Pokazywanie postów oznaczonych etykietą the flaming lips. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą the flaming lips. Pokaż wszystkie posty

czwartek, czerwca 21, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - dzień 2.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

8/06/12 - dzień 2.

Linda Martini
Jest coś bezgranicznie niepokojącego w połączeniu ciężkiego post-rocka (math-rocka, alternatywnego heavy-rocka, who-cares-rocka?) z portugalszczyzną - językiem fado, saudade i innych smut, które strąca banana z nawet najbardziej roześmianej gąbki. I nawet jeśli trudno odmówić muzykom z Lizbony energii i talentu, słuchanie ich na żywo jest jak wysłuchiwanie bury od dyrektorki w ciemnej, zimnej klasie. Muzyka na uznawanej za ich opus magnum płycie Olhos de Mongol - tytułem nawiązującej do twórczości  Henry’ego Millera - podąża za jego, jakże przyjemną, myślą: „Chcę zostawić bliznę na żywym ciele świata.” Masochistom głodnym apokaliptycznej zjebki dobrej jakości polecamy jednakże ze wszech miar.

>> cały występ do obejrzenia na YouTube <<

We Trust

FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)


"Time (Better Not Stop)" - utwór numer dwa na pierwszej płycie podwójnego albumu FNAC Novos Talentos 2011 - to pierwsza piosenka jaką usłyszeliśmy po przybyciu do Porto. Świetny singiel grupy We Trust nie dotarł jednak do naszych uszu poskręcanym w kieszeni kablem słuchawek, ale przez głośniki na stacji benzynowej - jedynym miejscu, w którym można było jeszcze kupić coś na kolację. Fakt pojawienia się We Trust na playliście radia puszczanego na niewielkim BP mówi co nieco o warunkach alternatywy w kraju o populacji prawie czterokrotnie mniejszej niż Polska, ale zostawmy na boku muzyczną socjologię. Pojawienie się paru akordów "Time..." w jednej chwili objawiło wielką siłę i rozpiętość emocji, jakie mogą wywołać dźwięki. Nagle - za sprawą lokalnego i znanego nam tematu - czuliśmy się powitani i zadomowieni. Tu kakao, tu kapcie, tu łazienka, a tu będziecie spać.

Oprócz wyjątkowości nocnej sytuacji dużą rolę w całym zdarzeniu odegrał jednak sam charakter granej przez We Trust muzyki, który - o czym za chwilę - z dużym sukcesem udało się przenieść na główną scenę Primavery. Kaskady gorących wieloinstrumentowych harmonii, ciepła barwa wokalu, retro-melodyjność, koktajlowe dęciaki - wszystkie te elementy sprawiają, że album These New Countries to płyta-farelka, album-termofor. Mózg projektu (słowo fatalne, lecz w tym przypadku - jak na złość - idealne) André Tentúgal nie bez powodu pisał o pracy nad utworami w następujący sposób:

Moim celem podczas nagrywania nigdy nie było doświadczanie egocentryczne, nawet jeśli to ja napisałem i zaaranżowałem te piosenki. Moją ideą był kolektyw, sama nazwa - WE TRUST - jasno to pokazuje. Chciałem, by proces tworzenia przypominał wakacje spędzane z przyjaciółmi. Przez dwa lata pracowałem bez przerwy i naprawdę potrzebowałem odpoczynku. Możliwość zrobienia tej płyty okazała się możliwością znalezienia zasłużonego spokoju. Myślę, że to nastawienie znajduje swoje odbicie w samych numerach. Każdego dnia przez studio przewijali się moi znajomi, w każdym z tych utworów czuć naszą wolność tworzenia.



Jeśli regułą jest, że gdy recenzenci piszą przede wszystkim o „wspaniałym klimacie” i „pięknych popowych obrazkach”, same kompozycje są na tyle mało interesujące, że trudno skreślić o nich kilka mięsistych zdań, We Trust jest jedynie wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. W przypadku These New Countries mamy do czynienia ze zbiorem naprawdę bogatych, chwytliwych, harmonijnie współgrających, radiowych numerów, z których każdy mógłby ucieszyć i popowych koneserów i klientów BP na całym świecie.

