Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Grizzly Bear. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Grizzly Bear. Pokaż wszystkie posty

środa, czerwca 05, 2013

Optimus Primavera Sound 2013 - relacja



Optimus Primavera Sound to propozycja dla czujących pewną więź z mieszkańcem okolic Pilton, który spytany w „Glastonbury” Temple’a, czy wybiera się na festiwal odpowiada: „Tak!”, by po chwili dodać: „Ze strzelbą!”

Festiwale nie są dla samotników, festiwale nie zapewniają idealnych warunków do obcowania z muzyką, festiwale nie polegają wyłącznie na koncertach. To fakty, lecz jeśli tłum mniejszy wydaje ci się bardziej przyjazny niż tłum większy, chcesz - mimo wszystko - w parę dni posłuchać wielu artystów, a twoje ugłaskane i subtelne poczucie humoru nie pozwala ci śmiać się z ciskania w twoje ciuszki litrem piwa - rozważ Primaverę, a szczególnie jej młodszą, portugalską edycję.

Optimus Primavera Sound - bo tak oficjalnie nazywa się ta impreza - to festiwal odbywający się od zeszłego roku w Porto, w Parque da Cidade, na położonych nad Atlantykiem terenach zielonych. Primavera Sound - to oryginalny barceloński festiwal odbywający się w stolicy Katalonii od 2001 roku.
Portoska OPS sięga do korzeni hiszpańskiej imprezy i jest dziś jej bardziej kameralną odsłoną przypominającą festiwale z Parc del Forum (to tam, nad Morzem Śródziemnym odbywa się aktualnie PS) jeszcze z przełomu dekady (edycje 2008-2011*). Mamy tu o połowę mniej scen i mniej zespołów, a w związku z tym mniej bolesnych wyborów i możliwość skupienia się na pełnych koncertach bez sztafety, która pozwala urwać po kawałku z każdego występu. 
Obie Primavery skupiają się zresztą na muzyce i to z niej starają się czynić sedno imprezy. Twórcy programu od lat prowadzą w ramach festiwalu niepisaną akademię alternatywnej klasyki prezentując lub przypominając reaktywowanych mistrzów grających tu jako główne gwiazdy i prezentujących - często w całości - swoje najważniejsze albumy. Z drugiej strony trzymają oni jednak rękę na pulsie muzycznej sceny rozpisując program nowości między  scenę modnego/antymodnego, lecz wciąż istotnego i opiniotwórczego Pitchforka, a eksperymentalne i poszukujące środowisko angielskiego festiwalu All Tomorrow’s Parties.

Barcelońska i portoska Primavera to także festiwale miejskie, ściśle powiązane z miastami, w których się odbywają i angażujące przestrzeń miejską do roli współtwórcy wydarzenia. Dobór fantastycznych lokalizacji, które nie są ogrodzonym polem, na którym tydzień wcześniej rozstawiono sceny to podstawa, ale dodatkowe koncerty w różnych punktach miasta i inne imprezy towarzyszące to ważne dodatki.
Barcelona jest pod tym względem bardziej rozwinięta, ale Porto - jako miasto mniej oczywiście turystyczne i o wiele mniej buchające wydarzeniami artystycznymi - bardziej zaabsorbowane. I mimo tego, że w całej aglomeracji mieszka grubo ponad milion osób uczestnicy festiwalu mogą odnieść wrażenie, że są tu ważnymi gośćmi w centrum uwagi, biorącymi udział w jednym z kluczowych wydarzeń na kulturalnej mapie miasta.

