Pokazywanie postów oznaczonych etykietą notatki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą notatki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, września 22, 2011

St. Vincent - Strange Mercy

czyli między notatkami z przesłuchania a miejską playlistą.



Ta krótka notka miała być kolejną miejską playlistą przekrojowo wpychającą w pięciolinię wspomnienia z pobytu w północnych Włoszech. Czas jednak chciał, aby odwiedziny miasta genialnego Italo Svevo, Oh! Venezii, Florentynki i innych cudów świata był tym samym czasem, w którym nie ma wielu płyt - jest płyta jedna, ta sama, która usadziła się na naszym podium roku i rzuciła kotwicę ciężką jak jedenaście znakomitych numerów. 

"Chloe In The Afternoon" - nawiązujący do filmu Erica Rohmera z 1972 roku utwór otwierający "Strange Mercy" mógłby równie dobrze otwierać "Biophilię" - wyczekiwany nowy album Björk. Kameleoniczny wokal jest jednak zwodniczy, bo Annie Clark na swojej trzeciej płycie nawiązuje głównie do siebie łącząc jubilerską delikatność debiutu z niepokojącą gitarową woltyżerką "Actor". To rozpięcie między kojeniem perfekcyjnych ballad z pierwszego dzieła St. Vincent ("Marry Me", "All My Stars Aligned", "What Me Worry") a pysznymi zgrzytami - wczesnymi ("Your Lips Are Red") i późnymi (chociażby industrialny riff "Actor Out Of Work", którego bliźniak rozgrzewa tu "Northern Lights") obserwujemy nie tyle na płaszczyźnie całości, ale pojedynczych utworów. Singlowy "Surgeon" przekłada jedwabiste leniwe zwrotki, szybkim, klinicznie pulsującym beatem refrenu, kapitalne zakończenie "Year Of The Tiger" porzuca momentami odprężony orient głównego motywu dla surowego gitarowego rozpędu. 

Kluczem do zrozumienia "Strange Mercy" jest jednak przede wszystkim otwarcie się na bezdyskusyjne - tekstowe i muzyczne - piękno tej płyty, piękno zarówno radiowo-singlowe (patrz: "Cruel" - utwór ewidentnie puszczający oko do fantastycznego "Now Now" z 2007 roku) jak i nowoczesno-balladowe. "Cheerleader" urzeka pożyczonym od Destroyera ("Thief"!) wstępem, przestrzennością napompowowanego wokalem ("But I-I-I-I-I / don't wanna be your cheerleader no more") refrenu i rozwinięciem melodycznego zabiegu "Oh! You Pretty Things". Na ciepłym podbiciu bazują "Neutered Fruit" (także pijący do Bowiego, tym razem z czasów "Heathen"), "Hysterical Strength" i tulące się do ucha "Champagne Year", zmysłowym wokalem zaczepia natomiast "Dilettante". Wszystkim wymienionym znakomitym miniaturom króluje jednak "Strange Mercy" -  bohater tytułowy, jedna z piosenek, o których nie zapomina się nigdy, utwór, który usłyszany po raz pierwszy sprawia wrażenie nie poznanego, a odnalezionego skarbu. Pierwszy wers dzieła - "Oh little one / I know you've been tired for a long long time" łaczy w sobie siłę krzepiącego powitania "Care Of Cell 44" Zombies i nieoczywistego pocieszenia "There was nothing to fear and nothing to doubt" Radiohead. Pierwsze wejście leżącej w centrum piosenki elektronicznej pętli bezwarunkowo nakazuje zapomnieć o rzeczywistości pozadźwiękowej. Rzeczywistości, która za sprawą "Strange Mercy" oddaje kolejnego gema królestwu dźwięków. 

sobota, lutego 19, 2011

The King of Hmmm - pierwsze wrażenia z nowego RH - notatki z przesłuchania [10]


Niespodziewanie już On a Friday poznaliśmy The King of Limbs, a ukazanie się nowej płyty Radiohead to nawet nie info na żółtym pasku. To osobna czołówka, nowy dżingiel, prowadzący w strojach galowych. Od momentu nagłej notatki zapowiadającej wydanie longpleja, cały świat zastanawia się czy ci piekielnie zdolni artyści znajdą się po raz kolejny w grupie RH+ czy może w końcu osuną się do nieubłaganego (ale czy aby na pewno?) RH-. Ocena na Rate Your Music wynosi aktualnie 3.60/5.00 i - co ciekawsze - jest składową 856 poszczególnych punktowych recenzji. Każde stuknięcie w F5 to kilka ratingów więcej. W takim tempie, w drugim (a oficjalnie: w pierwszym) dniu społecznego funkcjonowania album ten przekroczy 1000 kliknięć w sędziowskie gwiazdki. Mało jest grup, które publikując dziś niecałe 40 minut nowej muzyki mogą liczyć na tak wielkie zainteresowanie. Z jednej strony jest to wyznacznik marki, z drugiej bolesny garb, bo płytę Radiohead ocenia się nie jako album, a właśnie 'album Radiohead'. Można silić się na oderwanie od tego schematu, ale dźwiękowa podświadomość wypuszcza obiektywizm tylną furtką muzycznego (radiowego) łba.

Mamy więc 8 piosenek i mnóstwo zmartwień, bo po pierwsze - co jeśli nie podoba mi się moje Radiohead, po drugie - co jeśli podoba się mi, ale jednocześnie nie podoba się modnemu towarzystwu, które alternatywnie odcina się od mody na RH? Pomijając błahe problemy strategii, która może dodać nam lub odjąć znajomych na laście, pozostaje kłopot kluczowy - kłopot muzyczny. Okazuje się, że The King of Limbs nie jest albumem, który w tej nadrzędnej kwestii przychodziłby nam z pomocą. Płyta nie jest z gatunku poruszających (stare dobre Radiohead), eksperymentalnych (nowe dobre Radiohead) czy po prostu ewidentnie znakomitych (dobre Radiohead). Bardzo ascetyczna, elektroniczna, niemalże ambientowo monotonna, beatowa i Yorke'owa, bo faktycznie najbliższa solowemu Eraserowi z 2006 roku. Pamiętam recenzję Hail to the Thief autorstwa Pawła Kostrzewy, która kończyła się stwierdzeniem, że pozornie wszystko z tą płytą OK, może poza tym, że "nie wywala w kosmos". Biorąc pod uwagę kosmiczną jakość Hail można powiedzieć, że Kostrzewa zaliczył tą opinią poważny falstart. Gdyby zachował ją 'til the morning after miałby pierwszorzędnego, idealnie pasującego leada.

