaczyna się 1:1 jak MY KZ, UR BF (patrz: piosenki 2009) to nie może skończyć się źle. Co jeszcze? Wspominane już nowe Arcade Fire, które naprawdę miejscami ociera się o wielkość, bajeczna płyta bez degustacji ogona, bo ani to Funeral ani Neon Bible. Pogadamy sobie o tym, ale dzisiaj zostaje nam OFF, na którego jedziemy w sobotę (sorry, Tindersticks).



Po pierwsze - setlist.fm - okrutna strona, która pozbawia mnie złudzeń na jeden choćby utwór z The Soft Bulletin podczas offowego setu The Flaming Lips. No chyba że wiecie - nie grać Creepa, tylko u ruskich na bis walnąć, znamy te numery. Jest za to Yoshimi (♥) i jest otwieracz At War with the Mystics, czyli jak to mówią młodzi ludzie teraz The Yeah Yeah Yeah Song. No i wszystko fajnie, ale wynagrodzenia za biuletyn i tak brak, pewnie, najlepiej wejść w wielką kulę i latać po ludziach, którzy płacą i żądają Race for the Prize.

Na szczęście dinozaur junior okazuje się być milszy i łupie dużo z ulubionej Farmy, a dodatkowo Little Fury Things i cover Cure (Just Like Heaven).

Pisaliśmy ostatnio, że prezentować będziemy tych co 1) na naszym OFFie, 2) nieopisani i w związku z tym została tylko Lali Puna, która (nie wiem jak) uchowała się na LTB bez notki. Nawiązujemy więc do ostatnich piań na temat Souvlaków i gramy piękny cover pięknego Slowdive. No a jutro z nosem zatkanym na forowe i portalowe dysputy o koncertach i kondycji muzyki, lastowe spędy, namiotowe integracje, 'atmosferę muzycznego święta', modne koszulki i lansrozmowy o futbolu i brytyjskiej inwazji idziemy posłuchać kilku koncertów. Do relacji!



czwartek, sierpnia 05, 2010

Wideo dnia #127 / 128



Czarno-biały post nr 300 na Louder Than Bombs czci i chwali piątego sierpnia - dzień, w którym ukazały się (przynajmniej) dwie ważne płyty. W 1967 roku The Piper at the Gates of Dawn - debiut Pink Floyd i zarazem jedyna ich płyta z genialnym Barrettem na etacie. Moi ulubieni Floydowie? Yyy... The Madcap Laughs? A tak poza tym to chyba jednak Wish You Were Here, hehe.



Druga ważna płyta to Revolver The Beatles. Hm, moja ulubiona płyta The Beatles? Litości, to już tortura. Wiele kartek się na tym podarło i wiele .txt opróżniło kosz. No w każdym razie Revolver to jest coś - muzyczny, kompozycyjny, stylowy, hitowy gigant nie do ogarnięcia. Ulubiona okładka The Beatles? Nooo, widzicie, tu już łatwiej. A ulubiony zamykacz? It is shining, moi drodzy, it is shining.



środa, sierpnia 04, 2010

Wideo dnia #126



Noo, widełko 126! Kozanów-Krzyki - trasy walkmanowe i discmanowe! I w związku z nimi całkiem przypadkowy zbieg okoliczności - powrót do With the Lights Out Nirvany i IV Led Zeppelin, bo jak to niezwykle zgrabnie ujął Chris Dahlen na widelcu:

Some people call "When the Levee Breaks" the album's true epic, because it sounds like the blues while "Stairway to Heaven" sounds like druids. But that was the fucking point . Zeppelin understood that you spend your days under the weight of shit, so they show you the way out with a moronized stewpot of myth, Tolkien and California daydreaming, a place where you can pray for greatness from battles you'll never fight. Zeppelin spanned it all, because they knew sometimes you wield the Hammer of the Gods and sometimes you just get the shaft.

Zaleciało rockiem właśnie teraz? No to w nogi, w inny repeat=tuar ostatnich dni, czyli Six by Seven i ich trzy pierwsze płyty, z którymi zawsze jest tak samo - kiedy już zacznę słuchać to zimny Lech, nie ma ucieczki. Kapitalny debiut Things We Make, obiektywne szczyty szczytów, czyli "ta z Another Love Song" - The Closer You Get i personal fav - The Way I Feel Today - jedna z najważniejszych płyt w życiu piszącego.