Najmilszą niespodzianką, jaką sprawił nam Tentúgal - i to w koncertowej relacji trzeba podkreślić przede wszystkim - jest natomiast sposób, w jaki przeniósł swój udany debiut na deski festiwalowej sceny. Niejednokrotnie na łamach LTB pastwiliśmy się (i mogę zdradzić, że pastwić się będziemy) nad świetnymi ibero-artystami, którzy wychodząc przed ludzi grzeszą kompleksem i półśrodkami - zestawem, który scenicznie zabija nawet najlepszą muzykę. W przypadku We Trust mieliśmy do czynienia z koncertem z prawdziwego zdarzenia - szerokie, albumowe instrumentarium, sekcja dęta (wizerunkowo jak z Formana, do zjedzenia małą łyżeczką), brak jakiegokolwiek spłaszczania aranżacji, kontakt z widownią. Od rozpoczynającego całość „Within Your Stride” (świetny wybór otwieracza), przez  silnie Pinkowskie „Reasons”* aż do pożegnalnego (nie widniejącego na sfotografowanej przez nas setliście), startującego jak piosenki New Pornographers okresu „Challengers” (niedoceniona płyta!), „Freedom Bound” czuć było radość grania, i pełne zaangażowanie, które pozwoliło wydobyć na powierzchnię melodyjny potencjał materiału. Starczy powiedzieć zresztą, że mimo napiętego planu dnia, to właśnie „Don’t talk to me the way you are, don’t talk to me, don’t talk to me” brzmiało nam w głowach - wśród nocnej ciszy, w festiwalowym autobusie. 

Niezwykle udany koncert, szczerze - jeden z najlepszych występów całej portoskiej Primavery.
Yo La Tengo
W naszej relacji z Barcelony 2009 pisaliśmy:
Muzycznie piękny koncert, może tylko zbyt mało intymny, ale tak to już bywa na scenie Estrella Damm (chociaż ubiegłoroczne Animal Collective zmiotło wszystko i o braku intymności nie mogło być mowy). W każdym razie zobaczenie ich na żywo to świetna sprawa. Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.
Czekaliśmy więc dalej na bardziej intymne Yo La Tengo.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.