Bliską moim odczuciom opinię znalazłem wczoraj na wspomnianym RYMie. Wygłosił ją użytkownik BowsAndArrows, a brzmi ona następująco: "As is the case with almost every good album I've ever heard, upon first listen I don't like this a lot, yet I immediately want to hear it again." Co z tego wynika? Kolejne kłopoty, bo 1) czy naprawdę jest tak z większością dobrych albumów, 2) czy chcę słuchać tej płyty na repeacie, bo a) naprawdę jest podskórnie dobrym, wolnym growerem, b) bo chcę żeby nowe Radiohead mi się spodobało? O ile pierwsze pytanie spokojnie możemy wrzucić do zakurzonego wora z niepotrzebnymi teoriami, o tyle odpowiedź na drugie może rozwiązać dręczącą zagadkę.



Komputer nie pomaga, rzuca suchym wynikiem - Your predicted rating 3.85. Poszukiwania muszą więc trwać dalej. Stosując metodę skupienia się na detalach wyłowiłem do tej pory dwie piosenki, które poruszają mnie już teraz, więc ewentualnie mogą rozrywać mnie później. Pierwsze odsłuchy mówią jasno - ten album faktycznie jest królem kończyn, bo to, co najlepsze znajdujemy 'na dole' strony B - pod numerami 6 i 8. Codex buduje się na bardzo typowym dla Radiohead podkładzie - lekkim jak wata cukrowa wokalu Yorke'a i zapętlonej, smęcącej partii fortepianu. Zamykacz - bardzo eraserowy (utrzymany w lotno-musującym klimacie, który mocno kojarzy mi się z tym niegdysiejszym pożeraczem czasu) Separator to natomiast utwór, który - ze względu na And if you think this is over. Then you're wrong w tekście - dał niezadowolonym nadzieję, że King to tylko przystawka przed daniem głównym, tylko tkol1.rar zapowiadający tkol2.rar. Fakt - sama obecność takich przypuszczeń podkopuje nieco pozycję materiału, ale nie powiem - po pierwszych razach z wałkowanymi ośmioma kawałkami też cicho liczyłem, że to jeszcze nie koniec.

Tytuł notki brzmi 'pierwsze wrażenia', nie chcę więc wgryzać się w ewolucję odbioru. Wracając do cytowanej recenzji BowsAndArrows mogę jedynie dodać, że faktycznie - wielkie płyty nie prują duszy za pierwszym cięciem, ale chyba zostawiają jednak w słuchającym pewien zadzior, linię startu dla dalszej ekspansji. Pomimo kompletnego braku odrzutu i sporej chęci dalszego obcowania z tą muzyką, na The King of Limbs takiego punktu zaczepienia nie znalazłem. Czas pokaże czy przesłyszałem się i I'm wrong czy może po prostu tym razem heart skipped a beat.

poniedziałek, lutego 14, 2011

Notatki z przesłuchania [9] - PJ Harvey - Let England Shake [+ sample]


Kiedy okazało się, że PJ nagrywa album o otaczającym nas świecie, wstrzymałem oddech. Po pierwsze - w rzeczywistości postBonowskiej takie deklaracje muszą niepokoić, po drugie - siła płyt Harvey tkwiła zawsze w piosenkach zwróconych do wewnątrz, tylko czasem wypuszczających się na powierzchnię, na łowy kumulowanych w środku emocji. Szorstkie początki kariery, potężny błysk popowego, piosenkowego geniuszu na Stories From the City, Stories From the Sea, świetne, skontrastowane Uh Huh Her, intymne, skansenowe White Chalk czy nawet występ w Kongresowej - wspólnym mianownik? Stany Wewnętrzne Człowieka.

Nagły zwrot od endo do egzo mógł być zwiastunem porażki, jaskółką latającą na tyle nisko, by zahaczać o rozległe krzaczory nowej muzyki przeciętnej. Głupi potomkowie nadziei, którzy zawierzyli Harvey i z pasją nabijali liczniki jutubowych przedpremierowych klipów mogą jednak spokojnie i triumfalnie mlaskać z przekąsem. Let England Shake to jedna z najlepszych płyt w karierze artystki. Społeczny angaż wychodzi jej nadspodziewanie dobrze, ale czy naprawdę mogliśmy spodziewać się na tym polu potknięcia uczennicy Patti Smith? Polly Jean odrabia lekcję z Horses, ale także z pięknego Cartwheels, Smith odpłaca się entuzjastyczną recenzją mówiąc w The Guardian: I've been listening to Polly Harvey's new song - she has this new song, 'The Words That Maketh Murder' - what a great song. It just makes me happy to exist. Whenever anyone does something of worth, including myself, it just makes me happy to be alive. So I listened to that song all morning, totally happy.





Sample - playlista

1) The Four Lads - Istanbul [w: Let England Shake]
2) The Police - The Bed's Too Big Without You [w: The Glorious Land]
3) Eddie Cochran - Summertime Blues [w: The Words That Maketh Murder]
4) Said El Kurdi - Kassem Miro [w: England]
5) Niney The Observer - Blood & Fire [w: Written On The Forehead]

edit: + dęty motyw w The Glorious Land to trąbka z marszu irlandzkiego regimentu piechoty armii brytyjskiej



Zderzenie sformułowania "totally happy" z materiałem z Let England Shake może z początku razić w oczy. Umówmy się - nie każdy z nas lubi słuchać pod poranną jajecznicę o żołnierzach padających jak kawały mięsa. Opinia Smith nie jest jednak bezpodstawna. W każdym z dwunastu utworów z Let... jest coś, co uszczęśliwia, bo nawet jeśli w warstwie lirycznej tkwimy w głębokiej postapokalipsie, w sferze muzycznej musimy cieszyć się (niemiłosiernie) przy pierwszym wejściu kluczowego, Cochranowskiego pytania The Words That Maketh Murder czy wyśpiewaniu tytułu In The Dark Places (na wysokości 1:58). Muzyka radzi sobie tutaj sama - z jednej strony odmalowując wszystkie ponure wizje, z drugiej - funkcjonując jako świetnie wyprodukowane (Mark Ellis) osobne dzieło zgranej podstawowej trójki PJ Harvey-Mick Harvey-John Parish. Trudno, nie wpiszemy się nową Polly do pamiętnika, nie wykroimy z niej chwytliwego statusu na gg, nie poślemy odpowiednio alternatywnego walentynkowego smsa. Zamiast tego przy każdym podejściu nasłuchamy się o wojnie, zatruciu, skażeniu, okrutnej naturze i w końcu o Anglii - głównej i tytułowej bohaterce płyty, która raz wskazywana jest dosłownie na muzycznej mapie świata (numer 1, początek The Last Living Rose, England, The Bed's Too Big Without You The Police bezpośrednio cytowane w jednym z najsilniejszych momentów płyty - niepokojącym The Glorious Land), kiedy indziej jawi się słuchaczowi jako odrealniona, tonąca w śmieciach i toksycznej mgle Atlantyda.