Pisząc o wnikaniu w miejską tkankę trzeba ze smutkiem zaznaczyć, że w porównaniu z ubiegłorocznym debiutem OPS mieliśmy w tym roku mniej Porto w Porto. Kryzysowe cięcia sprawiły, że z programu wypadły niedzielne występy we wspaniałej (architektonicznie i  nagłośnieniowo) Casa da Musica, a program w Hard Clubie został bardzo ograniczony. Mamy jednak nadzieję, że to tylko słabość chwilowa i w kolejnych edycjach te świetne obiekty powrócą w pełnym wymiarze do festiwalowej rozpiski.
Kompromisów finansowych nie odczuliśmy na szczęście w sferze organizacji. Na linii Primavera - miasto wszystko wyglądało znakomicie, a komunikacja do i na festiwal po raz kolejny odbywała się wzorowo. Bez większych problemów obyło się także na terenie imprezy - koncerty rozpoczynały się punktualnie, zmiany były anonsowane odpowiednio wcześnie, przepływ ludzi między scenami przebiegał bardzo płynnie.

Co z muzyką? Bardzo mocny skład i kilka cudownych występów. Zacznijmy jednak od trzech zawodów. Pierwszy to brak Sixto Rodrigueza, który krótko przed barcelońską edycją odwołał swoje występy na obu festiwalach. Drugi to - po raz kolejny na Primaverze - złe nagłośnienie My Bloody Valentine. Widzieliśmy ich na Benicassim w 2008 - brzmieli bardzo dobrze. Potem - dwa razy w Barcelonie w 2009 - w Auditori - zamkniętym obiekcie również bdb, ale na otwartej przestrzeni Parku Forum - o wiele gorzej. Tu niestety znów wysokie tony wystrzelone w kosmos, każdy instrument osobno, brak shoegazowej szumiącej ściany dźwięku. Dziwne, bo nagłaśnianie bardzo różnych grup było i jest kolejną chlubą PS.
Trzeci zawód to słabsza jakościowo reprezentacja Portugalczyków, w zeszłym roku wspaniale obecnych za sprawą choćby Best Youth czy You Can’t Win Charlie Brown.

Przejdźmy jednak do łakoci wybierając to, co naszym zdaniem najlepsze. Pierwsza trójka to bez wątpienia: Svper, Blur i Savages. Grizzly Bear poza podium tylko dlatego, że po paryskim Pitchfork Music Festival mieliśmy ich na świeżo i dlatego nie zrobili na nas aż tak piorunującego wrażenia. 
Pierwszą piątkę zamyka Nick Cave i The Bad Seeds ex aequo z Los Planetas grającymi w całości „Una semana en el motor de un autobús”. Wyróżnienia? The Breeders grający „The Last Splash”, Dinosaur Jr., którzy po raz kolejny sprawili, że Cure’owskie „Just Like Heaven” zabrzmiało jak „Just Like Hell” i stali bywalcy Primavery czyli zespół Deerhunter. 

Parę słów o naszych zwycięzcach:

Svper - duet znany wcześniej jako Pegasvs i opiewany przez nas na łamach Orxaterii** - zagrał cudowny, hipnotyczny set otwierający występy na scenie Pitchfork. Motoryczny mechanizm uderzania w pełen sprzętu stół sprawiał, że odzywały się prawdziwe emocje. Świetny materiał przedstawiony w sugestywny sposób.
Blur - najgłośniejsza gwiazda obu edycji Primavery - nie zawiedli serwując znakomitą, przekrojową setlistę bez zbędnego utworu. Koncert był potężny, muzycznie porywający, a dodatkowo - jak wspomniałem w relacji dla radiowej Trójki - poruszający, szczególnie w momencie dedykowania pięknego wykonania „This is a Low” dotkniętym finansowymi i społecznymi skutkami kryzysu Portugalczykom. 


Savages = najprzyjemniejsza i największa niespodzianka festiwalu; żeński zespół, który na żywo udowodnił, że zasłużył na porównania do Siouxsie and the Banshees i wszelkie możliwe pochwały. Londyńska grupa dowodzona przez urodzoną we Francji Jehnny Beth - która na scenie wygląda i zachowuje się jak hybryda Iana Curtisa, Hillary Swank z „Million Dollar Baby” i Doll z Doll & the Kicks - podpaliła namiot Pitchforka i po Formanowsku zaprosiła wszystkich na ekstatyczne wpatrywanie się w ogień.