Między innymi na „Sugarcube”, którego nigdy dość. Między innymi na „Pass the Hatchet, I Think I'm Goodkind” - utwór, którego zabrakło na Primaverze 09, otwierający świetne I Am Not Afraid of You and I Will Beat Your Ass i wkopujący się głęboko w pamięć koncertowym ultra-zapętleniem (Wayne Coyne z Flaming Lips nie bez powodu szalał z boku sceny). Między innymi na inną perełkę, której nie usłyszeliśmy trzy lata temu - przesłodkie „Little Eyes”.
Ale przede wszystkim warto było czekać na urzekające „My Little Corner of the World” z gwizdaną partią wykonaną przez członków ekipy technicznej zespołu.
Patrzcie i płaczcie:
Rufus Wainwright
Chairlift
FOTO: Ricardo Almeida (www), Festivais de Verão (Portugal)
Z perspektywy czasu stwierdziliśmy, że niepotrzebnie siedzieliśmy na kocu na Rufusie i słuchaliśmy tych jego przyjemnych numerów. Nie żeby były złe - Wainwright nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a przełączenie jego lecącej w radiu piosenki jest działaniem nierozsądnym. Kompozycje Amerykanina (wyznającego między numerami „I’m so tired of you America” i proszącego ewentualnych obecnych krajan, by nie głosowali na Mitta Romney’a) rozleniwiły nas jednak do tego stopnia, że spóźniliśmy się trochę na grających pod namiotem Chairlift.
To już natomiast duże zaniedbanie, bo poszerzony na potrzeby koncertu do rozmiarów kwintetu duet Polachek-Wimberly okazał się najprzyjemniejszą niespodzianką całego festiwalu. „Gdyby ktoś powiedział mi przed Primaverą…” itp. i-te-ble, ale faktem jest, że po autorach bardzo fajnego, lecz naiwnego *numeru z reklamy Apple’a* nie spodziewałem się aż takich cudów. Tymczasem działo się, a portoska prezentacja sprawiła, że wgryzłem się bardziej w ich tegoroczne „Something” i doszedłem do prostego wniosku - to jeden z najlepszych albumów pierwszej połowy 2012 roku. Caroline Polachek imponowała mi już wcześniej - okładką do Journal of Ardency - EPki, którą wybraliśmy najlepszą małą płytą 2010, gościnnym wokalem w najlepszym utworzem Washed Out - „You and I”, czy - niech Wam będzie - wokalnymi zabawami we wspomnianym „Bruises”. To jednak, co pokazuje na żywo każe wymieniać ją na jednym wdechu chociażby ze znakomitym Bat For Lashes. Podobnie zresztą jak w przypadku Natashy Khan, Polachek jest w Chairlift siłą napędową - to ona jest wyrazista, charyzmatyczna, mocna głosowo, naturalna scenicznie i to ona winduje te oparte na kanonach simple pleasures utwory na "już trochę inny poziom". A jest - jak mówią tenisiści - „z czego ciągnąć”. Sidewalk Safari? Jeden z zaczynów roku. I Belong In Your Arms? Wielkie pole do wokalnych popisów. Amanaemonesia? Jeden z najseksowniejszych numerów ostatnich lat. Długo można by opowiadać o tym, jak bardzo sprawdza się to wszystko w środowisku żywym i jak entuzjastyczne przyjęcie zgotowano Chairlift na klubowej scenie. Żeby jednak nie przedłużać wystarczy powiedzieć jedno:
You just can’t beat polish-jewish heritage.
The Flaming Lips
1) Kiedy robiłem dla Offensywy tę telefoniczną relację z Primavery:


finały plejofów NBA 2012 jeszcze się nie zaczęły, ale wiadomo było, że zagra w nich Oklahoma City Thunder - zespół z rodzinnego miasta Flaming Lips, zespół, dla którego Wayne Coyne zmasakrował jedną ze swoich najlepszych piosenek - kosmiczne „Race for the Prize”. Pojawienie się świetnej OKC w finałach ligi nie było może wielkim zaskoczeniem, ale fakt, że tak młoda (zbudowana na gruzach Supersonics), atrakcyjna, nieopierzona ekipa powalczy o mistrzostwo imponował i nakazywał trzymać za nich kciuki.
2) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Oklahoma - dość sensacyjnie - przegrywa z Miami Heat 1-3 i w wyjazdowym meczu walczyć będzie o przetrwanie.
3) Kiedy na początku ubiegłego dziesięciolecia poznałem Flaming Lips grupa wydała właśnie bardzo dobry album Yoshimi Battles the Pink Robots z kapitalnym numerem tytułowym. Wcześniej - w 1999 roku - rzutem na taśmę wydała jedną z najlepszych płyt jeszcze wcześniejszej dekady - wspaniałe The Soft Bulletin. I mimo tego, że podopieczni Coyne’a zaczynali swoją karierę w połowie lat 80. nie byli wtedy nudnymi starymi wyjadaczami, i mimo swoich gruzów zachwycali błyskiem nuty.

4) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Flaming Lips rozmieniają się na drobne, nagrali irytujące, przekombinowane Embryonic, na scenie torpedują efekciarstwem, stylowo rażą - choćby i zamierzoną - pretensjonalnością.
5) Zawodnicy Oklahomy zapowiedzieli, że w dzisiejszym meczu dadzą z siebie wszystko i biorąc pod uwagę ich grę sezonową należy im ufać.
6) Mimo całego męczącego blichtru, gwiazdorzenia („This is the most beautiful festival of the whole fucking summer!”, „Oh! All the love from Portugal is here!”) i pozy, Flaming Lips nadal mają coś w sobie, a gdy grają „Yoshimi” i fragmenty Bulletin trzeba gał nie mieć, by nie wilgotniały.
1+2+3+4+5+6 = ?
Wilco
Learn adjectives with Wilco!
PS To było nasze trzecie Wilco. Tu jest pierwsze (najlepsze), tu jest drugie. Zbyt wiele się nie zmieniło.
Beach House
Powiem to od razu i będę miał z głowy - koncert Beach House to największy zawód tegorocznej Primavery. Problem z bani nie oznacza jednak kamienia z serca, a ten ciąży przykro, bo chodzi przecież o jeden z najlepszych zespołów XXI wieku.

Bardzo dobrze pamiętam cudowny występ duetu z Baltimore z 2008 roku. Był przyjemny barceloński listopad, a niewielka Sala [2] wypełniona była dość nienachalnie. Zespół promował wtedy Devotion - swój ostatni cichy album przed wypłynięciem na przestwór oceanu. I jeśli miałbym wybrać najbardziej magiczne koncerty, w jakich miałem okazję uczestniczyć, ten kameralny, nieśmiały set znalazłby się z pewnością w ścisłej czołówce zestawienia.
Wbrew podejrzeniom Szanownego Czytelnika nie uważam jednak, by nagrywając Teen Dream zespół się sprzedał, stracił wiarygodność, stał się częścią mało barwnego mainstreamu. Wystarczy zerknąć zresztą na listę naszych ulubionych płyt 2010 - to białe na samym szczycie podium to Beach House. Co więcej - przejście z piwnic na salony, które dokonało się przy pomocy tak świetnych utworów jak „Walk in the Park” czy  „10 Mile Stereo” (miażdżące, także na Primaverze 2010) uznaję za wzorowe, bezbolesne, podręcznikowe.
O co więc chodzi? O fakty i mity. Fakty są takie, że mimo tego, iż Bloom (2012) to dobra płyta, trudno nie zauważyć, że nie wspina się na poziom któregokolwiek z poprzednich wydawnictw Baltimorczyków. Promowanie jej na koncercie jest naturalne, ale okazuje się, że żywość eksponuje tylko jej słabości (gorsze melodie, słabe refreny), a ukrywa zalety (ściskające za serce motywy, np. ten z „The Hours”) spłaszczając jednocześnie i rozwlekając brzmienie. 
Mity głoszą natomiast, że to ich najlepsze dzieło, które sprawia, że dobrze na nich iść, modnie z nimi śpiewać (nieśpiewalny praktycznie z punktu widzenia publiczności, oparty na przeciągnięciu samogłoski refren „Norway”? Proszę bardzo!) i trzeba o nich dobrze mówić.


Po raz pierwszy podczas koncertu Legrand i Scally’ego nie byłem pochłonięty muzyką. Po raz pierwszy miałem prawo do mendzenia. Beach House zrobili krok w złą stronę. Uwielbiam ich nadal i czekam aż wrócą.
M83
FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)

A żeby nie nudzić już w opisie tego absolutnie nienudnego dnia napiszę krótko - oni pasują za to do modnego śpiewania i wszechobecności. To jest music for the masses w bardzo dobrym tej frazy znaczeniu. To, czyli żywe granie, bo jeśli chodzi o albumy, to w przypadku Gonzaleza & Co. sprawa jest bardziej skomplikowana, a klimatyczne i jakościowe zróżnicowanie niesłychanie duże.

