Pokazywanie postów oznaczonych etykietą galaxie 500. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą galaxie 500. Pokaż wszystkie posty

sobota, czerwca 04, 2011

Primavera Sound 2011 (VI) - dzień 4. (sobota)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

THE TALLEST MAN ON EARTH (San Miguel)

Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy wybrać Cale’a grającego „Paris 1919” czy Mattsona grającego swoje. Zdecydowały względy kolekcjonerskie – Cale’a widzieliśmy już we Wrocławiu, Szwed umknął nam na OFFie. Wybór z wejścia okazał się dobry, bo Wysoki okazał się niezwykle sympatycznym młodzieńcem, bardzo umiejętnie ogniskującym uwagę słuchaczy i przenoszącym swoje *proste utwory na gitarę* na największą scenę festiwalu. Najpiękniej wypadły piosenki ze świetnego „Wild Hunt” (2010) oraz nowy utwór „There’s No Leaving Now” (wideo tutaj), natomiast reakcja po (I wanna be) „The King of Spain” (poniżej) wróży Hiszpanom ich własny, szwedzki Świebodzin.

PS Na koniec śliczny duet z Amandą Bergman!



Cały set do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.

WARPAINT (Llevant)

Zaczęło się bardzo miło, skończyło się bardzo szybko, bo przed Fleet Foxes chcieliśmy jeszcze koniecznie obejrzeć kawałek tUnE-yArDs. Do zobaczenia na OFFie.

TUNE-YARDS (Pitchfork)

No i właśnie – scena Pitchfork i niecałe pół godziny na Merrill Garbus, nad którą rozpływaliśmy się na LTB na początku kwietnia. Soczysty, rozbawiony występ potwierdził, że stawialiśmy na mocnego Garbusa – zabawy instrumentami, energetyczna choreografia (synchroniczne skoki w stylu „Stop Making Sense”) i skupienie na rytmie pozwoliły wycisnąć z numerów z „w h o k i l l” to, co najlepsze i rzuciły nas z powrotem w objęcia tego bardzo udanego albumu, z którym z pewnością spotkamy się przy okazji płytowego podsumowania roku.



FLEET FOXES (San Miguel)


Ścisła czołówka, a może nawet podium tegorocznej Primavery. Znakomita kompozycja utworów z dwóch albumów i EPki. Niezwykła dbałość o szczegóły. Fenomenalne akcentowanie kluczowych momentów piosenek. Nieznośnie perfekcyjna lekkość grania. Wszystkie te elementy można by wyrzucić do kosza, gdyby nie łączył ich jakiś tajemniczy pierwiastek, którym tak mocno nasycone są płyty i koncerty Fleet Foxes. Koncepcja odcięcia autora od dzieła objawia się w ich przypadku wyjątkowo dosadnie, ponieważ słuchacz ma wrażenie, że spotyka się z medium, przez które płynie muzyka. Dźwięki kalejdoskopicznie składające popowe harmonie wokalne lat 60., o wiele bardziej zakurzone folkowe pejzaże i miliony drobnych, składających się na ogólne odczucie szkiełek. Uczestnictwo w koncercie Fleet Foxes jest jak świadkowanie powstawaniu szesnastowiecznego niderlandzkiego obrazu. W jednym momencie chcemy złapać szczegół i jednocześnie oddalić się, by ogarnąć całość. Ta ambiwalencja odczuć w przypadku muzyki artystów ze Szmaragdowego Miasta nie prowadzi jednak do nieprzyjemnego rozdarcia, raczej do poczucia muzycznego spełnienia na wszystkich płaszczyznach. Z przyziemnych notatek dotyczących momentów szczególnie ujmujących warto wspomnieć o kapitalnej, środkowej triadzie „Sim Sala Bim” („Helplessness Blues”, 2011) – „Mykonos” („Sun Giant”, 2008) – „Your Protector” („Fleet Foxes”, 2008) stworzonej przez trzy fenomenalne utwory z różnych wydawnictw zespołu. Jeśli dodamy, że tuż po niej nastąpił kulminacyjny moment występu zaznaczony najbardziej rozpoznawalną piosenką Fleet Foxes – „White Winter Hymnal”, być może uda nam się choć trochę przybliżyć czytelnikowi rozkoszność sobotniego popołudnia spędzonego w towarzystwie Amerykanów. W meczu Manchester – Barcelona wygrało Seattle.

Koncert do pobrania ze stron Louder Than Bombs.