Ekstatyczne wpatrywanie się w artystyczny ogień powinno być zresztą jedną z idei muzycznego festiwalu. Także Wy, czujący, że nie odpowiadają Wam końskie zaloty bardziej masowych imprez, Wy, chcący bez spiny acz w skupieniu poobcować z muzyką, Wy, miłośnicy pięknych miast - spytajcie samych siebie, czy wybieracie się na Primaverę, a jeśli odpowiedź zabrzmi „tak”, bez wahania dodajcie: „z przyjemnością”.

---

* W 2009 przez barcelońską Primaverę przewinęło się ok. 76 000 osób, czyli nieco więcej niż przez portoską OPS w 2012 roku.

** Nasz drugi, przeprowadzony na festiwalu, wywiad z grupą ukaże się na naszych stronach już wkrótce.


sobota, czerwca 01, 2013

Optimus Primavera Sound 2013 - #2


Dzień drugi to przede wszystkim:

- Wspaniały, hipnotyczny koncert najważniejszych ubiegłorocznych debiutantów - duetu Svper z Barcelony. 
- I rewelacyjne Blur.

Więcej w naszym pofestiwalowym podsumowaniu, które ukaże się na naszych stronach... po festiwalu!
Do przeczytania w ciągu trzeciego dnia na Twitterze i FB i do jutra, tu, na Louder Than Bombs. Dzięki!

czwartek, stycznia 10, 2013

2012 - the best of (LP + EP)



Ale zanim sedno, EP-ki:

Polecane / Recommended EPs

Andrea Balency Trio - Lover
El mató a un policía motorizado - La Dinastía Scorpio
Holy Esque - Holy Esque
Las Ligas Menores - El Disco Suplente
Outfit - Another Night's Dreams Reach Earth Again
Six by Seven - The Death Of Six By Seven
Sr. Amable - Himnos al desencanto 
Violeta Castillo - Horizonte


EP-ka roku / Best EP of the year

ex aequo:

yiLet - Mi Verano de Invierno



Granit - Granit






Polecane płyty / Recommended LPs

Beach House - Bloom
Cat Power - Sun
David Byrne & St. Vincent - Love This Giant
Dinosaur Jr. - I Bet On Sky
Muse - The 2nd Law
OLGA - Gracias tonales
Protistas - Las Cruces
Susanne Sundfør - The Silicon Veil




Top 20

20. miejsce ex aequo dla płyt, o których na pewno zapomnieliśmy
19. Purity Ring - Shrines
18. Chromatics - Kill For Love
17. The xx - Coexist
16. Jessie Ware - Devotion
15. Nite Jewel - One Second of Love
14. Maria Rodés - Sueño Triangular
13. Japandroids - Celebration Rock
12. Kindness - World, You Need a Change of Mind
11. Chairlift - Something


10. The Tallest Man On Earth - There's No Leaving Now
9. Twin Shadow - Confess
8. The Raveonettes - Observator
7. El Perro del Mar - Pale Fire
6. John Talabot - fIN





5. Grizzly Bear - Shields


Około godziny. Tyle czasu czekaliśmy (oparci o zdobyte w ostatniej chwili barierki) na koncert Grizzly Bear podczas Pitchfork Music Festival Paris 2012. Godzina to całkiem sporo czasu, w - niecałą! - godzinę można np. przeanalizować historię jednego z najlepszych zespołów obecnego stulecia. Zespołu, który wyszedł od płyt trudniejszych i bardziej hermetycznych i w ciągu kilku lat przeszedł do płyt "łatwiejszych" i bardziej otwartych, ale jednocześnie bardziej złożonych, misternych i dopracowanych. Muzycy Grizzly Bear poszli więc drogą równoległą do bitelsowskiej - wychodząc nie od czystej piosenkowej formy, lecz od poszukiwań atmosfery, ale idąc w tym samym kierunku - coraz większego doskonalenia kompozycji. Tak powstają wielkie dyskografie.