No i cóż, taki właśnie jest ten album - niejednoznaczny, miejscami histeryczny, nawiedzony i przerażający, praktycznie monotematyczny i (podobnie jak bardzo dobra okładka) monochromatyczny, depresyjny, zrzędzący, osobliwy, ciężki. Jak dobry musi więc być, jeśli nie sposób - a naprawdę nie sposób - się od niego oderwać?

środa, października 13, 2010

Wideo dnia #147 (notatki z przesłuchania [8] - nowy Sufjan)


czyli jeszcze mniej muliny, jeszcze więcej dzianiny

Spragnieni długich zdań i powodzi nawiasów? No to: zniesmaczony nowym Belle & Sebastian (wielka szkoda, ale to płyta dla klas 1-3), zawiedziony dłuogrającym Violens (oprócz otwieracza, który, oj, jest zgładą Polaków) hajpowanym Diogenes Club (żeby nie było wątpliwości - niezła EPka, szczególnie wokal jak metroseksualny Draper, ale bez obiecanej w tytule Holmesowskiej tajemnicy) ; zaspokojony płytą Twin Shadowa (twarz, którą może kochać tylko matka, ale płyta, której nie lubić może tylko dupowata ciotka), nowym Sufjanem (więcej! niżej!) i fantastycznie zrobionym i wydanym remasterem Bona Drag... witam po przerwie!



A działalność wznawiamy właśnie Sufjanem, bo The Age of Adz (album genre-defining and genre-defying jak słusznie zauważa Prefix) to jedna z najmilszych niespodzianek 2010. Zawsze bardzo ceniłem Stevensa (ja cię, Sufjan, bardzo szanuję) za lekkość w pisaniu łaszących się (Stevens Cat?), pozytywkowych piosenek, ale zarówno Michigan, Illinois, jak i pozostałe, niegeograficzne longpleje wydawały mi się przekonceptualizowane. Najnowszego długograja przekoncept nie dotyczy - fakt, jest niby ten Royal Robertson i pięcioczęściowe, zamykające całość Impossible Soul, ale, eee, to płyta człowieka, który chciał stworzyć muzyczną mapę wszystkich stanów Ameryki!

Kameralne, bliskie twórczości Elliota Smitha Futile Devices zaprasza na płytę słowami It's been a long, long time since I've... (seen your smile? beeeep, nie-e, memorized your face). Od razu warto jednak zaznaczyć, że na The Age of Adz Sufjan nie rezygnuje z filharmonijnego eklektyzmu (utwór tytułowy czy Get Real Get Right z baśniowymi smykami w stylu Owena Palletta) i plemiennego baroku w klimacie Tare'owskiej cząstki Animal Collective (Too Much).



Zresztą, najlepsze fragmenty płyty również charakteryzuje kolektywny lot. Now That I'm Older startuje jak Where I End And You Begin, ale po przygrywce mości się w uszach niczym najbardziej przymilające się fragmenty Merriweather Post Pavilion albo słuchany klatka po klatce solowy Panda. Fantastyczny, nie wiem czy nie najlepszy na płycie, I Walked karmi się natomiast podobnym pląsem co Walkabout - duet Lennox-Cox z ubiegłorocznego Logos Atlas Sound.

Cały czas jest to jednak nowy stary Sufjan - szeptane, ogniskowe intro Vesuvius podskakuje na ogniu ciepluchnej elektroniki (the weapons of warmth!), a całość brzmi jak soundtrack do kliknięcia ikony miasta w Cywilizacji czy innych Settlersach. Reszta to: folk, indie, chamber, folktronica (świetne I Want To Be Well) - tak, wszystko bardziej elektroniczne? tak, lepsze? tak. I czy próba stworzenia piosenki totalnej jest zawsze skazana na porażkę? T-tak. A czy wspomniana kończąca album suita Impossible Soul (Auto-Tune, Justin, folkowe dziady, folk-dance, folk-rock, indie-pop, _____) to good try, good try?











No tak, tak!

piątek, września 17, 2010

El Guincho - przewodnik (notatki z przesłuchania [7] Pop Negro - część 2.)





EL GUINCHO - PRZEWODNIK | CZĘŚĆ 1. | CZĘŚĆ 2. | Alegranza - SUPLEMENT




TROPICALISMO (cd.) i EXOTICA

Faktem jest, że Pop Negro to płyta mniej egzotyczna niż Alegranza i że bliżej na niej Guinchowi do hiszpańskiego radia czy space age popu (→ WIDEO NR 16 - Marty Gold and His Orchestra - Dance, Ballerina, Dance) niż do szemrzącej brazylijskiej portugalszczyzny Tropicalistów, ale patrząc przekrojowo na twórczość Hiszpana i dokonania Veloso, Gila i innych (ogólny obraz daje m.in. składanka Tropicália ou Panis et Circencis) trudno nie doszukać się wielu podobieństw. Spalona jak Lily na T4 stylistyka, plażowy luz, wielki odważnik rytmu, zabawy wokalem, czerpanie z kulturowej multiwitaminy - wymieniać można długo. Tropicalismo to jednak w miarę konkretny styl, a płytę z papugą charakteryzuje spora kalejdoskopiczność brzmienia, dlatego przy koniecznej we wszystkich recenzjach inspiracyjnej litanii często pojawia się nazwa exotica (When I started producing, I was obsessed with exotica records) - nostalgiczny nurt orientalno-oceaniczny pod patronatem i batutą Lesa Baxtera

→ WIDEO NR 17 - Les Baxter - Jungle Flower

gdzie kształt większości instrumentów (oprócz wszechobecnych smyków rzecz jasna) podpada pod explicit content. Bardzo exotyczne jest np. Guinchowskie Cuando maravilla fui.

Wracając natomiast do Tropicalismo i postaci genialnego Veloso warto przytoczyć jeden z wywiadów, w którym zapytany o swoich pięć ulubionych płyt Díaz-Reixa wylicza:

These 5 by Caetano Veloso: 1968 (Tropicália), Araça Azul, Muito, Qualquier Coisa (Side A) and Cinema Trascendental..

No to gramy jeszcze raz, tym razem z fantastycznej płyty Caetano Veloso (Tropicália) z 1968 roku → WIDEO NR 18 - Cateano Veloso - Clarice:



[Zobacz też: dokument BBC o ruchu Tropicalismo]

SAMPLE, DEBIUT, J DILLA

Pozostajemy w sferze inspiracji. Wspominaliśmy już o pewnych podobieństwach do Since I Left You The Avalanches - płyty definiującej plażową żonglerkę samplami i zabójczymi melodiami, porównania do Pandy i Animal Collective (które brzmiały najprawdziwiej na etapie Folías - pierwszego, wyprzedanego albumu Guincha*, który → WIDEO NR 19 - rules) szły na żółtym pasku w TVNie. Sam Guincho wskazuje jednak na inną definiującą początki jego stylu inspirację:

I'm flattered when all these journalists compare me to Animal Collective or Cornelius or other great bands, but that's not me, I wouldn't have done anything if it weren't for J Dilla. I heard Donuts, wow! That was when I decided to get a sampler and it all started. I couldn't pay for an MPC, it was way too expensive! I asked for something cheap and they sold me a Roland SP-404.

