Gorąąąącoooo! I jakoś tak dziiiiwnieeee. Ale całkiem faaaajnieeeee i iiinteresuująąącooo. Ogólnie Pink trochę poniżej oczekiwań, ale z pozytywnym bilansem.
18:15 Shearwater
Bardzo przyjemna niespodzianka. Entuzjastycznie przyjęty przez krytykę "Rook" nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, więc nie nastawialiśmy się specjalnie, a tu świetny koncert. Stojący obok Artur Rojek mówił do kolegi, że zajebiście, więc trzymajcie kciuki za Shearwater na OFFie.
19:30 Plants & Animals
Przyjemny, ale nierówny koncert - miejscami nużący, miejscami bardzo fajny. W porządku, jeśli nawet z rozczarowaniem to malutkim. No a potem…
21:15 Neil Young
… długa przerwa, bo jak gra Neil to nie gra nikt inny. To pewnie trochę wstyd nie zachwycać się Neilem, ale trudno, najwyżej z lansu nici. Było średnio, długo i zbyt nijako żeby porwać. Może to kwestia zmęczenia, może nie. Odwiedziliśmy pana Jacka Danielsa i wszystko się ułożyło.
23:30 Liars
Świetnie, ale czemu tak krótko?! Nakładka Liars/Deerhunter była chyba najbardziej okrutną w tym roku. Zaczęło się gęsto, ciemno, mrocznie i mocno. Czerń brzmienia była wręcz Schulzowsko namacalna. A kiedy już się rozkręcili, my z ATP przemieszczaliśmy się na scenę Rockdelux, bo tam zaczynali:
23:50 Deerhunter
Koncert Deerhunter z Primavery do odsłuchania/pobrania TUTAJ.
„To może być jedna z najlepszych chwil w moim życiu” powiedział Bradford i nie wyglądało to na kokieterię. Koncert Deerhunter wypadł rewelacyjnie, jeszcze lepiej niż na Primaverze 08. „Hazel St” wywołało u mnie najprawdziwsze dreszcze, zachwycająco zabrzmiało "Microcastle". Duet paralizatorów z ostatniej płyty - "Never Stops" i "Nothing Ever Happened” nie zawiódł, i w ogóle „jjjjaaaaciiiięęę”!
Musieliśmy odpuścić Sonic Youth, ale trudno, oni byli na Open'erze. Natomiast Gang Gang Dance - twórcy jednej z najlepszych płyt 2008 zakończyli nam festiwal w sposób nadzwyczaj udany. Było tajemniczo, żywiołowo, zmysłowo i pasjonująco. Dziwna prośba o skandowanie imion znajomej pary artystów nie zepsuła świetnego efektu. A przecież tylu zespołom by zepsuła! Gang Gang Dance unosili się nad scenę i wszystko jest im wybaczone. A teraz już czekamy na (PC09 i) PS10. Na kolejną edycję naszego ulubionego festiwalu.
Nie bez powodu ich debiutancki album znalazł się w naszym ubiegłorocznym płytowym podsumowaniu roku. Wielkim zaniedbaniem z naszej strony było haniebne spóźnienie się na ich występ na scenie Pitchforka. Trochę jednak usłyszeliśmy, a to co usłyszeliśmy tylko umocniło nasze dobre zdanie o „Crystal Stilts”. Czekamy na więcej.
Pierwsza piątka tegorocznych koncertów. Wokalnie bajecznie, czyściutko, porywająco. Muzycznie znakomicie – „What’s A Girl To Do” oczyszczone z fajerwerków ujawniło jeszcze dobitniej rewelacyjną melodię, „Daniel” był jeszcze bardziej taneczny niż jest, „Sleep Alone” jeszcze bardziej klimatyczne. A już pomijając to wszystko – przebywanie tak blisko Natashy jest przeżyciem niezwykłym. Khan jest zaprzeczeniem pretensjonalności, przez cały czas przyciąga uwagę, czaruje, jest przesympatyczna, ale zachowuje też lekki dystans. A jej kostium to temat na osobną notkę.
Koncert Vivian Girls z Primavery do odsłuchania/pobrania TUTAJ.