Około godziny - tyle czasu, wystarczy, by wysnuć o wiele więcej wniosków, bo temat wdzięczny i rozległy, ale w - niecałą! - godzinę można też posłuchać Shields, co też zalecamy - w dużych dawkach, bo nie przejada się ani trochę.
4. Linda Mirada - Con mi tiempo y el progreso


My: Gratulujemy nowej płyty, jest naprawdę znakomita i podoba nam się jeszcze bardziej niż debiut!

Linda: Dziękuję!

Cała przyjemność po naszej stronie.
3. Bat For Lashes - The Haunted Man


Natasha, you are so much more than a superstar.





2. Pegasvs - Pegasvs


Rzadko kiedy powstają debiuty tak mocne jako całość i muzyczne doświadczenie, o którym Luciana i Sergio mówią w naszym kwietniowym wywiadzie, na pewno miało tu ogromne znaczenie. Pegasvs to dzieło kompletne - świetnie skomponowane, ułożone, operujące emocją w najczystszej formie, a jednocześnie trzymające ją w ryzach porywających piosenek. Piosenek porywających żywiołowo i energetycznie + rozdzierająco i melancholijnie. I mimo tego, że każdą z nich uda nam się bez problemu zaliczyć do jednej z tych grup, siła Pegasvsa tkwi w tym, że całe to - konstelacyjnie rozległe - spektrum emocji znajduje się wewnątrz każdego utworu. Soczewki, kontrasty i mikroświaty mają najwyraźniej bardzo wiele wspólnego z sednem absolutu.




1. Capullo - Testigos del fin del mundo


Testigos del fin del mundo cóż, ta piękna płyta ogniskuje w sobie to, co najlepsze w nowym, niezależnym latino. Mamy więc elektronikę podszytą orkiestrą, szczere sacrum emocji ze ślicznie przystylizowaną dicho-profanką stylu, filmy Buñuela z lat 50. i książki Cortazara z lat 60., latynosów w Paryżu i Europę w Meksyku, rozpikselowane wideo-fascynacje i kompozycyjne fascynatory, stany zjednoczone i stany osobne, dziewczyńskość i chłopięcość, ciepłe dni i zimne noce.

Piosenki są tu i pretekstem do opowiedzenia historii i historiami samymi w sobie, najciekawsze jest chyba jednak to, że mnóstwo rzeczy do wysłuchania to elementy, które są bardziej efektem oddziaływania tej płyty, a nie tego, co zostało na nią nagrane. Innymi słowy - zamiast tego, co autor miał na myśli słyszymy siebie na wspaniałym, świeżym i ożywczym podkładzie.

Oprócz tego - umieszczenie Capullo na pierwszym miejscu podsumowania roku to także funny-thing-to-do i to wcale nie dlatego, że ci młodzi Meksykanie nie zasługują na miano autorów najlepszego albumu 2012. To nasze przymrużenie oka, wskazujące na wielką umowność kolejności w tego typu rankingach, czy lepiej - umowności takich zestawień w ogóle. Oto komedia romantyczna wygrywa z poważnymi dramatami, longplej istniejący w świadomości słuchaczy zamieszkujących dalekie miejsce po przecinku triumfuje nad płytami wielkimi i płytami wielkich. Triumfuje i nie, bo i Natashę i Pegasvs widzimy także tu - na samych szczytach ubiegłego roku.

Ale OK, była laudacja, czas na prywatę, więc:

¡E! ¡Capullo! ¡Os dije que vuestro disco ocuparía un puesto alto en nuestro ranking!



poniedziałek, listopada 05, 2012

Pitchfork Music Festival Paris 2012 - relacja

W sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012. I szkoda, że się skończył. Czemu? O tym poniżej.

Na początku był chaos…

ale taki, że naprawdę marki niegodzien, albo lepiej odwrotnie - marka chaosu. W rozmowie z własną matką (a przecież - kogo jak kogo - ale własnej matki bym nie okłamał), powiedziałem, że wygląda to gorzej niż na pierwszym OFF-ie. Maile do organizatorów trafiały prosto w dziurę, która po każdym praniu skazuje skarpety na wieczną rozłąkę, a wiszące do dziś na podstronach informacje English Information Coming Soon zgrabnie podsumowują przydatność oficjalnej strony festiwalu. Sprawne obrączkowanie? Jak najbardziej nie. Mapka obiektu? W życiu. Analogowa wersja składu i rozpiski godzinowej? Maybe in the next world. Transport festiwalowy lub informacja o opcjach nocnego powrotu z miejsca imprezy? (Nice dream).