→ WIDEO NR 20 - J Dilla - Last Donut of the Night:



Na Pop Negro sample poszły jednak w odstawkę, dlatego więcej o nich w Alegranzowym suplemencie do przewodnika (zapraszamy niedługo).

* opis ze strony wytwórni: Imagine the Cookie Monster all full on crack in a dark and wet basement aiming El Guincho with an AK-47 and screaming at him“play something beautiful for me baby, c’mon flaco this is my weird war!” Thirteen songs about bizarre birthday parties, intergalactical karts and sharks on the swimmingpool. If Caetano Veloso had known what is a Sp-404 in 1968 another rooster would sing. Word!

ODNOGI i KOLONIE

Z lewej strony muzycznych równań przenosimy się (po raz kolejny, patrz: cz. 1) w rejony po znaku równości. Oprócz The Avalanches (a jeśli Avalanches to czemu by nie Girl Talk? → WIDEO NR 21 - Girl Talk - Play Your Part, pt. 1) mamy tu sporo słuchania podzielonego na dwie grupy:

ZESPOŁY, KTÓRYCH CZŁONKIEM JEST/BYŁ EL GUINCHO i (uwaga) ZESPOŁY, W KTÓRYCH NIE WYSTĘPUJE EL GUINCHO. Na razie zapraszamy grupę pierwszą:

Coconot:

znajoma twarz i debiut pt. Novo tropicalismo errado → WIDEO NR 22:



Giulia Y Los Tellarini:



Guincha przygoda z perkusją i soundtrack do Vicky Cristina Barcelona:

→ WIDEO NR 23 - Giulia Y Los Tellarini - La Ley Del Retiro

+ Albaialeix = Guincha przygoda z perkusją [2].

POZOSTAŁE GRUPY:

Na początek bardzo przez Guincha lubiani Barcelończycy (dołączający tym samym do Thelematicos, o których pisaliśmy w pierwszej części przewodnika) Extraperlo (→ WIDEO NR 24 - Extraperlo - Bañadores)

Actually, I should say my favorite new band is Extraperlo. They're from Barcelona, too, and great friends of mine. They write clever pop songs that you can dance to with all these jumpy percussion sounds like in my favorite Tom Tom Club tunes, and the way they sing the melodies like if they were not interested at all. I think they're great...

Dalej - Delorean - autorzy bardzo dobrej EPki Ayrton Senna i jeszcze lepszej płyty Subiza, o których na LTB pisaliśmy bardzo często (tag: delorean).

→ WIDEO NR 25 - Delorean - live, Primavera Sound 2010

Dalej - i to dalej w rozumieniu odległości stylistycznej - Devendra Banhart - który swoją odmianę New Weird Americi oparł głównie na kontynencie południowym. Banhart to największy chyba propagator tropikalnych rytmów na alternatywnej scenie, bosy JezusMax, którego na LTB pamiętamy m.in. z Americany na Malcie oraz koncertu w Madrycie.

→ WIDEO NR 26 - Devendra Banhart - Carmensita:



BERLIN



Muzycznie Berlin i Niemcy kojarzą się chociażby z kraut-rockiem, pociągami i autostradami Kraftwerk, mur-trylogią Bowiego, idealnym eskperymentalnym kwachem Can, zimnym błyszczącym dichem, owłosionym NRDowskim punkiem - słowem ze wszystkim oprócz tropikalnej biby. Berlin jednak ma swoje miejsce na mapie Pop Negro - Guincho przez trzy miesiące nagrywał w znanym studio Planet Roc (zdjęcie powyżej). Mówiliśmy już o hiszpańskim temperamencie i niemieckiej precyzji, tak?

A na koniec - DISCOTECA OCEANO



czyli wytwórnia założona "pod Alegranzę" (dumnie oznaczoną numerem DO001), która oryginalnie nie została wydana przez Young Turks, ale przez Discotecę właśnie (ze znaczkiem tego labelu Alegranza pozuje z mą ręką powyżej). Podobno gdy Félix Ruiz usłyszał materiał nagrany przez Guincha nie miał wątpliwości - ktoś musi wydać to W TEJ CHWILI. Dzisiaj Discoteca Oceano (MYSPACE) to m.in.:

- opisywani Thelematicos,
- Joe Crepúsculo (Ruiz jest jego managerem),



- Linda Mirada - → WIDEO NR 27 - Linda Mirada - Solo,
- Maluca,
- Los Massieras

i honorowy ambasador - Pablo Díaz-Reixa - El Guincho.

piątek, sierpnia 27, 2010

Notatki z przesłuchania (6) - Everything Everything - Man Alive



Pomyślałem sobie, że jeśli jeszcze raz usłyszę "w dzień kładli, w nocy kradli" to trafi mnie jasny chuj z dolomitu. Wziąłem więc w końcu na uszy pełnowymiarowy debiut Everything Everything. Mówię pełnowymiarowy, bo pamiętam pętlę nieskończoną ich miażdżącego singla MY KZ, YR BF i jego zaszczytne miejsce na naszej liście piosenek 2009. Schemat single - płyta wydaje się na pierwszy rzut oka średnio bezpieczny. Zazwyczaj zaczyna się przecież od zabójczej EPki, ale w 00s i 10s [słownie: hm?] ten system zaczyna szwankować. Tigercity? Świetna Pretend Not to Love EP i słaby Ancient Lover. Black Kids? To samo - niezwykle obiecujące Wizard of Ahhhs, a potem (Partie) Traumatic i pacha Girzyńskiego. Everything Everything chcąc uniknąć uniknąć tak przykrego (w skutkach i w ogóle) przedwczesnego szczytowania przeszli do rzeczy i po dwóch latach kuszącej wstępnej gry singlowej nagrali długogrające Man Alive. Czekałem bardzo niecierpliwie, bo wysokie wokal-rejestry, częste wokal-(dys)harmonie i nastawienie na melodię to same tygyski.