Na szczęście - podobnie jak w wyżej wywołanym listopadzie 2008 (też Barcelona, Sala Razzmatazz 3) - podejście muzyków M83 do koncertów zbiega się z podejściem Ojgena Polanskiego do futbolówki, lecz tu za słowami idą czyny. „Napierdolić ci?” spytało więc to wymuskane chłopię, a ja nadstawiłem jedynie uszy w oczekiwaniu na przyjemność, która jakże szybko nadeszła.

co ciekawe - Tentúgal - pracował z Arielem jako reżyser teledysków




Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



czwartek, czerwca 02, 2011

Primavera Sound 2011 (III) - dzień 2. (czwartek)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

TRIÁNGULO DE AMOR BIZARRO (San Miguel)

Nie jest łatwo otwierać główną scenę sporego festiwalu, szczególnie jeśli, tak jak Galisyjczycy, dysponuje się jednym ostrym numerem i całym magazynkiem przeciętnych ślepaków. Skradliśmy jednak z koncertu to na czym nam zależało – rzeczone kapitalne „De la monarquía a la criptocracia” w wersji (całkiem) żywej. Reszta bez historii, więc pielgrzymki do Santiago nie będzie.



DM STITH i SUFJAN STEVENS (Auditori)


Kiedy nastąpiło zwolnienie blokady, a bęben maszyny losującej wypełnił się mailami do szczęśliwych zwycięzców rezerwacyjnej loterii, okazało się, że nie zobaczymy Cults i P.I.L. Ci drudzy będą na OFFie, na tych pierwszych będziemy musieli poczekać (warto, debiut bardzo fajny). Cała okołosystemowa (wejściówki na koncert trzeba było zamawiać za pomocą niedopracowanego portalu) i okołoSufjanowa (no) histeria odrzucała nas niby od tego krytego występu, jednak z drugiej strony, nasz niepopularny pogląd dotyczący supremacji „The Age of Adz” nad wcześniejszymi dokonaniami Stevensa, pchał nas do wyjątkowych wnętrz Auditori. Pchał, jak się okazało, troskliwie i słusznie. Zaczęło się niepozornie – DM Stith pograł na gitarze prosząc, aby jeszcze przez kilka piosenek nie myśleć o gwieździe wieczoru. Potem chwila przerwy i wymuskany el americano rozpoczął rytuał. Wyjął kartkę, bezpardonowo i bezwstydnie pokaleczył pokaźną grupę hiszpańskich leksemów (nie bez humoru przedstawiając się jako Sufjan Esteban), po czym już w całości oddał się muzyce. „Seven Swans”, potem „Too Much”, „Age of Adz” i jeden z kluczowych punktów całego koncertu – porcelanowy cover jednego z najlepszych kawałków R.E.M., rozpoczynającego stronę B albumu „Document” – „The One I Love”. Przyznaję, że początkowo żałowałem, że prezes loterii nie skierował nas na koncert piątkowy (odpuszczenie Aias i Juliana Lyncha), ale już w domu, przeglądając sety, po raz kolejny uścisnąłem spoconą łapę przeznaczenia – w piątek R.E.M. nie było. Wróćmy jednak do kwestii interesujących więcej niż dwie osoby. Nie zdążyliśmy jeszcze nabrać powietrza po absolutnym bezdechu, a już wyjątkowo rozgadany artysta wprowadzał nas w perłę (a potem: w nas perłę) ze swojej ubiegłorocznej płyty - odtworzone bez utraty dreszcza „I Walked”.



Brak emocjonalnych strat na łączach był zresztą główną niespodzianką całego mocarnego show. Wyprana z głębszych uczuć konwencja popowej opery kosmicznej sprawdziła się idealnie w roli kontekstu, komunikat był zrozumiały, a opartego na beatach kodu można by słuchać godzinami. Sufjan pozornie rozpraszał dźwiękową uwagę długimi przypisami do wszystkich piosenek, z drugiej strony wchodził dzięki nim w rolę kapitana, pierwszego aktora i w końcu dyrygenta czarującego świetne chórzystki i liczny zespół (m.in.: sekcja dęta, pasaże na dwie perkusje i wspomagający Stevensa DM Stith). Tak było podczas następnych utworów (kolejno: „Now That I’m Older” – „Get Real Get Right” – Vesuvius” – „I Want To Be Well” – “Futile Devices” – “Impossible Soul”) i kulminacyjnego bisowego “Chicago”, które pociągnęło za spust wiszącej w powietrzu euforii. Świetny występ Sufjana był koncertem masowym, granym z rozmachem i pompatycznym wdechem przed frazą, ale z drugiej strony to intymna szczerość zabawy i poważny angaż w szczegóły sprawiły, że chciało się z nim śpiewać: „boy, we made such a mess together”. Jeśli pompa, to tylko taka, jeśli Stefan, to tyko Sufjan.