EINSTÜRZENDE NEUBAUTEN (Ray-ban)

Jeśli Hans Christian Andersen i jego „Królowa śniegu” ponoszą część winy za wasze dziecięce koszmary, Hans Christian Emmerich i jego Einstürzende Neubauten z pewnością powinni czuć się odpowiedzialni za dręczące was mary wieku dorosłego. Znany szerzej jako Blixa Bargeld Niemiec wspomagał bowiem – jako członek The Bad Seeds – wielkiego Nicka Cave’a, ale sam również tworzył muzyczną historię jako lider *walącego się nowego budownictwa*. W muzyce grupy i w aparycji członków zespołu próżno szukać jakichkolwiek oznak czystości lub piękna, ale cóż, na tym chyba polega cały urok. A koncert? Scena wypełniona nietypowym instrumentarium, teatralno-horrorowa atmosfera, Blixa witający się zabawnym „Hello, non-soccer fans!” i kluczowe, świetne „Let’s Do It a Dada” z wydanego bez wytwórni albumu „Alles wieder offen” z 2007 roku.

GANG GANG DANCE (Pitchfork)


Na Gang Gang Dance byliśmy krótko, po kilku utworach musieliśmy wspiąć się po schodach i zająć miejsce na PJ Harvey. Te parę numerów pozwoliło nam jednak stwierdzić, że od czasu promującego fantastyczną płytę „Saint Dymphna” koncertu na Primaverze 2009 coś wahnęło się na gorsze. Niby „Eye Contact” wytrzymuje presję i może się podobać, ale mimo wszystko więcej tu teraz rozmów z nagłośnieniowcem i tańca na krawędzi sceny niż słusznej i wytrwałej, plemiennej nawalanki w instrumenty, z której często wynikały naprawdę piękne rzeczy. Ogólne wrażenia zdecydowanie po stronie wartości plusowych, ale do tego mały zawód dopisany na marginesie.



PJ HARVEY (San Miguel)

Wybitności samej postaci Polly Jean nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Na uniwersytetach grania jej *eksplozję artystycznej samoświadomości* powinno wykładać się jako przedmiot obowiązkowy. Bo oto skala możliwości i chronologii łączy nam się i pokazuje przejście od brudnego, gitarowego debiutu („Dry”, 1992), przez albumy kontynuujące i modyfikujące twórczą ścieżkę PJ aż po szczytowe osiągnięcia rozpoczęte od najlepszego albumu w dorobku artystki, jednej z kluczowych płyt przełomu wieków – „Stories from the city, stories from the sea” (2000). Znakomite, niedocenione „Uh Huh Her” (2004) wywalało gary i wracało do czasów PJ absolutnie surowej, rzucając jednocześnie poetyckie, balladowe wskazówki na temat przyszłej, wybranej już chyba wówczas drogi. Rok 2007 to szok wyciszonego, wiktoriańskiego, kredowego, wampirycznego i mitycznego wręcz „White Chalk”, a 2011 – porzucenie wewnętrznego mikrokosmosu dla apokaliptycznego *cichego wrzasku* na konający świat. W ten sposób dochodzimy do występu na Primaverze – innego niż ten w warszawskiej Sali Kongresowej, bardziej milczącego, niedopowiedzianego i bazującego na teatralnej, nie koncertowej koncepcji. Dramatyczność spektaklu nie oznaczała oczywiście rezygnacji z emocji, które rzucały się w oczy pozornie tylko tłamszone określonym kształtem piosenek z „Let England Shake”. Rozhisteryzowany materiał z najnowszej płyty PJ przeważał i nadawał kształtu całemu przedstawieniu, tworzonego nie tylko przez główną bohaterkę, ale też przez znakomity zespół, którego członkami są m.in. John Parish i Mick Harvey. I mimo tego, że to Harvey była bez wątpienia gwiazdą wieczoru, to właśnie od nich nie mogłem oderwać wzroku. Piękny, poruszający koncert, a do tego – jakże znakomicie zagrany.



DEAN WAREHAM PLAYS GALAXIE 500 (ATP)

Dean Wareham grający piosenki genialnego Galaxie 500 okupował miejsce na szczycie mojej tegorocznej listy życzeń. Magnetyczny występ PJ Harvey zatrzymał nas jednak na scenie San Miguel i w związku z tym pod drzewami ATP spędziliśmy zaledwie cztery utwory. Tym razem bieg się jednak opłacił, bo na pewno faktycznie – bez Naomi Yang i Damona Krukowskiego – nie był to pełnowymiarowy set legendarnej grupy z Bostonu, ale mimo wszystko stanowił moment historyczny, dający na żywo dotknąć emanującej z płyt Galaxie magii.

