Pokazywanie postów oznaczonych etykietą YCWCB. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą YCWCB. Pokaż wszystkie posty

wtorek, czerwca 26, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - dzień 3. i 4.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

9/06/12 - dzień 3.

Miejscowi twierdzili, że tak przeciągły deszcz w czerwcu to rzadkość, ale przecież gdzie event tam i ewenement. Opis trzeciego dnia festiwalu zaczynamy od pogody nie bez powodu. Po pierwsze - miała ona wpływ na jego przebieg, po drugie - w pewnym sensie odzwierciedlała jego charakter. W czasie deszczu dzieci się nudzą, bo w czasie deszczu dorośli słabiej grają.
W utrudnionych warunkach pogodowych dzień rozpoczęli Gala Drop - Lizbończycy, którzy współpracowali m.in. z Pandą i Sonic Youth - i którzy swoją - inspirowaną rytmiczną warstwą afrykańskich rytmów - muzyką zupełnie nie wpisali się w siąp portoskiej soboty. Problemy z wsiąkaniem w naszą świadomość mieli także Spiritualized - i to mimo ograniczenia prezentacji materiału ze Sweet Heart Sweet Light do niezbędnego minimum (2 numery = Janerkowski styl nie-promowania nowej płyty) i zagrania "coveru" "Walkin' with Jesus" z repertuaru Spacemen 3. Problemy z głębszą percepcją są jednak niczym w porównaniu z problemami z podstawowym odbiorem koncertów, a i tych nie brakowało niestety w Parque da Cidade. Najbardziej bolesne było oczywiście wspomniane już odwołanie Death Cab for Cutie, ale najwolniejsza kolejka świata, w której ustawiali się ludzie chcący posłuchać czegoś także w niedzielę, sprawiała, że nie tylko skasowane występy oddalały się na zawsze w kłujący deszczowy opar. Gdyby tego było mało - żelek z kolegami dostawał na boisku w ciry od naszych-zachodnich-sąsiadów, co frustrowało tych, których nie sfrustrował nie mający wstępu do strefy prasowej opad. Tym sposobem poirytowani byli wszyscy oprócz 1) lubiących deszcz, a jednocześnie olewających niedzielny program, 2) hipotetycznych suchych Niemców-dziennikarzy. Słabe momentum na wejście do najsłabszego festiwalowego dnia.

Zamiast strzępić język i opisywać zasłyszany jedynie w tle set Afghan Whigs lub pastwić się nad The Weeknd (sorry, antypatia całkowita), Saint Etienne (kiedyś naprawdę ciekawy skład, dziś niestety anglo-polo) czy walczącym z technologią Washed Out przechodzimy od razu do dwóch kluczowych koncertów zaburzając nieco ich chronologię.
John Talabot
Przebiegając spod głównej sceny pod tańczący namiot mieliśmy nadzieję, że nasze podejrzenia się nie sprawdzą, ale niestety - w dzień rozczaru intuicja jak na złość nie zawiodła. Z młodym Talabotem jest więc zupełnie jak z młodym Guinchem - płytowo świetnie, koncertowo tak sobie*. Interesujące jest jak szybko Riverola zda sobie sprawę, że podobnie jak jego sąsiad musi zaprosić na scenę nie tylko producenta-wokalistę Pionala (śpiewającego na fIN w „Destiny” i „So Will Be Now”), ale także muzyków, którzy przeniosą studyjne hooki na żywą płaszczyznę. Okazuje się bowiem, że (sorry Natalia) nie „im więcej ciebie tym mniej”, ale po prostu - więcej = więcej. Paradoksalnie nawet minimalistyczna z natury muzyka broni się w pełni dopiero odtworzona po bożemu - w pełnym (czy nawet pełniejszym) brzmieniu.

Żeby jednak nie dać fałszywego świadectwa naszych ogólnych wrażeń trzeba zaznaczyć, że John nie położył debiutanckiego materiału całkowicie i (notujecie byblyzmy?) na amen. Mimo tego, że jego występ - opatrzony nawet w programie etykietą „live” - wisiał gdzieś między standardowym koncertem a bogatszym DJ-setem (by the way - what a waste of time!) znający świetne numery z płyty mogli rozmarzyć się i rozradować słysząc je głośniej i odbierając w bardziej bezpośredni sposób. To dopiero droga do dobrego koncertowania, ale dobrze wiedzieć, że Talabot zaczął nią kroczyć.
The XX

Przed ruszeniem na sklejone ze sobą czasowo sety Riveroli i XX ćwierknęliśmy jeszcze nielicznym nieśpiącym, że oto przed nami „ciemne ciepłe nuty”. Obie pierwsze - i jak na razie jedyne - płyty bohaterów sobotniej nocy są bowiem niewątpliwie zbiorem gęstych, smolistych zabijaków. Lecz jeśli - jak pisaliśmy - ciągutki Katalończyka trochę w Porto rozmokły, to zagęszczenie wielkości na sekundę kwadratową utworu Londyńczyków nie zelżało ani trochę.