Kiedy jednak spodziewaliśmy się, że zaraz okaże się, że na obiekcie równocześnie odbywają się targi ślubne, rozpiskę szlag trafił, a zamiast faworytów publiczności na scenie pojawi się francuski indie-szansonista przechodzący okropnie spóźnioną fascynację britpopem niczym zbyt głośną mutację, na horyzont wjechały całym stadem same pozytywy.

Po pierwsze - obiekt właśnie - Grande Halle de la Villette - hala z XIX wieku, która jak się nazywa tak i wygląda, jest więc autentycznym, wyrazistym szklano-żelaznym kolosem pokrywającym powierzchnię 20 000 metrów kwadratowych. Po drugie - punktualność - bo występy zaczynały się w większości bez najmniejszej obsuwy, a obsługa dwóch, położonych po przeciwnych stronach sali, scen była najczęściej gotowa przed czasem. Po trzecie - rozplanowanie stref - bo koncerty na festiwalu można było oglądać spod samej sceny, ze środka hali albo z góry (!) - z umieszczonych po bokach estrad balkonów. Po czwarte - skład - bo nie wiem czy wspominałem, ale o imprezę muzyczną tutaj chodzi.

Widełki mody

Kuratorem Pitchfork Music Festival (w USA, od 2006 roku) i Pitchfork Music Festival Paris (od 2011 roku) jest Pitchfork - założony w 1995 roku w Minneapolis, a obecnie Chicagowski portal muzyczny, który w szerokich kręgach słuchaczy muzyki niezależnej uznawany jest za wyrocznię muzycznej mody, ale który jednocześnie, przez coraz szersze kręgi uznawany jest za zmanierowany, tendencyjny, zbyt nachalny. Na temat ocen przyznawanych płytom (skala od 0.0 do 10.0) krążą legendy, a na temat sposobów i metod ich przyznawania powstają prace naukowe (vide: chociażby pitchformula.com). Czegokolwiek by jednak o Pitchforku nie mówić, należy zaznaczyć, że czytają go - wielbiące lub nienawidzące - masy (oczywiście w skali niezależnej!), a jego wpływ na kształtowanie opinii, gustów i scen jest niezaprzeczalny. 

Powyższe słowa wprowadzenia mają za zadanie pomóc w określeniu grupy artystów, która gra w drużynie Pitchforka, a w związku z tym prezentuje się na jego festiwalach. Kiedy bowiem osoba niespecjalnie osłuchana w tzw. muzyce indie spyta: no i kto tam gra? i nie zadowoli się nic jej nie mówiącymi nazwami, dołoży nam pytaniem o wiele trudniejszym, a więc: no a jaka to muzyka? Określenia gatunkowe możemy sobie wówczas podarować, ponieważ wymieniając kolejne odnogi rozczochranych gałęzi popu i rocka wrócimy do pytania numer jeden. Jaka odpowiedź będzie więc najmniej kulawa i najwłaściwsza? Pewnie taka, że to muzyka spoza absolutnie głównego, radiowego nurtu, ale z drugiej strony nowoczesna, w różnym stopniu niezależna i modna. Modna, a więc - i tu dochodzimy do jednego z powodów niemożności pełnej odpowiedzi - różnorodna i niejednogatunkowa, bo dziś słuchać modnie, to słuchać eklektycznie. W składzie paryskiej imprezy mieliśmy więc i typowy pop-rock i słodki dance-pop i rap i hip-hop i eksperymenty i nowe R&B i lo-fi i hi-fi i bardzo szeroko pojętą elektronikę. Aż dziw (lecz szczęście), że nie dołożono do tego powracającego do łask muzycznych mód metalu, którego dziś w dobrym tonie posłuchać między ambientem a azjatyckim popem.