Pierwsze cztery numery są obłędne. Zaczyna się od wspomnianego MY KZ, YR BF - piosenki wzorcowej, w tempo, pociągającej. Tak mocnego wkręcenia w tego typu utwór nie zaznałem chyba od czasów debiutu Maximo Park. Maximo zresztą jest tu słyszalne - liryczne rozkminianie dziwnej sytuacji przebiega zdecydowanie w stylu Fitzgeralda cytowanego przez Paula Smitha we wkładce Our Earthly Pleasures (nawiasem - wybór idealny, to jeden z najlepszych momentów "Czuła jest noc" - "Potem te wszystkie popołudniowe godziny wspominała jako pasmo szczęścia, jako jedną z tych chwil, w których nic się nie dzieje, odbieranych tylko jako ogniwo między przeszłą a przyszłą radością, a które po czasie same okazują się radością" - no proszę Was, chcę być fajną nastolatką!). Muzycznie też ciepło - bardziej nabudowane Grafitti? Cieplej... Szybsze Signal and Sign? Gorąco.



Numer dwa - Qwerty Finger podkręca tempo jak na rasowy numer dwa przystało. Zwrotki pędzą na złamanie karku, a refren zapowiada długie powtórki. Trzy to Schoolin' - piosenka, która rządzi jak wszystkie utwory, które w kluczowym momencie posługują się gwizdaniem - Don't Worry, Be Happy, Kanikuły - wiadomo. Dwudzielna konstrukcja, wokalna gimnastyka artystyczna i singlowy pęd robią wrażenie, które przygasić może jedynie boski otwieracz i poruszająca czwórka. Leave the Engine Room to zaszczepiony na Elbowowskim podkładzie (wokalnie 100% Guy Garvey, w klimacie jak z cudownego Asleep in the Back, z przestrzennością Switching Off z Cast of Thousands) gigant. Utwór wyścielony ciepłą, owadzią elektroniczną wykładziną, z rozczulającym, pulsującym beatem przewodnim i uzależniającą drapiącą chmury wokalizą Jonathana Higgsa. Jeden z najpiękniejszych kawałków roku, bez dyskusji.



A potem - Final Form - Photoshop Handsome (znane i dobre) - Two for Nero aż do przystanku w postaci "starego" (2008) świetnego Suffragette Suffragette, w którym Higgs śpiewa już na kamaleona, jak Sting z czasów Synchronicity. Pisałem o wielkości pierwszej czwórcy i właśnie ta wielkość wali cieniem po niezłych piosenkach 5-7. Wystrzelanie się z najlepszych utworów na samym początku to z jednej strony przywiązanie słuchacza do płyty, z drugiej gwarancja pewnego zawodu. Man Alive nie fuguje największych hitów solidnymi wypełniaczami i dlatego po serii wymiataczy dłuższe obcowanie z dalej dobrym, ale słabszym materiałem może zaboleć. Wśród tych fug kiełkują jednak nowi "mniejsi faworyci" (np. Come Alive Diana) i w tym sensie ta płyta to grower.

Chwaliłem ostatnio eklektyzm The Suburbs, ale bardzo dobre nowe Arcade Fire to eklektyzm w obrębie pewnej stylistyki. Man Alive - dobrze to czy źle - miksują wszystko i obstawiają wyniki, a wywiady z muzykami nie pozostawiają złudzeń - to muzyka totalna i hiper-eklektyzm. Od Cockera do Mozarta, zresztą:

Like our name says, we're inspired by everything, from the Beatles, Radiohead, Kraftwerk, R. Kelly, Michael Jackson, the Smiths, Steve Reich, Ezra Pound, John Cage, and Beyonce. We love Destiny's Child. We listen to a lot of music. Some of it is left field, some mainstream, some rock. We try not be genre snobs and find value in all sorts of things.

A Allmusic w nawiązaniu dodaje:

The group draws from a well that runs as deep as the Beatles and Bowie, as accessible as R. Kelly and Michael Jackson and as heady as Ezra Pound and Steve Reich.

Grubo, nie?

środa, sierpnia 11, 2010

Notatki z przesłuchania (5) - Arcade Fire - The Suburbs



No i mamy nowe Arcade Fire. Od razu widać, że muzycy zrobili wszystko, aby te płytę spieprzyć - poszli w stronę koncept-albumu, teksty nagięli pod samą granicę frazesów (zapomniane przedmieścia, architektoniczny, polityczny i ekologiczny krach, tempo życia, ucieczka w dzieciństwo - takie tam unity z książek do angielskiego), zamiast wyjściową jedenastką zagrali szesnastką i zamiast pójść w modny lo-fi, pozostali przy hi-fi rokoku. To szokujące, ale zamiast katastrofy powstało albumisko.

Ktoś powiedział, że czasowy problem The Suburbs to "za długo na raz, za krótko na dwa". Za płytą przemawia jednak fakt, że jeśli coś wyjąć to całość się chwieje. Zawsze pieję nad kompozycją, przykuwam się do niej i zostawiam w domu otwarty testament, a nowa płyta Kanadyjczyków (no, powiedzmy) to kompozycyjna perełka. Pętla stworzona z numeru tytułowego to być może tani chwyt, ale zostawmy to, hearts and kidneys are tinkertoys! I'm talking about the central nervous system! Że za mało Regine? Może faktycznie, a kolejny sms od telewidza brzmi "We already have to tolerate one Bruce Springsteen, we don't need another, Win!" Po pierwszym przesłuchaniu wyglądało na linię, ale po czelendżu widać, że ta uwaga to jednak out. To nie ta droga, nie nią oni idą. Po ciepłej chacie i śnieżycy Funeral i horrorowej kabale wielkomiejskiej Neon Bible czas na wiejskomiejską muzykę przedmieść.

The Suburbs - wszystko startuje jak z szerokokątnej taśmy filmowej, majestatyczny początek w stylu Last Exit z Antics Interpolu, kurtyna w górę i pierwsze punkty za wartość artystyczną.

Ready to Start - mój pierworodny pupil ; poruszający refren, wagowa klasa My Body Is a Cage, bez tej ekspresji, ale z tym drapnięciem.



Modern Man - nieznośna lekkość kompozycji, naszkicowany utwór, który brzmi jakby się go znało od dawna.

Rococo

Rococo by lazysunbathers

Empty Room - tegoroczne Keep the Car Running, bez budapesztańskiej orkiestry, za to z podniosłym flowem i świetnymi partiami smyczków Palletta.

City With No Children - proste, wyszyte, z dobrą partią gitary prowadzącej rodem ze stadionowych etapów u dwa ; btw: które to miasto i czy drogo za metr kwadratowy?

świetna dwójka - Half Light I > Half Light II - bardziej patetyczna II minimalnie przegrywa z I głównie za sprawą wokalnych partii but they're ... only ... echoes ; jako całość to takie ocean in a shell - portret stylu tego albumu, który czerpie z jednej strony z cyrku i festynu w klimacie On Avery Island NMH i eklektycznej energii chamber popu, z drugiej z kojącej przestrzennej tradycji ich najlepszych piosenek, vide: Neighborhood #1 (Tunnels).

Month of May - czy ja wiem, jedyny kompozycyjny zgrzyt? płyta przeskakuje wprowadzając niepotrzebne zamieszanie, jak coś wycinać to to.