Po raz pierwszy widzieliśmy XX na Primaverze barcelońskiej. Byli wtedy nieopierzonymi debiutantami, którzy na wielkiej scenie Ray-Ban (kiedyś Rockdelux, w każdym razie tej ze schodami) dzielnie walczyli z przejawami apogeum pierwszej popularności. Nie chodzi tu zresztą jedynie o onieśmielenie, ale o wyjątkowo intymny, domowy, nocny charakter napisanych przez nich piosenek. Niektórzy wielcy obnażali się przed fanami lirycznie, XX robili to muzycznie grając numery kruche, niemalże wstydliwe. Minęły dwa lata i sporo się zmieniło, ale tu - w przeciwieństwie do potknięcia Beach House - siła, pewność i *większość* w sposób naturalny zajęły miejsce dawnego mikroświata.

Wszystko zaczęło się odważnie, od nowego, uwodzicielskiego „Devotion” - jednego z utworów zapowiadających wrześniowe Coexist, a dalej popłynęło głównie nieco przearanżowanymi, mocniejszymi w gębie numerami z debiutu. Niekoniecznie chodzi tu nawet o faktyczne wzmocnienie (głośniej, bardziej, ostrzej), a właśnie o dobrze pojmowaną przebojowość, hardość wykonania. Potężne „Basic Space” z refrenem a capella jest tu chyba najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Romy Madley Croft i Oliver Sim szokują dziś jakością wokalu i - przede wszystkim - umiejętnością prowadzenia nim całej linii melodycznej piosenki. 
Ilościowa przewaga utworów znanych jest w przypadku XX absolutnie zrozumiała, ale ich kompozycyjne sprzężenie z - bardzo podsycającymi apetyt na płytę nr 2 - nowinkami wymaga osobnej pochwały. I o ile nową jakość gry zapisaliśmy na konto duetu Romy-Oliver, o tyle za spójność całości brawa należą się Jamiemu Smithowi. Jego „solowe” (pochodzące z We're New Here - remixowego albumu zarejestrowanego z Gilem Scott-Heronem) "I'll Take Care Of U" wybrzmiało zresztą w drugiej części setu jako fragment "Night Time", bez problemu zaszczepiając się na gruncie grupowego występu.

Koncert The XX na głównej scenie Optimus Primavera Sound 2012 był bez wątpienia jednym z najlepszych momentów całego festiwalu. Zagrane na sam koniec „Stars” rezonowało z wielką siłą w okolicach sceny klubowej, ale także dużo dalej, w wielkiej niecce całkowicie opanowanej przez mocarność „refrenu”, który w depeszowskim stylu wyśmiewa zresztą wszelkie próby opisania wielkich doznań.

No need for talking
I already know
10/06/12 - dzień 4.
Deszczowa piosenka dnia ubiegłego opłaciła się tym, którzy przykolejkowali, by zakończyć festiwal w wielkim stylu. Wielkim muzycznie i architektonicznie, bo jak wspomnieliśmy na początku Casa da Música i Hard Club to miejsca żywe, niezwykle interesujące, stworzone do goszczenia wielkich artystów.


Nick Garrie

Pierwszym z nich (z punktu widzenia naszej niedzielnej chronologii) był Nick Garrie - człowiek-legenda - legendarnie zasłużony (o wspaniałym The Nightmare of J.B. Stanislas z przełomu lat 60. i 70. czytaj tutaj) i niczym stara legenda zapomniany, na skutek nieprzyjaznej fortuny i krzywdzących zbiegów okoliczności.