GRINDERMAN / THE WALKMEN (San Miguel / Pitchfork)

Nick niknął repertuarowo na wielkiej scenie Primavery, a dodatkowo zagłuszał przepakowany koncert na scenie Pitchfork. Od czasu świetnego debiutu The Walkmen („Everyone Who Pretended to Like Me Is Gone”, 2002 r.) minęło już dziewięć lat i to niestety słychać. Grinderman natomiast nie zachwycał nas nigdy, nieprzyjemnie drażnił tylko tęsknotę za Bad Seeds. Przerwa bez wyrzutów sumienia i pewność, że oddalibyśmy koncerty -mana i -mena za jeden występ Man Man.

INTERPOL (Llevant)


Koncerty Interpolu po wspaniałym „Turn On the Bright Lights”, znakomitym “Antics” i naprawdę dobrym (odrzuconym jednak przez część modnego niezal-światka) „Our Love to Admire” były szczytem możliwości i ekstraktem uroku całego post-punk revival. Strunowa gimnastyka Kesslera powinna trafić na karty podręczników gry na gitarze, rzuty rytmicznych konstrukcji duetu Dengler-Fogarino na wzorowe arkusze muzycznej architektury, a karzący wokal Banksa do twardych niuejdżów ojca little Nathana. Wiedzeni przywiązaniem do marki chcieliśmy sprawdzić, czy nadal coś się dzieje. Teraz, bez Carlosa, który poświęcił się hodowli excellent Italian Greyhound, bez zastępującego go, znanego z grupy Slint, Dave’a Pajo i po zdecydowanie najsłabszej, haniebnie odstającej od reszty dorobku płycie „Interpol”. Z natury szatańskie pozytywne myślenie kazało nam zająć miejsce blisko sceny i czekać na ewentualną i prawdopodobną w końcu katastrofę, którą w przypadku Nowojorczyków byłby koncert straszny, słaby, średni lub nawet niezły. Pan chciał jednak, by stało się inaczej. Zaczęli co prawda od nowości (znośne „Success”), ale już chwilę później wykazali się dobrym smakiem serwując umiejętnie skomponowaną serię numerów starszych. Sypnięty między uszy„Say Hello to the Angels” (umówmy się, jeden z najlepszych numerów ubiegłej dekady) utorował drogę „NARC” i „Hands Away”. Niezwykle przyjemnej atmosfery nie roztrwonił „Barricade” (jeden z jaśniejszych momentów ubiegłorocznej płyty) ani żaden z kolejnych świeżych słabeuszy. Interpol przeżył, mimo że na papierze (tj. winylu i poliwęglanie) coraz bardziej przypominał poziomą krechę. Cud? Szatan? Wszystko jedno, teraz myk do studia, nagrać forgiveness rock record, ruszyć w trasę i znów będziemy się lubili.



THE FLAMING LIPS (San Miguel)

Nie przemawiają do mnie opinie o “fajnym rockowym show” jeśli nie niesie ono ze sobą muzycznej miazgi, która w komplecie z rozmachem odurzyłaby mnie atmosferą muzycznego święta. Uwielbiam wiele utworów The Flaming Lips, całe piękne „The Soft Bulletin” i większość „Yoshimi”. Nie podoba mi się średni, nużący „Embryonic”, sflaczałe kabaretowe chwyty i festiwalowe efekciarstwo. Podsumowując – rozczarowanie brakiem emocji i odczucia ambiwalentne z naciskiem na trzy ostatnie sylaby.