Wasted Hours - solidnie, bez przełączania.

Deep Blue - Kasparov, Deep Blue, 1996, czyli liryczny powrót małej apokalipsy Neon Bible oraz przypomnienie, że it's demanding to defeat those evil machines ; piękne partie pianina, kandydat do częstego repeata.

We Used to Wait - aż dziwne, że to nie pierwszy singiel. Bardzo przebojowy numer podbity grubo tnącą sekcją rytmiczną. W warstwie tekstowej o listach i czasach, w których "no czasem napiszę, żeby nie zapomnieć."

i kolejny duet, Sprawl - I gęsta, II najlżejsza, najbardziej taneczna, ze zmysłowym brokatowym refrenem i nieco banalnym tekstem o tym, że już 10 lat, 10 plus 1.

Suburban War - patrz: Wasted Hours.

The Suburs (continued) - i pozytywkowe wyjście zamykające całość.



Czy to wszystko jak zamierzona mieszanka Neila Younga z Depeche Mode? Niekoniecznie. Jeżeli już, to tę myśl należałoby rozszerzyć, tak jak zrobił to recenzent The Guardian:

There's something charming about the way an album about growing up in the suburban 80s gradually starts to resemble a chart rundown from 1983: the taut, post-new wave rock track, the mournful social-realist ballad, the glittering synth-pop masterpiece.

Czyli debiuty socjalizujących The Smiths, młócącej Metallici, podniosłego Marillion, piosenkowego R.E.M. oraz tańczącej pod szczęśliwą gwiazdą Madonny i tańczących z bagażem New Order. Nie jest to też ich OK Computer ani Automatic for the People. Arcade Fire grają ewolucyjnie, bez rewolucyjnego podwajania widowni albo dramatycznych wachnięć stylu i jakości. Faktycznie zespół rozszerza nieco gatunkowe spektrum (najwidoczniej w opisanym Sprawl II), ale utrzymuje wszystko w ryzach swojego rozmachanego, podmiejskiego, pulsującego, ozdobnego rocka tworząc barokowy album kostiumowy, wciągający i bogaty. Często ulegając propozycji Let's take a drive through the sprawl, bardzo polecam.



PS Słyszeliście nowe No Age? A Sunrise z nowej płyty Campbell i Lanegana?

piątek, kwietnia 23, 2010

Notatki z przesłuchania (4) + Kalendarz - Chwalcie łąki umajone, czyli...

...trzy najbardziej oczekiwane płyty maja.





Broken Social Scene - Forgiveness Rock Record



Przystawki zżarły główne danie. Pierwszy sygnał - World Sick - zapowiadał potężne, świetnie napisane, epickie dzieło. Później przyszło bardzo fajne Forced To Love i wspaniałe All to All (więcej tutaj). A potem? Potem wyciekła całość i wystrzelana z najlepszych momentów musiała zawieść. To naprawdę nie jest zły album, ale po pierwsze nie zaspokaja dużych oczekiwań, po drugie w porównaniu z s/t z 2005 roku czy (przede wszystkim) z wybitnym You Forgot It in People (2002) wypada blado. Dwukrotne strącenie poprzeczki bardzo ogranicza szanse na sukces.



Zbyt duże rozbieżności stylistyczne, brak zwartej kompozycji, rozmycie hooków - to grzechy główne. Z plusów przede wszystkim wspomniane rewelacyjne numery i charakterystyczna atmosfera płyty BSS, za którą się stęskniliśmy (to w końcu 5 lat przerwy). Perspektywa zobaczenia ich na żywo nadal sprawia, że cieszę się jak dziecko, ale no... Used to be the one of the rotten ones and I liked you for that! Tu niestety zbyt dużo solidnego wypełnienia, zbyt mało tej pociągającej 'zepsutej' treści. Forgiveness Rock Record? Wybaczam i liczę na Compensation Rock Record w najbliższym możliwym terminie.

The National - High Violet



Recenzent magazynu PASTE pisząc o High Violet przywołuje fragment wywiadu, którego Matt Berninger udzielił serwisowi Stereogum - We started out trying to make a fun pop record. I had the word HAPPINESS taped to my wall. We veered off that course immediately. To zboczenie z obranego kursu jest na nowej płycie The National bardzo słyszalne, ale ta wyboldowana, przypięta RADOŚĆ gdzieś tam przebija - zgaszona, zamazana i wypłowiała, ale jednak.

W jednej z innych rozmów Berninger powiedział, że ciężko nazwać tę płytę wesołą, ale dobrze jeździ się przy niej samochodem. Takie właśnie jest High Violet - inne niż kapitalny, mocny, surowy Alligator (2005), ale też niezbyt podobne do płynącego, szeptanego, eleganckiego Boxera (2007). Chyba najtrudniejsze do określenia z trzech najnowszych płyt Nowojorczyków. Powołam się na trzeci wywiad (tym razem Drowned In Sound) i kolejne słowa-klucze lidera The National - gdyby Alligator nie był taki jaki był, nie byłoby takiego Boxera. Myślę, że ta najświeższa płyta jest również logiczną odpowiedzią na stylistykę poprzedników. Z jednej strony bardzo smutna, z drugiej chwytliwa, przebojowa i witalna. Smutna zarówno jeśli chodzi o obrazy (Sorrow's my body on the waves z przepięknego numeru 2), muzykę (Sorrow właśnie, ale też np. jeden z najstarszych utworów na płycie - Runaway - wcześniejszy tytuł Karamazov), jak i konkretne bolesne frazy a'la Boxer (And I can't fall asleep / Without a little help / It takes a while to settle down / My shivered bones / Until the panic's out). Witalna w buzującym, potężnym centralnym punkcie płyty - Bloodbuzz Ohio (pierwszy singiel), czy w jednym z wielu perkusyjnych popisów Bryana Devendorfa - Anyone's Ghost.


cała płyta do przesłuchania na stronach The New York Times

Oprócz tych oczywistów highlightów (highvioletów?), High Violet to dzieło kopalniane, z pokładami smaczków takich jak art-seplenienie w Afraid of Everyone, albo powodująca gęsią skórkę końcówka Lemonworld. Można narzekać, że The National znowu nagrali płytę prawie idealną, ale wspomniane dwa wymiary - świetny ogół i pasjonujący szczegół umieszczają ten album na podium 2010 roku i zakładają mu cementowe buciki. Biorąc pod uwagę fakt, że zacementowani na wyżynach są już Beach House, dalsza część tegorocznego wyścigu może stać się czekaniem na peleton i sprawdzaniem międzyczasów. Chyba że Panda coś namiesza, chyba że Memoryhouse, chyba że ktoś sprawi niespodziankę... Na razie High Violet z pasją i na repeacie i na wszelki wypadek nie oddaję głosu do studia.