Koncert Garriego - którego ostatnia płyta - 49 Arlington Gardens - ukazała się w 2009 roku (40 lat po kultowym debiucie) był więc występem dla niewielkiej grupy osób, która a) zna i ceni jego twórczość lub b) nie dostała się na pierwszego, popołudniowego Manguma.
Podczas tegorocznej edycji San Miguel Primavera Sound w Barcelonie Garrie występował dwukrotnie - raz w całości odtwarzając The Nightmare of J.B. Stanislas, raz grając regularny - mieszany set. W Porto okazja do posłuchania mistrza była jedna, a układ piosenek chronologiczny, przekrojowy, opowiadający złamaną karierę piosenkami, które nigdy nie przedarły się do głównego nurtu. 

Otwierające spotkanie „Ink Pot Eyes” to bez wątpienia jeden z najlepszych utworów lat 60., brzmiący pięknie, wyjątkowo, niczym wydane w tym samym - 1969 - roku „The Thoughts Of Mary Jane” z debiutu wielkiego Nicka Drake’a. Jednak mimo tego, że najpiękniej zabrzmiały utwory ze Stanislasa - które słyszane na żywo, w mniejszej sali Casa da Música, jeszcze bardziej niż na płycie nabierały statusu zakopanych skarbów - dobrze było słuchać ich w szerszym kontekście. Po pierwsze - gawędziarski schemat spotkania z Garriem tworzył niezwykłą atmosferę, po drugie - w pewnym sensie nakazywał prosty, akustyczny gitarowy aranż tych piosenek, które tak właśnie - w oryginalnym zamyśle - miały być zarejestrowane na płycie. Dotarcie po prawie połowie wieku do pierwotnej wersji utworu-giganta to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Za unikatową należy uznać również relację artysta-widz, z jednej strony wymuszoną ograniczonym gronem odbiorców, z drugiej nadal zaskakującą, biorąc pod uwagę wagę materiału. Autor „Deeper Tones Of Blue” (wideo poniżej) żartował, opowiadał (m.in. o podróżach po Europie i miłości do portugalskiej gitary), popijał piwo, w bezpretensjonalny sposób zapraszał do wokalnej współpracy, a po koncercie rozmawiał, dziękował, podpisywał płyty. A więc No need for talking / I already know? Chyba znów ciężko napisać coś trafniejszego.
You Can’t Win Charlie Brown
Best Youth
czyli silna reprezentacja krajowa

Wymienienie You Can’t Win Charlie Brown - autorów jednej z najlepszych płyt ubiegłego roku, zespołu, w którym gra nasz zaprzyjaźniony Portugalczyk, świetny także solowo Luís Costa - w nagłówku to niestety tylko wishful thinking, nie ecstatic listening. Przez wyjątkowo nieudaną (patrz: wstęp) organizację niedzielnych występów minęliśmy się z Charliem pędząc spod zatłoczonej, opasanej długą kolejką sali Hard Clubu w stronę Casa da Música, gdzie o 22:00 meldował się legendarny lider Neutral Milk Hotel.
Nie możemy nie wspomnieć jednak, że samemu Luísowi koncert bardzo się podobał, a przecież zadowolenie muzyków to podstawa zadowolenia słuchaczy. Tak naprawdę rzucamy jednak sucharami, by zatuszować żal i by łzy zawodu miały w co wsiąkać. Czekamy na nich bardzo i - jak pisałem kajając się za nieprzewidzianą absencję - widzimy się za rok, na głównej scenie.

Jedyną zaletą braku Browna okazała się być możliwość żywego posłuchania Best Youth - zespołu, o którym pisaliśmy jakiś czas temu na Orxaterii. Możliwość, którą zdążyliśmy - nie bez bólu - skreślić układając nasz karkołomny niedzielny plan koncertowy.
Muzycy z Porto okazali się na szczęście idealnym pocieszaczem. Numery z EP-ki Winterlies (i spoza niej) szyli przebojowo, zdecydowanie, bezkompromisowo, podbijając swoje studyjne atuty. Było soczyście, rześko i ponętnie, a poza tym - kto nie lubi kibicować gospodarzom?
Jeff Mangum



Gdybyśmy wybrali się na pierwszy koncert Manguma (16:00) uniknęlibyśmy nerwowego oczekiwania na one-and-only „Oh Comely” (utwór nr 1 setu popołudniowego, utwór nr 13 setu wieczornego), ale - jeśli wierzyć setlist.fm - nie usłyszelibyśmy takich cudów jak chociażby  „Song Against Sex” czy „Naomi” z On Avery Island, przed którym legendarny frontman (choć słowo to drastycznie nie pasuje do Manguma) NMH przepraszał za problemy ze strojeniem „gitary dziadka”.
Gdybyśmy zrezygnowali z koncertu Best Youth i udali się na występ Olivia Tremor Control** w celu zajęcia sobie miejsca blisko sceny bylibyśmy zawiedzeni, bo w ramach powitania usadzona w rzędach publiczność została zaproszona pod/na scenę.