Naiwnie licząc na to, że Bat For Lashes będzie słabe/średnie do końca mieliśmy nadzieję, że ten koncert zobaczymy od samego początku. Niestety/stety BFL wymiotło, więc dobiegliśmy na scenę Pitchfork dopiero w połowie występu Vivian Girls. Występu świetnego, który już całkowicie ustawił ten dzień pod znakiem "girl power". Po raz kolejny uderzyła nas wspaniała wakacyjna atmosfera słonecznego zblazowania. Dziewczyny zamieniały się rolami i wycinały kawałki z debiutu w sposób fantastycznie wyluzowany. Potem tańczyły na koncercie The Pains Of Being Pure At Hart. A w sobotę perkusista Ariel Pink’s Haunted Graffiti miał na sobie koszulkę Vivian Girls. Ma się za co adorować to doborowe towarzystwo.
20:15 Spiritualized
Pomimo dużej sympatii do „Ladies and Gentleman” Spiritualized nigdy nie należeli do moich ulubionych zespołów. Fragment ich koncertu potraktowaliśmy więc jako odpoczynek. Było widowiskowo i miło. W przestrzeni się jednak nie unosiliśmy.
21:00 The Pains Of Being Pure At Heart
Lepsi od Red Bulla za 3 kupony. Diabelski mix "Come Saturday", "Young Adult Friction" i "This Love Is Fucking Right" rozwalił nas i z pewnością jest jednym z highlightów całej Primavery 09. Było cudownie, ale kolejka na MBV rosła, więc z bólem serca w połowie występu Pains musieliśmy udać się pod Auditori i ustawić się w niej po potężną szuflę w twarz.
21:45 My Bloody Valentine (Auditori)
Dzień dobry, automacie z napojami i biletami. Po pierwsze, poproszę cię o kilka piwnych kuponów, bo nadal jest bardzo ciepło, a gardło boli coraz mniej. Po drugie, może jakąś wodę bym dokupił na podróż festiwalowym+nocnym do hostelu. Słucham? Czy dorzucić potężnego muzycznego kopa w szczękę? Chyba mam jeszcze trochę drobnych, no dobra, może być.
Automat, w którym można kupić piwo, Jacka Danielsa i rezerwację miejsca na koncercie MBV w Auditori to dobra sprawa. Jeszcze lepsza sprawa to sam koncert MBV. Nagłośnienie było o niebo lepsze. Było co prawda przesadnie głośno (szczególnie w kakofonicznej, okrutnie długiej, ale fascynującej wersji „You Made Me Realise”), wciąż nieidealnie, ale już jak najbardziej do zaakceptowania. Mocny, w pewnym sensie męczący występ, pozostawiający jednak poczucie, że obcowało się z czymś pięknym i potężnym.
Z perspektywy czasu patrzę na ten koncert przychylnym okiem, choć muszę przyznać, że tej piątkowej nocy byliśmy nieco rozczarowani. Po pierwsze – przeważał materiał z „Further Complications”, a nam żal było uciekających kawałków z solowego debiutu Jarvisa (na szczęście było „Big Julie”!). Po drugie – sceniczna maniera Cockera brała często górę nad samym śpiewaniem, a tego nieeee lubimy. Mimo wszystko wyszło jednak nieźle, momentami zabawnie (połamany taniec + wygląd spod znaku nieodebranego przez lata bagażu), momentami bardzo fajnie (wspomniana Julka czy "Slush" z nowej płyty). Na plus, ale bez przesady.
01:00 Dan Deacon Ensemble
No a taka dobra płyta z tego Bromsta, no! Koncert natomiast fatalny. Ciężko w ogóle nazwać to koncertem. Nocny występ Deacona i jego licznego zespoły na scenie Pitchforka był głupawą zabawą z tańczeniem i wylewaniem piwa w centrum. Taką, którą potem jarają się fani na forach mówiąc "ale show odstawił Dan w Barcelonie, naprułem się, że aż nie pamiętam.”
01:05 Saint Etienne
Więc skoczyliśmy na piwo i na Saint Etienne szczęśliwie trafiając w "Only Love Can Break Your Heart", które zabrzmiało bardzo ładnie, bo dlaczego by miało zabrzmieć inaczej.
02:15 Bloc Party
Każdy kolejny koncert Bloc Party, na którym jesteśmy jest gorszy od poprzedniego. Ten był tak słaby, że po kilku piosenkach wyszliśmy. Sztuczny, wymuszony, bez porywu i polotu. Ten na Open'erze był średni. Ten przed Interpolem w Berlinie był fajny. Naturalny, zwierzęcy, energetyczny. Two more years i może w ogóle być po sprawie. Oby nie!
Koncert The Bats z Primavery do odsłuchania/pobrania TUTAJ.