The New Pornographers - Together



Together to niezły album, ale jego dużym problemem jest to, że brzmi jak jakiś Tribute to The New Pornographers. Weźmy takie Sweet Talk, Sweet Talk. Fajne? Fajne. Ale po pierwsze tylko fajne, a po drugie autoplagiatujące (i ugładzające) świetny motyw z The Laws Have Changed (Electric Version, 2003). Takich par i autonawiązań jest tu zdecydowanie za dużo. Spory uśmiech na twarzy wywołuje tylko piękna kontynuacja Testament to Youth in Verse (też Electric Version) w postaci najlepszego chyba utworu z Together - Crash Years. Z dobroci warto jeszcze wymienić bardzo ładne If You Can't See My Mirrors w stylu najlepszych ballad z Challengers (2007). A tak poza tym bywa różnie - czasem porządnie, czasem średnio, czasem nudnawo. Być może ten album spodoba mi się trochę bardziej po kilku kolejnych przesłuchaniach, ale na dużą zmianę oceny się nie zanosi. Muzykom przytrafiło się bowiem (po chuj to bowiem?) to, przed czym do tej pory dzielnie się bronili. Za mało energii w energicznych kawałkach, za mało poruszenia w poruszających. Za słabo jak na autorów tak dobrej płyty jak debiutanckie Mass Romantic (2000).



Kiedy chciałem wysłać SMSa o treści: "piszę teraz o nowym new pornographers", bramka Plusa odmówiła współpracy twierdząc, że "wiadomość zawiera niedozwolone słowa". Z New Pornos nie jest na pewno aż tak źle, by wykreślać ich ze swojego muzycznego słownika. To po prostu najsłabsza płyta tego świetnego zespołu. Jeśli chcecie coś od nich kupić, proponuję w pierwszej kolejności zaopatrzyć się w jakiekolwiek inne wydawnictwo z ich dorobku (ze wskazaniem na debiut), albo w którąś ze świeżutkich reedycji albumów Destroyera.


Inne ważne majowe premiery:

CocoRosie – Grey Oceans



Płynące z wielu źródeł złe recenzje tylko rozbudziły moją ciekawość. Na razie czasu starczyło mi tylko na jedno przesłuchanie w słabych warunkach. Ciekawość nie mija, relacja (albo reakcja) niedługo.

The Futureheads – The Chaos



Nowy teledysk tradycyjnie straszny, ale singiel też kiepski, a szkoda, bo lubimy The Futureheads zarówno w wersji interesting (pierwsze 2 płyty) jak i light (poprzednia). Całość do przesłuchania.

LCD Soundsystem – This Is Happening



Nie podzielam panującej euforii i uważam, że na This Is Happening w znacznym stopniu wyczerpuje się formuła Murphy'ego (główny, nie podzielany przeze mnie, zarzut dla tegorocznego Spoon).

czwartek, kwietnia 01, 2010

Notatki z przesłuchania (3) - Memoryhouse - The Years EP



To jak na razie najlepsza EPka tego roku. Przestrzenna, kojąca, wciągająca, orzeźwiająca. Zespół nazywa się Memoryhouse (to na cześć Maxa Richtera), płyta nazywa się The Years, moje odczucie nazywa się ogromna sympatia.



1 - startuje jak Untitled Interpolu, ale już na wysokości wejścia wokalu (0:25) przenosi się z dark side na bright side, w okolice przestrzennego rozmarzenia Beach House (atmosfera zupełnie jak na Teen Dream, ale kompozycja bardziej zbliżona do tych z Devotion, patrz: Gila) i aeroklimatów spod znaku np. Air France.

2 - Lately, my heart's been breaking - znowu Interpol (tam Baby...), znowu pierwsza płyta, tym razem The New ; pewnie przypadek, bo to odległe stylistyki, ale sposób śpiewania tej linijki przez Denise przypomina anielską wokalizę Banksa w jednej z perełek (czyli jednej z piosenek, na jedno wychodzi) z Turn On The Bright Lights ; muzyka unoszenia się w powietrzu, leżenia na wodzie, zasypiania na plaży i...

3 - skakania przez fale w tempie 0.5x, ale w końcu to rasowy chillwave ; orientalny motyw spleciony z zachodnim beatem, szepty jak monologi walkie talkie.


To the Lighthouse 7"

4 - tytułowe nawiązanie do Virgini Woolf wykorzystał już m.in. Patrick Wolf, ale choć bardzo dobry, highlight z jego Lycanthropy przegrywa z kawałkiem zamykającym The Years. Ta piosenka płynie jak Feel It All Around Washed Out i niczym najlepsze nagrania High Places wkręca się słodko w świadomość i subtelnie zamienia nam miejscami bajeczny background z przyziemnym foregroundem.



A scoverowany Foreground poniżej.

MP3 - Foreground (Grizzly Bear cover)
MYSPACE (tam EPka do ściągnięcia za darmo i limitowana 7" do zamówienia)
FLICKR DENISE (polecam)


Uwaga uwaga - WIDEO DNIA (1.04) - SPECJAŁ NR 2 poniżej!

czwartek, marca 18, 2010

Notatki z przesłuchania (2) - Stereolab - Emperor Tomato Ketchup



W związku z występem Laetiti Sadier podczas Tribute to Nico na PPA, "przesłuchuję" jedną z moich ulubionych płyt lat 90.



1 -> Jeżeli Emperor Tomato Ketchup to muzyczny pałac (a Emperor Tomato Ketchup to muzyczny pałac) to Metronomic Underground jest drogą, która do niego prowadzi i pociągowym hipnotyzującym rytmem (zapętlony wokalno-instrumentalny beat) wiedzie przez zarośla (oniryczne plemienne pogłosy, nakładki, liryczna mantra crazy-sturdy-a torpedo-crazy-brutal-a torpedo, pytania 'co odpowiedziało echo?' i takie tam).



2 -> No i jesteśmy na dworze, a tam la maison, la maison d'autrefois, la maison la maison d'avenir (the house of old, the house of the future). Celny autokomentarz i znakomity utwór, a potem wyraźny muzyczno-tekstowy niepokój (3) i (4) cięty tekst społeczno-polityczny, mroczna anty-wyliczanka (antywojenna, antynacjonalistyczna), na tle której różowe lala-chórki są jak Lego Libery. Oprócz niesamowitej muzyki ETK to mądra 'płyta publicystyczna', ale o tym przy okazji ósemki.



Tymczasem:
5 -> akcent futurystyczny (utwór nie tytułowy, ale na pewno okładkowy) nałożony na kapitalną krótką kompozycję.
6 -> w sferze tekstu oskarżenie religii jako takiej (jako takich), muzycznie nadal w klimatach późniejszego o dwa lata debiutu Air, ale bardziej w stylu chilloutu platformówkowego (spikselowany Mario, ciekłokrystaliczny Donkey Kong) niż rozmarzenia Moon Safari.