Gdybyśmy w poniedziałkowy wieczór (gdzieś na wysokości meczu Francja-Anglia) nie wybrali się do Vila Nova de Gaia nie zobaczylibyśmy tam gwiazdy poprzedniego wieczoru i nie zrobilibyśmy mu szczeniackiego zdjęcia z ukrycia, w momencie gdy opuszcza miasto udając się w stronę wielkiego, zaprojektowanego przez Eiffla mostu łączącego Gaię z Porto.

Gdybyśmy zagadali do niego i poprosili o autograf czar niedostępności giganta mógłby prysnąć.

Gdybyśmy - w końcu - potrafili znaleźć słowa, które choć trochę przybliżą sposób, w jaki Mangum zawiera w swoim wokalu całe bogactwo aranżacji utworów Neutral Milk Hotel, a więc jednych z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek powstały - opowiedzielibyśmy Wam o tym zamiast niezdarnie krążyć wokół tematu. 


No need for talking po raz pierwszy, po raz drugi, wykorzystane.

Z jednej strony trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie Primavery niż usłyszenie jednego z najcenniejszych numerów na świecie z odległości paru metrów, ale że festiwal jest jednak imprezą to również impreza powinna go kończyć. Koncert Kindness w Hard Clubie spełnił zresztą rolę świetnego katalizatora, który oczyścił nietypowy nastrój obcowania z geniuszami, rzucił w zapomnienie frustry organizacyjne i kazał cieszyć się najprostszym, rozrywkowym wymiarem muzyki.

Przyjemność proponowana przez całkiem opasły scenicznie kolektyw dowodzony przez Adama Bainbridge’a nie jest jednak rozrywką jarmarczną, celującą wyłącznie w podstawy piramidy potrzeb i gustów. Porównania debiutanckiego World, You Need a Change of Mind do dokonań Prince’a z jednej strony zobowiązują, z drugiej już teraz trafnie opisują rodzaj radochy oferowanej przez Kindness. Czysty pop romansuje tu z *muzyką dens*, tą starą i nową, nie ograniczając się jednak do wymiarów jakiegokolwiek gatunku. „Nic nowego” powiecie i będziecie mieć rację, ale oprócz sztandarowej screamadelici mamy tu przypadek wyjątkowo udanego przełożenia studio->scena. 

Wspaniałe, skradzione Replacements „Swingin’ Party” zachwyca tak samo jak na słuchawkach, ale „Cyan” (od którego zaczęli) czy „Doigsong” przebijają na żywo swoje studyjne wersje wynosząc je na poziomy live-sensacji 2012. Świetne chórzystki kapitalnie podkręcają numery rozpinając swoją sceniczną obecność między klasycznym Stop Making Sense Talking Heads, a chórkami Róisín Murphy (wplot w żywca „Sweet Love” Anity Baker niby oczywisty, ale jakże fantastyczny!). Na dodatek - bas szturcha wibracją, perkusja żyje własnym życiem, jednocześnie nie porzucając rytmu, a wszystko to w atmosferze zagrania in-yer-face nie zostawiającego marginesu na jakiekolwiek narzekanie, nawet w momencie gdy - podobnie jak The Sound - na owacyjnie wyklaskanym bisie z braku przećwiczonego repertuaru trzeba powtórzyć któryś z numerów.

Nie narzekamy więc i my, co jakiś czas uśmiechając się do wiadomości od perkusisty Kindness, który napisał, że on też bawił się świetnie.

Czy ktoś chciałby coś dodać?






zapis naszej przedkoncertowej rozmowy z Díazem-Reixą tutaj
*współtworzonej przez JM jednej z trzech grup-filarów Elephant 6, razem z Apples in Stereo i Neutral Milk Hotel właśnie



Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



czwartek, stycznia 19, 2012

2011 - 20 najlepszych płyt




Zapraszamy na pierwszą część naszego podsumowania 2011 roku. 
Druga - lista 40 najlepszych piosenek - już niedługo.