Festiwal zaczęliśmy od odnalezienia nowej lokalizacji sceny VICE, która przeniosła się znad samego morza na tyły sceny ATP. Zamiast wieczorynki, od 19 piętnaście minut westchnień i narzekań, że „kuuurdeee, a tak było fajnie w zeszłym roku tam na starym Vajsie, a jak tam The Mary Onettes pasowało, a że Man Man pojechali po całości, a że jesteśmy na zdjęciu w festiwalowym katalogu jak tam stoimy zmęczeni przed Guinchem”. To tak do dziesięć po. Przez kolejne pięć minut dyskusje nad następnym odkryciem. „Ejjj! A my przecież teraz na The Bats przyszliśmy, oni to by tam się wpasowali, nooo nieeee!” No ale nic, z kupionymi w automacie gastro-garmażero-kuponami i z wlewaną w chore gardło pyszną zimną Estrellą przystąpiliśmy do koncertu numer 1 tegorocznej Primavery niezwykle podjarani (btw: propozycja Worda – podjadani, też by mogło być) i złaknieni wakacyjnych dźwięków.
The Bats nas nie zawiedli. Grali pastelowo, ale mięsiście, bardzo letnio-wiosennie, tak jakby słuchać jakiegoś słonecznego pop-rocka z wysłużonego samochodowego radia na gorącej autostradzie. Właśnie – gorącej. To ja poproszę jeszcze jedną Estrellę. I Strepsilsa na zagrychę.
20:30 Marnie Stern
„Marnie, did you get fingered by your boyfriend tonight?” – to pyta ta czarna, zła, tej blond, tej dobr… oj, zaraz zaraz, to nie Esmeralda i mowa barw włosów. Ta blondynka z miną urwisa to też niezłe ziółko. A jak łoją! Świetny, zwarty set uprzyjemnił oswajanie się z nową sceną VICE. Wysokie tony wokalu i gitar świdrowały uszy, ale nie była to zdecydowanie tortura, raczej perwersyjna radość obcowania z całą puszką przyjemnie kłujących dźwięków-szpilek. Zresztą, posłuchajcie sami. Aha! Na perkusji zdobywca honorowego wyróżnienia w tegorocznym konkursie sobowtórów Devendry. Zimna Estrella? Dla tego, który bez podglądania poda tytuł ostatniej płyty Marnie.
Jeżeli nam się uda, niedługo wrzucimy youtube'owy klip.
Wspaniałość. Scena, w której członkowie zespołu ustawili się do zdjęcia dla jednego fana („nie róbcie zdjęć, niech to będzie fotografia tylko dla niego”) w koszulce Yo La Tengo, który kadrował ich sobie w trakcie koncertu, była wręcz filmowo urocza. Nie dziwota, że obecni na festiwalu dziennikarze Pitchforka aż westchnęli z zachwytu w swojej Tweeterowej relacji.
Muzycznie piękny koncert, może tylko zbyt mało intymny, ale tak to już bywa na scenie Estrella Damm (chociaż ubiegłoroczne Animal Collective zmiotło wszystko i o braku intymności nie mogło być mowy). W każdym razie zobaczenie ich na żywo to świetna sprawa. Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.
23:20 Phoenix
Obok YLT ajlepszy koncert dnia pierwszego i jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu. Większość numerów z Wolfganga, ich najlepszej płyty w historii. Naładowana energią, idealna na otwieracz „Lisztomania” na sam początek, a potem już cały czas miażdżąco. Czy to przy kosmicznym, wciągającym jak zagęszczone mleko w tubce „If I Ever Feel Belter” z debiutu, przy perełce ze wspomnianego Mozarta, czyli „Armistice” czy przy singlowym „1906” albo „Consolation Prizes” z płyty nr 2 w moim Phoenix-rankingu, czyli „It’s Never Been Like That”. Żywiołowy, świeży, znakomicie ułożony set (naprawdę kompozycja boska). Radość Rockdeluxowej publiczności, radość zespołu, smutek gardła (darcie się o dziwo nie pomogło), ale co tam – to było koncerciacho.
Yyy… czy na obiekcie jest nagłośnieniowiec? Koncert na Benicassim był świetny, więc już przed festiwalem stwierdziliśmy, że na MBV idziemy dwa razy – pierwszego dnia na scenę Estrella Damm, drugiego do Auditori. Pierwsze podejście okazało się nieudane. Ten zespół trzeba umieć nagłośnić i o ile pod względem dźwięku Primavera stoi na naprawdę wysokim poziomie, tym razem się nie udało. Zaraźliwa melodyjność kawałków z „Isn’t Anything” czy „Loveless” uciekała bokiem do morza, a z głośników wył podwodny hałas. W Auditori będzie równie głośno, ale o wiele lepiej.