Cały koncert do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.

ANIMAL COLLECTIVE (San Miguel)


No i na sam koniec emocji w Forum chcielibyśmy napisać coś o jednym z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Ale:
Did you see the words?




Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

środa, sierpnia 04, 2010

Wideo dnia #126



Noo, widełko 126! Kozanów-Krzyki - trasy walkmanowe i discmanowe! I w związku z nimi całkiem przypadkowy zbieg okoliczności - powrót do With the Lights Out Nirvany i IV Led Zeppelin, bo jak to niezwykle zgrabnie ujął Chris Dahlen na widelcu:

Some people call "When the Levee Breaks" the album's true epic, because it sounds like the blues while "Stairway to Heaven" sounds like druids. But that was the fucking point . Zeppelin understood that you spend your days under the weight of shit, so they show you the way out with a moronized stewpot of myth, Tolkien and California daydreaming, a place where you can pray for greatness from battles you'll never fight. Zeppelin spanned it all, because they knew sometimes you wield the Hammer of the Gods and sometimes you just get the shaft.

Zaleciało rockiem właśnie teraz? No to w nogi, w inny repeat=tuar ostatnich dni, czyli Six by Seven i ich trzy pierwsze płyty, z którymi zawsze jest tak samo - kiedy już zacznę słuchać to zimny Lech, nie ma ucieczki. Kapitalny debiut Things We Make, obiektywne szczyty szczytów, czyli "ta z Another Love Song" - The Closer You Get i personal fav - The Way I Feel Today - jedna z najważniejszych płyt w życiu piszącego.

+ wspomnienia sztokholmskiego koncertu (26.03.09) Fever Ray (duchy, wisielce, opętane księżniczki), naprawdę dobre nowe Arcade Fire , a na razie sedno notki, czyli OFFowe zapowiedzi w trybie przyspieszonym - zespoły, których nie graliśmy, albo które graliśmy rzadko. Na początek Damon & Naomi, czyli 2/3 Galaxie 500. Ułóżcie sobie proporcje.



czwartek, kwietnia 01, 2010

Wideo dnia #500 [40] (specjał nr 2)



On Fire to album rewelacyjny, jedna z najpiękniejszych wiosennych płyt jakie powstały. To jednak wiosenność zupełnie inna niż ta prezentowana np. przez genialnych Zombies, piknikowo-trawiaste XTC na Skylarking, kłujące w brzuchu The Shins (taa, New Slang) czy zwiewne i do-zakochania The Bird & The Bee (offtop, ale muszę - Heard It On The Radio i Kiss On My List z tegorocznej cover-płyty cudowne, nie przegapcie - to do słuchania teraz, u mnie na całomarcowym repeacie). Jest w niej raczej coś z letniego rozleniwienia, ale wszystko studzi się w miętowej mgle slowcore'u, dreampopu i shoegaze'u.



On Fire moves at an almost erotic pace, aglow in its strange and visionary world. A perfect, liquid equilibrium. Listen, and lose yourself, in the heat of this alchemical masterpiece - typowa dla tzw. liner notes pompa swoją drogą, ale uchwycenie istoty atmosfery tych piosenek bardzo trafne. Seksowne linie basu Naomi Yang, wokalna blaza i wyjątkowa uprzejmość zespołu, który zamiast tylko mędzić, że It's time to leave the planet daje nam od razu 10 biletów. Muzyka sprowadzona do podstaw, czyli piosenek przenoszących nas wyżej bez używania sztucznych klimatów, produkcyjnych sztuczek, polepszaczy, wypełniaczy, glutaminianu utworu (tj. nudnych glutów i omijanych utworów).


When Will You Come Home? (live)

W związku z reedycją płyt wspaniałego Galaxie 500, na LTB trzy oblicza tego znakomitego zespołu - gimnastyczne (wyżej), dziwne i aksamitne.


Strange (live)


Here She Comes Now (Velvet Underground cover, live)



PS Pewnie zauważyliście, że na blogu bootlegowym pojawiło się i zniknęło nasze nagranie z Nico? Kilkadziesiąt osób zdążyło ściągnąć, więc polecam dowiadywać się u ludzi z last.fm.

Aha, w następnym specjale absolutni mistrzowie krytych kortów -Young Marble Giants, zapraszam już teraz! A dziś lub jutro notatki z przesłuchania najlepszej EPki 2010.