20. Jamie Woon - Mirrorwriting
19. Cults - Cults
18. Atlas Sound - Parallax
17. Nosowska - 8
16. Destroyer - Kaputt
15. Patrick Wolf - Lupercalia
14. TV on the Radio - Nine Types of Light
13. Tom Waits - Bad As Me
12. Elbow - Build a Rocket Boys!
11. tUnE-yArDs -  w h o k i l l 


10. Lamb - 5

Niedobrze jest zaczynać głębszą znajomość z zespołem od informacji, że właśnie zawiesił on działalność. Po raz pierwszy usłyszałem Lamb po ukazaniu się w 2001 roku albumu „What Sound” (pamiętam, że przesłuchiwałem go w Media Markcie we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej - wtedy sklepowe odsłuchy były jeszcze normą - i wydał mi się wówczas czymś ogólnie średnim, ale za to bardzo krzepiącym). Moja prawdziwa więź z muzyką duetu z Manchesteru zawiązała się jednak na wysokości kupienia składanki „Best Kept Secrets: The Best of Lamb 1996–2004” z 2004 (wciąż jeszcze był to czas odsłuchów - pamiętam, że spędziliśmy wtedy trochę czasu w podziemiach warszawskiego Traffica przy Brackiej). Tytuł kompilacji podsumowywał i zamykał działalność Lamb, bowiem właśnie od 2004 roku grupa przestała nagrywać, a jej członkowie poświęcili się (mniej udanym) projektom solowym (solowy debiut Lou Rhodes zatytułowany „Beloved One” ukazał się dwa lata później). Trudno powiedzieć jaki wpływ na działalność Lamb miała trwająca pięć lat przerwa (w 2009 reaktywowali się w związku z trasą koncertową), biorąc jednak pod uwagę dość wąską przestrzeń, w jakiej obracają się ich kompozycje można przypuszczać, że to między innymi dlatego ich piąta długogrająca płyta „5” jest powrotem bardzo udanym (koncertowo też wypadają świetnie o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas Nowej Muzyki 2011). 
Jeszcze przed powstaniem całego materiału fani mogli zamówić płytę i tym samym stać się mecenasami wydawnictwa. W dobie permanentnej destabilizacji rynku inwestycja w dobrą muzykę zdaje się być wyjątkowo dobrym rozwiązaniem.


9. PJ Harvey - Let England Shake


Według Annie Clark (St. Vincent) to najlepsza płyta tego roku. 

Według użytkowników Rate Your Music to najlepsza płyta tego roku (aktualnie 3.83/5 z 3909 - ładnie, biorąc pod uwagę, że marudność jest dziś bardzo modna).

Według Uncut to najlepsza płyta tego roku.

Według The Guardian to najlepsza płyta tego roku.
Sęk w tym, że to nie jest najlepsza płyta tego roku. 
Ale bardzo dobra.







8. Junior Boys - It’s All True

Nie od razu polubiliśmy się z „It’s All True”, a krótki set w Katowicach niespecjalnie ratował sytuację. W końcu jednak bieg *weszedł*, a mi - zupełnie nagle - objawiło się całe bogactwo tego albumu. Naprawdę, ciężko porównywać nowy materiał Kanadyjczyków ze znakomitymi „Last Exit” czy „So This Is Goodbye”, ale nie ze względu na jakość, a całkowicie inne podejście do realizacji elektronicznego minimalizmu. Chłodny debiut z 2004 roku był zbiorem muzycznych konturów, „So...” kontynuowało monochromatyczną podróż, w kwestii barwy zamieniało jednak plus z minusem; „Begone Dull Care” było nieco mniej udaną mieszanką, natomiast „It’s All True” oferuje niewielką (a więc formalnie minimalistyczną) ilość dźwiękowych kategorii, które obfitują jednak w setki drobnych, czekających na zebranie przyjemności pojawiających się to w jednym, to w drugim uchu. Kiedy więc (przypomnijmy - nagle) otwieramy się na tę oksymoroniczną mini-feerię zakończenie nie może wyglądać inaczej.





7. You Can’t Win, Charlie Brown - Chromatic

Wielokrotnie pisaliśmy na łamach Louder o Luisu Coście (Yes, Luis, it’s still your full name!) i jego świetnych solowych nagraniach. Muzyka Costy jest jednak na tyle prosta i piękna, że paradoksalnie łatwo ją przeoczyć i uznać za *nieważną*. Twórczość zespołu Luisa o długiej-i-niefortunnej-nazwie plasuje się natomiast w bezimiennym (?) nurcie, który ma dziś mocnych, dobrych i ważych przedstawicieli takich jak chociażby Dodos (tęsknimy za jakością płyty „Visiter”) czy jeszcze bardziej - Grizzly Bear. Całościowo muzyka YCWCB (mówiłem!) opiera się więc na kontraście między szybkim tempem, zrywanym wokalem i ostentacyjnie wręcz pędzącym rytmem hitów, a kojącym odcieniem, szeptem i harmonią ballad. I mimo tego, że Portugalczycy przemierzają obszary dawno odkryte i stale mapowane trasami nowych konkwistadorów, ich dźwięków nie cechuje swąd muzycznego ksera. Oprócz chwytliwości i - po prostu - dużej urody tych numerów jest w nich bowiem coś jeszcze - coś, czego nie mogę i chyba nie powinienem móc nazwać.




6. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver

Okazało się, że niepotrzebnie bałem się o Vernona, który po wydaniu cudownego debiutu zaczął rozmieniać się na drobne. Gdyby ta płyta nie była dobra można by jeszcze pięć razy napisać „Bon Iver”, a i tak wierni oczekujący wyczuliby fałsz i odczuli rozczarowanie. 


Tymczasem w 2011 roku autor „For Emma, Forever Ago” wygładza teksturę nie tracąc najwyższego ratingu emocji. Podskórny smutek nie pozwala się tą płytą cieszyć, ale co byśmy bez niego zrobili?










5. St. Vincent - Strange Mercy

Uważni czytelnicy Louder Than Bombs czuli pewnie, że „Strange Mercy” ocierało się często o podium tego zestawienia. Podsumowania zawsze opierają się jednak głównie o wrażenie ogólne, mniej lub bardziej przemyślane, a przez to spóźnione (jesteśmy przecież w drugiej połowie stycznia). To właśnie dlatego lepiej skupiać się na wyróżnionej grupie, a nie numerku przy tytule. Tłumaczę się, ponieważ nie wiem, co Annie Clark mogłaby zrobić, by jednak wskoczyć na pudło. „Strange Mercy” to płyta tak dobra jak „Marry Me” (a tym samym lepsza od środkowego „Actora”). Odpowiednio zbalansowana między przebojem a przekorą, mądra, atrakcyjna i niewątpliwie warta częstych odtworzeń. Lepiej chyba zresztą czytać stare zachwyty, które nawet jeśli przekolorowane, bardziej oddadzą mój związek z tymi jedenastoma piosenkami.






4. Fleet Foxes - Helplessness Blues

Fleet Foxes są zespołem, który jedną płytę nagrywać może przez całą swoją karierę. Nie chodzi tu oczywiście o tożsamość kompozycji, ale o rodzaj wykonywanej muzyki. O ile większość dzisiejszych zespołów ustawia się w bezpiecznej pozycji otwartej, muzycy ze Seattle są - używając nieaktualnej koszykarskiej metafory - ponaddźwiękowi, poskramiający raczej cały gatunek klasycznej gitarowej gry i zamykający go w ramach trwającego kilkadziesiąt minut obrazu. Wspominana wielokrotnie malarskość tej muzyki (podkreślana dodatkowo pożyczonymi od Boscha i Breugla okładkami) wiele mówi zresztą o jej stylu i charakterze. Mnogość wizji, które budzi sytuuje ją w klimacie ogniskowej opowieści, jednocześnie szczelnie oddzielając od powtarzalnej ogniskowej piosenkowości opartej raczej na tanim rymie niż głębokim przeżyciu. Piękny album i piękny nadmorski koncert na ubiegłorocznej Primaverze.