Wszyscy i wszystko

Szczęśliwie - XXI-wieczny słuchacz mógł spokojnie pominąć szczątkową analizę rozpisaną na parę powyższych akapitów - i przy pomocy sieciowych odsłuchów i opinii sam określić swoje - mniej lub bardziej idealne - pokrycie z siatką festiwalu. Jeśli natomiast ów intymna czynność nakazała mu - czy to z przyczyn wizerunkowych czy artystycznych - stawić się w Grande Halle - nie miał powodów do narzekań. My narzekniemy tylko na początku, by potem rozpłynąć się już kompletnie aż po ostatnie zdanie relacji. 

Wróćmy na chwilę do wywołanego na początku pierwszego OFF-a. Wróćmy, bo oprócz słabiutkiej pre-organizacji oba wydarzenia łączy też formuła opierająca się na zasadzie wszyscy oglądamy wszystko. Nie ma tu biegania między scenami i trudnych wyborów, odpuszczania kogoś dla kogoś i wciskania czegoś między coś. Wszyscy.oglądamy.wszystko, a w międzyczasie odkrywamy nowych artystów, na których osobne koncerty pewnie byśmy się nie wybrali. Dobrze? Dobrze, ale pod warunkiem nastawienia na muzykę. Festiwal z założenia jest imprezą odciągniętą nieco od przeżyć czysto artystycznych, jednak wymuszone na większości imprez wielością scen i jednoczesnością grania nastawienie na zespoły wywołuje naturalne powstanie grup zainteresowań. Tu - hm - wszyscy.oglądamy.wszystko, z tym że nie wszyscy oglądamy. Jednak w związku z tym, że nie jest to artykuł o: 1) zachowaniach stadnych, 2) potwierdzaniu niekorzystnych stereotypów o mieszkańcach pewnych krajów lub kontynentów (czy też np. krajów zajmujących większość swojego kontynentu), spuszczamy na ten element zasłonę milczenia. Milczenia, a więc stanu, w którym niektórzy znajdują się chyba wyłącznie przebywając w stanie sennego spoczynku.

Gramy (nowe!)

Graj nowe, a powiem ci jakim zespołem jesteś - to zdanie, przed którym drży wiele zespołów (Hello, Placebo! Hello, Coldplay! Hello, tysiące innych!) było najwyraźniej kluczem selekcjonerów paryskiego festiwalu. I choć to kryterium jak najbardziej oczywiste, w przypadku Pitchfork Music Festival Paris okazało się o tyle ważne, że wiele zespołów, które zobaczyliśmy stoi za najlepszymi albumami całego 2012 roku. Dzień 1. - Japandroids - najlepsze gitary roku, John Talabot - ścisła czołówka całego rocznego podsumowania. Dzień 2. - The Tallest Man on Earth - (ponownie) triumfator w kategorii najlepszy wnuk Dylana. Dzień 3. - Purity Ring - jeden z najciekawszych debiutów roku, Twin Shadow - kapitalnie obroniona płyta numer dwa, Grizzly Bear - wystarczy posłuchać Shields.

Jednym słowem - zdaje się, że rdzeń składu trafił z formą, czy - może trafniej - to właśnie obecna forma kwalifikowała grupy do prezentacji materiału na koncertach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o jakość samej płyty, ale o ogólny stan obecny, a więc o aktualny inwentarz środków wywołujących dreszcze. Przykładem niechaj będzie tu bardzo dobry występ Animal Collective, których najnowsze Centiped Hz jest ich najsłabszym albumem od wielu lat lub bardzo dobre show Robyn, której ostatnie długograje ukazały się dwa lata temu.