EL GUINCHO (Llevant)


High expectations, czyli Vull un plat que tingui _____ (vool oon plaht keh TEEN-kee______):

- Bon dia (BOHN DEE-uh) Pablo!
- Bona tarda (BOH-nuh TAHR-thuh) Kryzystof!
- Słuchaj, umiesz już przenosić fantastyczność płyt na lajfa? Bo...
- Yyy...
- Bo wiesz, będzie czwarta nad ranem i nie wiem czy fatygować się na scenę oddaloną o 38 km od wejścia na teren festiwalu.
- No wiesz, zatrudniłem więcej osób.
- No i o to chodzi, mówiłem ci, że to wszystko musi być més gran (MEHS grahn), z kapitalnym przypieprzeniem, ze słyszalnym wokalem, bez zbędnej kokieterii. Masz perkusistę?
- No (noh).
- No ho entenc (NOH oo UHN-tehng), to kogo wziąłeś?
- No głównie to tancerki.
- Pablo, trucaré a la policia (troo-kuh-REH luh poo-lee-SEE-uh), jakie tancerki?
- Rozedrą poduchy, rozrzucą pierze, poprężą się w szortach...
- Dobra, miło, ale co z muzyką? Gra ktoś oprócz ciebie?
- Sí (see).
- OK, we'll see.
- Zobaczysz, Krisufot, będzie dobrze.

Zobaczyłem. Było dobrze.



GIRL TALK (Llevant)

Mimo szczerych chęci – jednak: http://youtu.be/O8gItLXgftI


Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

piątek, listopada 19, 2010

Wideo dnia #151 [Psss! PS11!]



Nie dość, że potwierdzili ich:

Animal Collective (to będzie nasz trzeci raz i pierwszy po pawilonie), Ariel Pink's Haunted Graffiti (może tym razem bez przegrzania, na pewno po najlepszym albumie), Belle & Sebastian (po raz pierwszy, po raz...), Broadcast (tak!), Fleet Foxes (tak tak tak!), John Cale & Band + Orchestra perform PARIS 1919 (no urra, najpierw Nico, a teraz cała najlepsza płyta), Mercury Rev perform Deserter's Songs (! !! !!!), Mogwai, Pulp (jak zobaczyłem to, chwytając darmowy internet w lizbońskim FNACu, to ruchome schody się pode mną ugięły), Suicide, Swans, The Fiery Furnaces, The Flaming Lips (czyli jednak zaległości z OFFa 2010 zostaną nadrobione) i The National (hmmm, patrz niżej?)...

to jeszcze uruchomili Primavera TV i zaczynają od:



THE CONCERT OF PAVEMENT AT THE SAN MIGUEL PRIMAVERA SOUND 2010. Qualified by the band itself as the best show of their comeback tour, a concert in which the Stockton band play the hits of their extensive discography ("Shady Lane", "Cut Your Hair", "Gold Soundz") without forgetting to rescue some hidden gems.

>> oglądaj <<


PS A wideo 151,5 to nowy klip Arcade Fire do Suburbs.

piątek, sierpnia 06, 2010

Dawać Madryt z powrotem na Morskie Oko! Wideo dnia #129



Kontynuując nowohoryzontowe emocje retrospekcimy Hasa i w końcu obejrzeliśmy boski "Rękopis znaleziony w Saragossie". Kto mądry od razu stwierdził, że to nie cudna Hiszpa tylko Jura Krakowsko-Częstochowska. Retiro (ach! patrzcie: Clientele i inne wpisy) to nie Retiro, ale też fajnie, bo wrocławska pergola przy Hali Ludowej (u know, u nesco). Najlepsza jest jednak rekonstrukcja madryckiego serca zbudowana na kąpielisku Morskie Oko, którą podobno przychodziły oglądać tłumy. Nic dziwnego! Kto wpadł na pomysł zburzenia dekoracji? Zabrać emeryturę!