3. Lykke Li - Wounded Rhymes

O Szwecji będzie za chwilę, na razie odłóżmy więc atlas i skupmy się na sytuacji. Sytuacji młodej piosenkarki, która w 2008 wydaje dobry debiut zyskując miano niezależnie popowej i popularnej niezależnej. Jest to położenie przyjemne tylko na pierwszy rzut oka. Oto bowiem kolejni artyści toną po dobrych debiutach pod falami swoich własnych zaledwie niezłych piosenek. Wydaje mi się, że pisałem już kiedyś, iż największą bolączką dzisiejszego świata muzyki nie jest ogrom słabizny, tę bowiem łatwo wyjąć poza nawias. Prawdziwym problemem jest gigantyczna ilość produkcji średnich i niezłych oraz wszelkie konsekwencje tego zjawiska - zaczynając od bolesnej nudy, a na braku przywiązania do artysty kończąc. Słuchając świetnej płyty numer jeden nie możemy już beztrosko dodać jej autorów do białej watch-listy, ponieważ bezlitosne statystyki mówią nam, że za rok nie będziemy o nich pamiętać, a po upłynięciu kolejnych miesięcy oni sami strzelą sobie w głowę średnio-niezłą płytą numer dwa. Cała para idzie w debiuty, za których fasadami czeka na nas nudna twarz kawałka-filistra. Sytuacje, w których artysta przeskakuje swój pierwszy album i nie stawia na przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni powinny więc być bezwzględnie premiowane. I szczerze mówiąć bardzo się cieszę, że poprzeczki nie strąciła właśnie Lykke - ze swoim kaprysem w głosie i siłą w kompozycji. Pierwsza piątka „Wounded Rhymes” („Youth Knows No Pain”, „I Follow Rivers” „Love Out of Lust”, „Get Some”, „Rich Kids Blues”) spokojnie wygrywa z pierwszą piątką „Youth Novels” (problemy mając w zasadzie tylko z centrem, a więc „Little Bit”), a i rezerwowi stanowią ławkę silną i wartą uwagi. Najbardziej sprawiedliwym wynikiem konfrontacji na szczycie szwedzkiej konferencji (patrz niżej) jest zresztą prawdopodobnie remis.




2. Veronica Maggio - Satan i gatan

Kiedy wydawało się, że szwedzkie źródełko ostatecznie wyschło, a skandynawska płytowa döminäcja jest już jedynie wspomnieniem przełomu wieków, to właśnie w Szwecji powstały najlepsze stricte popowe albumy ubiegłego roku. Veronica Maggio - Szwedka o włoskich korzeniach - nagrała płytę, która przyciąga północnym hi-endem, ostrością mroźnych kolorów i niesłychaną przebojowością, a z drugiej strony plasuje się w emocjonalnych (nie dźwiękowych!), południowych rejonach ckliwego, ale jednocześnie gustownego wymiaru wzruszania spod znaku italo disco. Mimo tworzenia numerów ewidentnie radiowych Maggio pozostaje wyrazista i wiarygodna nie zamieniając się w kolejną maszynkę do odtwarzania niewątpliwych, ale też bezdusznie precyzyjnie wytworzonych przebojów. To dzięki temu przymiotniki „uroczy”, „seksowny”, „pociągający”, „interesujący” można stosować z dużą swobodą, bez konieczności dookreślania - czy chodzi nam o utwór czy o wykonawczynię.





1. Panda Bear - Tomboy


Wielkie zespoły opierają się zazwyczaj na wielkich osobowościach, a te prezentują najczęściej postawę renesansową nie mogąc płynąć w jednym tylko muzycznym kierunku. Przykłady świetnych solowych albumów członków równie świetnych zespołów można by mnożyć, statystycznie jednak wielka płyta wiąże się najczęściej z rozstaniem z macierzystą formacją. Odwracając to jakże uroczenie określenie możemy stwierdzić, że ten, który odchodzi solowym debiutem formuje dla siebie nową macierz. Sztandarowym przykładem może być „Imagine” Lennona, wydane jedynie rok po „Let It Be”, a przecież o wiele lepsze („The Long and Winding Road” to honorowe trafienie McCartney’a) i całkowicie odmienne. Poprzednia, niesamowita płyta Lennoxa (różnica zaledwie jednej literki!) ukazała się w 2007 roku, zaledwie kilka miesięcy przed „Strawberry Jam” - jednym z najlepszych albumów Animal Collective. Ta - w przeciwieństwie do wspomnianej „Person Pitch” trafiająca na rynek w atmosferze wyczekiwania - w roku 2011, a więc dwa lata po rewelacyjnym, a do tego najlepiej przyjętym przez krytykę „Merriweather Post Pavillion”. Cała ta kalendarzowa żonglerka ma za zadanie pokazać, że mamy do czynienia z niecodzienną sytuacją, w której wyżyny twórczości zespołowej współgrają z najlepszą passą jednego z zawodników. Tak naprawdę pomaga mi jednak nie pisać o samych piosenkach z „Tomboy” i tym samym nie wyrządzać im zbytecznej krzywdy. To płyta z muzyką nietykalną, auto-definiującą, Witkacowsko poszczególną, a jednocześnie dogłębnie poruszającą na poziomie, na który wspinają się tylko najwięksi. Noah Lennox po przeniesieniu się do Lizbony wyrasta właśnie na kolejnego wielkiego i osobnego Lizbończyka, który w swojej niesamowitej „księdze niepokoju” potrafił zawrzeć utwór tak balsamiczny i ratujący duszę jak „Last Night at the Jetty” tworząc tym samym płytę kompletną i pisząc pierwszy prawdziwy klasyk nowej dekady.