+ wspomnienia sztokholmskiego koncertu (26.03.09) Fever Ray (duchy, wisielce, opętane księżniczki), naprawdę dobre nowe Arcade Fire , a na razie sedno notki, czyli OFFowe zapowiedzi w trybie przyspieszonym - zespoły, których nie graliśmy, albo które graliśmy rzadko. Na początek Damon & Naomi, czyli 2/3 Galaxie 500. Ułóżcie sobie proporcje.



poniedziałek, sierpnia 02, 2010

Nowe Horyzonty 2010 - podsumowanie



- I like this film so far!
- It hasn't started yet.
- That's what I like about it!


I po horyzontach - dziwnie, bo rzeczywistość biletowa jednak różni się sporo od tej karnetowej. Nie chodzi się jak po grzybkach Wicusia, nie widzi wszędzie ujęcia, pamięta się za to kto i co w którym filmie. Wymiatało wspomniane kino samurajskie z przymrużeniem skośnej gały, Turcja pokazała swoje mniej brutalne i spocone oblicze (opisywane wcześniej 10 to 11 i bardzo dobry Uzak - zwycięzca Cannes z 2003), film o japońskim hałasie wygrał (urra!) konkurs filmów o sztuce, a i wpadki (typowe dla tak eklektycznego i eksperymentalnego festiwalu jak ENH) jak zwykle cieszyły. Zawiodła Portugalia. Najpierw Portugalska zakonnica, czyli jak zrobić zły film 'o Lizbonie' (myślałem, że aż tak spieprzyć się nie da), a potem Dziwny przypadek Angeliki - film, który mówi jedno - Manoel de Oliveira (103 lata, najstarszy aktywny reżyser) przestał ogarniać. Z jednej strony szkoda, bo jeszcze kilka lat temu robił dobre filmy (Ruchome słowa!), z drugiej zaczyna się robić ciekawie, a kolejne odloty po Biovitalu mogą się okazać jeszcze lepsze.



No a na koniec zapowiadana AAAAaaaaKsięga niepokoju - multimedialna pop opera Michaela van der Aa. Podejrzewam, że większości mogło się nie podobać, ja na początku też byłem nie w klimacie. No bo żeby Bernardo Soares głosem Brandauera (!) jechał na Niemczykowską CK nutę "Ruhe!" zamiast szumieć portugalszczyzną? Pomijając te filologiczne kocie łby było jednak świetnie. Bałem się efekciarstwa, zbytniego skupienia na możliwościach jakie daje połączenie koncertu, multimediów (okrągłe ekrany, na których odtwarzane były fragmenty filmu), opery i teatru. Aa nie dał się jednak nabrać technice i skupił się na muzyce (świetna żywa ścieżka) i doskonałym tekście Pessoi (po raz kolejny odsyłam do biblii introwertyka). I chociaż reżyser mówi, że częściej niż Mozarta słucha The Shins i Radiohead, nie naciskał na pop, raczej na kulturę. Elementy fado zwiastowały problemy, bo stereotypowa, obecna we wspomnianej popkulturze kombinacja Lizbona-kafelek-fado mdli i męczy, ale okazało się, że i tu Holender zachował umiar. Kapitalna Ana Moura śpiewała z ekranów z wyczuciem, w klimacie, bez maniery (tj. przesadnego natchnienia x podturystycznej jarmarczności), przejmująco. Było krótko, treściwie, z mixem z Pessoi na pierwszym miejscu - tak jak miało być, bo jakże trudno zrobić operę (z założenia podniosłą i monumentalną) z podartego pamiętnika człowieka, którego męczy wszelka myśl o konieczności kontaktu z innymi:

Zwykłe zaproszenie na obiad przez kogoś znajomego wywołuje u mnie trudny do określenia lęk. Myśl o jakimkolwiek społecznym obowiązku - pójściu na pogrzeb, zajęciu się wraz z innym urzędnikiem jakimś problemem w biurze, odebraniu z dworca jakiejś znajomej bądź nieznajomej osoby - sama ta ewentualność gnębi przez cały dzień mój umysł, a czasami zaczynam się tym martwić już dzień wcześniej i źle śpię, a samo zdarzenie, jeśli do niego dochodzi, jest absolutnie bez znaczenia, nie usprawiedliwia moich lęków; i sytuacja się powtarza, a ja nigdy nie potrafię nauczyć się uczyć.



I jeszcze ogłoszenia duszpasterskie:

- bardzo nas cieszą plotki, że The National mają pojawić się na tegorocznym Ars Cameralis ; pamiętamy jednak cameralisową historię jadą jadą misie / śmieją im się pysie / chuj strzelił koncert i dlatego już teraz poprosiliśmy policję, aby sprawdziła ich autokar,
- Robyn i Goldfrapp w Warszawie w październiku - niezwykle kuszące,
- poza tym rasowa rockopera w Krakowie, czyli Muse na Coke Live,
- + przesłuchania, np. nowego Arcade Fire. Do kontaktu wkrótce!