Tęsknota za Madrytem znajdzie swoje ukojenie być może jeszcze w tym roku, na razie jednak wróćmy do spraw naglących, bo I kinda wasted your precious time, don't think twice - it's all right (wspominkowe btw). Czytam właśnie biografię Dylana autorstwa Howarda Sounesa i okazuje się, że Robert Allen był kłamliwym, aroganckim, butnym bezdomnym ćpunem kradnącym ludziom płyty. Noo, jakoś mi to fazy na The Freewheelin' (O-K-Ł-A-D-K-A!) nie rujnuje.

Wróćmy jednak do spraw naglących bardziej. Bo np. Guincho trzasnął płytę! Hamburguesa oooo-eee! Nie posiadam się z radości, tym bardziej, że Bombay podkręca nadzieję. To Schoolin' Everything Everything też fajne, ale jak coś zaczyna się 1:1 jak MY KZ, UR BF (patrz: piosenki 2009) to nie może skończyć się źle. Co jeszcze? Wspominane już nowe Arcade Fire, które naprawdę miejscami ociera się o wielkość, bajeczna płyta bez degustacji ogona, bo ani to Funeral ani Neon Bible. Pogadamy sobie o tym, ale dzisiaj zostaje nam OFF, na którego jedziemy w sobotę (sorry, Tindersticks).



Po pierwsze - setlist.fm - okrutna strona, która pozbawia mnie złudzeń na jeden choćby utwór z The Soft Bulletin podczas offowego setu The Flaming Lips. No chyba że wiecie - nie grać Creepa, tylko u ruskich na bis walnąć, znamy te numery. Jest za to Yoshimi (♥) i jest otwieracz At War with the Mystics, czyli jak to mówią młodzi ludzie teraz The Yeah Yeah Yeah Song. No i wszystko fajnie, ale wynagrodzenia za biuletyn i tak brak, pewnie, najlepiej wejść w wielką kulę i latać po ludziach, którzy płacą i żądają Race for the Prize.

Na szczęście dinozaur junior okazuje się być milszy i łupie dużo z ulubionej Farmy, a dodatkowo Little Fury Things i cover Cure (Just Like Heaven).

Pisaliśmy ostatnio, że prezentować będziemy tych co 1) na naszym OFFie, 2) nieopisani i w związku z tym została tylko Lali Puna, która (nie wiem jak) uchowała się na LTB bez notki. Nawiązujemy więc do ostatnich piań na temat Souvlaków i gramy piękny cover pięknego Slowdive. No a jutro z nosem zatkanym na forowe i portalowe dysputy o koncertach i kondycji muzyki, lastowe spędy, namiotowe integracje, 'atmosferę muzycznego święta', modne koszulki i lansrozmowy o futbolu i brytyjskiej inwazji idziemy posłuchać kilku koncertów. Do relacji!



wtorek, czerwca 15, 2010

Wideo dnia #098

Małe przymiarki do OFFa -> The Flaming Lips coverujący jedną z moich ulubionych piosenek Yo La Tengo + potwierdzenie, że najlepszy zawód świata to dyrygent. No i ten tekst, Whatever you want from me, is what I want to do for you, nie usłyszycie tego od pani z dziekanatu.



niedziela, marca 14, 2010

Wideo dnia #022 (zestaw nr 1)



Songs to make you feel like there's no monday, czyli zestaw (nie)dzielny, a każda z pięciu piosenek z japońskim motywem.

The Bird and The Bee - Love Letter To Japan


The Bird & The Bee - Love Letter To Japan

the bird and the bee | Teledyski w MySpace


The Flaming Lips - Yoshimi Battles The Pink Robots (Part 1)





Rachael Yamagata - Worn Me Down



Deerhoof - Basket Ball Get Your Groove Back (Primavera Club 08)



Vampire Weekend - Giving Up The Gun