7 -> i kolejny popowy killer, jedna z moich ulubionych piosenek całej dekady-90, multiwitamina wypasu z hookami mutantami.
8 -> przesłanie nowej zimnej fali zaklęte w pięknie snującą się melodię. Słucha się tego jak bajki na dobranoc (orientalnej, w klimacie Przygód księcia Achmeda), a tekstowi bliżej do koszmaru i tu dochodzimy do sedna wyjątkowości tej płyty. Emperor Tomato Ketchup odcina nas estetycznie, uczuciowo, klimatycznie od rzeczywistości bez odpuszczenia publicystyki i wyrażania opinii na bardzo konkretne tematy. Sprawić by zaangażowany społecznie eseistyczny kawałek tekstu zabrzmiał jak narracja Szeherezady, no no! To nie punkowa agitka tylko wyższa poezja muzyczno-tekstowa + pomieszanie geografii racjonalnej Europy (mocno podkreślanej przez francuszczyznę) i wschodnich tajemnic na najwyższym poziomie.


japoński film, którego tytuł stał się również tytułem płyty Stereolab (część 1/9, całość na YouTube)

A potem po raźnej, mocnej piosence tytułowej (9), kołysankowym Monstre Sacre (10) i zaangażowanym Motoroller Scalatron (11) żonglującym pojęciami bluff i trust następuje piękny numer 12 - Slow Fast Hazel, gdzie w jednej linijce wynalazków ludzkości znaduje się koło, sowieci i filozofia.
No a końcówka? (13) Tytuł prawie jak Animal Collective i to pierwsze skojarzenie - pozornie bezpodstawne - staje się bardziej podstawne, gdy spojrzymy na innowacyjność, świeżość i poziom tego albumu i płyt AC właśnie. Ekstraklasa zaświatów.


czyli nasz nowy, jak zwykle nieregularny, kącik! Część pierwsza tutaj.

piątek, marca 05, 2010

Notatki z przesłuchania - Holly Miranda - The Magician's Private Library



Forest Green Oh Forest Green -> ustawia klimat jak Fawn na płycie Scarlett (obie płyty produkował genialny Dave Sitek). Niby naturalna rola pierwszego kawałka, ale posłuchajcie większości płyt z ostatnich lat i okaże się, że to wcale nie takie oczywiste. Duży plus kompozycyjny - przedmowa do płyty łączy bowiem jej 2 strony . Pierwszą, ciemniejszą, kipiącą subtelnymi okrągłymi beatami i loopami jak ręka w worku z grochem albo jedzenie tapioki. I drugą upbeatową, wychyloną w stronę bardziej typowego żeńskiego indie-popu.

moment: 2:27 - fonetyczne ćwiczenie na pierwszym planie przed bardzo fajnym wyaranżem, który wprowadza w piosenkę nr 2:



Joints -> która zaczyna się jak kawałek Man Man, żeby zaraz potem zmienić kierunek i wpłynąć w klimat Blonde Redhead (dziesiątkowe 23!) i wczesnych piosenek Beach House (takie np. Tokyo Witch). Sekcja dęta wyrasta w drugiej część utworu i przypominam sobie nocne podróże z jedną z płyt dekady - Dear Science TV On The Radio na uszach. Fortepianowa czerń + złote trąbki - jednym słowem najwyższy stopień muzycznej elegancji. Człowiek ma wrażenie, że zaraz opuści się szlaban i nadjedzie blue train, albo Sam Cooke spyta sarkastycznie: "Can you imagine me carrying a suitcase?"

Sitek wykazuje się tu wielką wirtuozerią łącząc bardzo chłodno-wieczorne i Khanowe wokale Mirandy z klimatem zupełnie innym - gwarnym, zadymionym i przede wszystkim ciepłym. Rozbija wokalną ascezę, ale zamiast zabić piosenkę tworzy ją jeszcze pełniejszą.

Waves -> chyba największa piosenka na tej płycie. Start znowu mylący, bo kierujący w klimaty niemieckiej indie-elektroniki spod znaku The Notwist i Lali Puny. A tu niespodzianka - wraz z wejściem pierwszego refrenu zamiast błyszczącego chłodu pojawia się gorący prowadzony basem podkład pod wspaniały śpiew Mirandy, który w Waves jest najbliżej barwy głosu Chan Marshall. Sejsmiczny zapis uczuć, bez wątpienia jeden z utworów roku.

moment: pierwsze (i każde następne) wejście refrenu



No One Just Is -> recenzent BBC Music napisał "Such is Sitek’s influence on the record that it takes you a little while to get to know the real Miranda" i jeśli nawet nie do końca zgadzam się z tą opinią, to na wyokości utworu nr 4 jestem skłonny przyznać mu rację. No One Just Is najbardziej przypomina nocne, wielkomiejskie, komiksowe przestrzenie z utworów TV On The Radio - Jarmuschowskie hotele, dyskoteki w imigranckich dzielnicach. Z zakurzonej biblioteki w zmyślonym mieście przenosimy się na chwilę do rzeczywistości, a wers "grasping at straws" - niby neutralny idiom - wpędza w skojarzenia z inną wielką miejską płytą - Clutching at Straws Marillion, a poplątane egzotyczne smyki układają się w Fishowskie "hollow corridors".



Slow Burn Treason -> absolutnie cudowny utwór, który wyciekł do sieci jeszcze w 2009 r. za sprawą Kanyego Westa. Kyp Malone (TOTR) śpiewa tu wyjątkowo delikatnie (jak w najpiękniejszych utworach z Dear Science czy na jednej z dwóch świetnych piosenek na Rain Machine - New Last Name), a The weight of the world is on your side brzmi jak współczesne Good morning heartache.

Sweet Dreams -> czyli dość gwałtowne przejście do drugiej, nieco słabszej części The Magician's Private Library, no ale who am I to disagree?

Everytime I Go To Sleep -> loopowana kołysanka z Forest Green Oh Forest Green powraca jako rdzeń nowej, przyjemnej piosenki, ale tęsknota za pierwszą stroną albumu tylko się wzmaga i...



High Tide -> ...zaraz zostaje przygłuszona przez najlepszy numer na stronie B. High Tide to przede wszystkim wokalny popis Mirandy. Wyrzucane przez nią wyrazy wymieniają ciosy i wracają do naróżników robiąc miejsce dla pięknie przeciąganego "We go on".

Canvas -> leniwy podwieczorkowy numer.

Sleep On Fire -> powtórka atmosfery Sweet Dreams, marszowość, zmiany tempa i dodatkowo bardzo fajne łączenie się wokaliz Mirandy i Jaleela Buntona (z takiego zespołu TV On The Radio, znacie?).