środa, kwietnia 20, 2011

Wideo dnia #184

Twórcy jednej z naszych ulubionych EPek ubiegłego roku, wśród nich nasz ulubiony portugalski muzyk - Luís Costa, prezentują swoją interpretację przypowieści o nabyciu motoru przez Duszana, który tym razem ręce umył, wywołując tym artsowski rozbryzg kropli. Wysysajcie z przyjemnością portugalską zieleń:

niedziela, stycznia 23, 2011

PODSUMOWANIE 2010 - 10 EPek roku






PODSUMOWANIE 2010 | PŁYTY | EPki | PIOSENKI




10. The Clientele - Minotaur

9. You Can't Win, Charlie Brown - You Can't Win, Charlie Brown

8. Nite Jewel - Am I Real?

7. Games - That We Can Play

6. Twin Sister - Color Your Life

5. Luís Costa - Layered

4. Dam Mantle - Grey




3. EL GUINCHO - Piratas de Sudamérica: Vol. I

Papuga z Alegranzy znalazła w końcu swój statek, a El Guincho - srebrny medalista podsumowania płytowego - zmienia jedynie miejsce na pudle. Zapiaszczone gramofony kręcą się na południowoamerykańskich brzegach w wyjątkowo urzekającym stylu, a zakonserwowane w skrzyniach klasyki świecą na nowo. Muzyka przygodowa z zagubionym skarbem pod postacią kapitalnego Mientes z gościnnym wokalem meksykańskiej gwiazdy - Juliety Venegas.

El Guincho / Mientes by Young Turks



2. MEMORYHOUSE - The Years

Autorzy EPki nr 2 roku 2010 to również autorzy najbardziej celnego, ironicznego określenia naszego kraju. Tak, odpisują na maile, a w odpowiedziach piszą między innymi: "Hopefully we'll be able to tour Poland someday, I hear it is quite beautiful." Dobre, prawda? I o ile z Polską faktycznie ciężko stwierdzić, czy bardziej quite czy bardziej beautiful, o tyle z The Years tego problemu nie ma. Krótka płyta Kanadyjczyków porusza błogie, kojące struny, które powinien poruszać dobry, rasowy dream pop. Jest szumiąca, rozleniwiona, pięknie napisana, zagrana i zaśpiewana (Denise Nouvion!). Złociste, pierzaste stosy ciastek dla ceniących jakość marzycieli.

Memoryhouse - Lately by lazergum

1. CLASS ACTRESS - Journal of Ardency



EPka Elizabeth Harper (bo umówmy się, to ona tu rządzi) zrobiła dla ubiegłorocznych małych płyt to, co albumy Javiery Meny i Anny Catheriny Hartley dla ubiegłorocznych dużych płyt. Zmysłowość i rozerotyzowanie piosenek na Journal of Ardency wzbija się bowiem na bajeczne poziomy Menowej artykulacji drżących spółgłosek i Hartlejowskiej soczystej, dziewczęcej bezpruderii. Napędzająca otwieracz fraza "How many times do I have to say it?" robi dobrze całemu tegorocznemu electropopowi w sposób, w jaki nikt mu w tym roku dobrze nie zrobił. Seksowność tych pięciu numerów jest uniwersalna, pozapłciowa, pozaorientacyjna, daleka od uniesień nad plakatem z Bravo. Pozostająć w kręgu pornomenklatury, śmiało można uznać Journal... za pierwszej klasy kuszący vouyerism, nie goliznę, a muzyczny upskirt. Class Actress zabierają nas jednak nie tylko do łóżka. (H)ejtis-owy styl aranżacji ewokuje nocne motoryzacyjne obrazy (Behind the wheel!), nie jest jednak nachalny, zdarty z modnej koszulki czy hasła trendy imprezy. Inspiracja genialnym popem lat 80. (Smiths!) jest szczera i świetnie wykorzystana, a barwa wokalu Harper (w stylu roztańczonej Feist) nadaje piosenkom pociągającego ciepła miłosnego wieczoru i rozgrzewa chłodne syntezatorowe podkłady. Ubierajcie więc swoją najlepszą nocną bieliznę i marsz w sidła najlepszej feromonowej pułapki roku. How many times do I have to say it?

Class Actress - Careful What You Say by The Recommender