Wchodząc w szczegóły i krocząc drogą chronologiczną na pewno należy podkreślić, że: 

Japandroids - mimo że stworzeni do roznoszenia małych scen, takich jak ta w warszawskiej Hydrozagadce - poradzili sobie bez problemu ze swoim krótkim i mocnym serwisem. Że przez cholerny huragan Sandy do Paryża nie dotarł zespół Chairlift i że znając Chairlift z płyty i z koncertu zdecydowanie jest czego żałować. Że John Talabot szokująco szybko doszedł do bardzo wysokiego poziomu występów oraz że wśród dzikich odgłosów Depak Ine Riverola i Pional wyglądali jak beznamiętni piraci z Karaibów przed rozedrganym tłumem. Że znów okazało się, że hipsterskie i pozahipsterskie zachwyty Jamesem Blakiem nie są do końca zrozumiałe (krytyko, nadchodź! joby, przybywajcie!). Że M83 wystąpili razem z klasycznym składem instrumentalistów, których jednak prawie nie było słychać.



Krocząc podobną drogą przez dzień drugi i trzeci koniecznie trzeba dodać:

(2) że zespół Outfit posiada kilka piosenek średnich i niezłych oraz jedną piosenkę bardzo dobrą, której to piosenki w Paryżu nie zagrał. Brawa! 
Że niestety tłuczone wszędzie Wildest Moments Jessie Ware jest naprawdę niezłym popowym numerem i dobrze brzmi na żywo (trudno!). Że rozpoczęty - tak jak There’s No Leaving Now (2012) - To Just Grow Away, a zakończony King of Spain koncert The Tallest Man on Earth był bez wątpienia jednym z najbardziej poruszających występów festiwalu, między innymi dlatego, że mało kto tak precyzyjnie, a jednocześnie naturalnie znajduje środek między wycofanym wzruszeniem, a charyzmatyczną przebojowością. Że The Walkmen zagrali The Rat (yeah!) i nie zagrali niczego z pięknego debiutu Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone sprzed 10 lat (łeee!). Że Chromatics zagrali bardzo dobry koncert i byli pierwszą bardzo miłą niespodzianką. Że Robyn jest fajna, fajnie tańczy i bardzo się cieszy na własnym koncercie. I że Fuck Buttons nie są już tak fajni jak kiedyś, za to Animal Collective są, szczególnie gdy wśród gumowych dmuchawców i nadmuchiwanych utytych hatifnatów grają starocie typu Brothersport i Peacebone.

(3) Że Purity Ring to kolejny ciekawy zespół z Kanady i druga bardzo miła niespodzianka. Że Twin Shadow wypadł fantastycznie - niezwykle luźno, potężnie i sugestywnie. Że Liars zawiedli i to bardzo.

Że Grizzly Bear zagrali najlepszy koncert całego festiwalu.

I że teraz już wiecie dlaczego szkoda, że w sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012.


niedziela, listopada 04, 2012

Pitchfork Music Festival Paris 2012 - the best of

Poniżej filmowo-skrótowe podsumowanie świetnego Pitchfork Music Festival Paris 2012 / na relację zapraszamy już niedługo!


YouTube-playlist - The best of (8 videos) - below.

And the winner is... :
Grizzly Bear

Top 5 :
Grizzly Bear, Twin Shadow, The Tallest Man on Earth, John Talabot, Animal Collective

Najmilsza niespodzianka / Wow! :-) :
Purity Ring, Chromatics

Największy zawód / What?! :-( :
Liars







piątek, października 26, 2012

Pitchfork Music Festival Paris 2012


Już dziś zapowiadamy relację z paryskiego festiwalu, który rozpocznie się w przyszły czwartek i potrwa do soboty. W Grande Halle de La Villette zobaczymy między innymi:



  • Purity Ring - zespół przechwalony przez organizatora-nazwodawcę (cóż za rzadkość, prawda?), ale wciąż niezły i ciekawy.
  • Liars and it’s no lie.
  • Twin Shadowa - który nagrał jeszcze lepszą od debiutu płytę numer dwa i wygląda dziś zdecydowanie lepiej niż kiedyś (kiedyś vs. teraz).
  • I naszych ulubieńców z Grizzly Bear, którzy bez wątpienia nagrali jedną z najlepszych płyt tego roku, o której postaramy się napisać więcej.

A pełna rozpiska tutaj.


niedziela, czerwca 06, 2010

Primavera Sound 2010 - dzień 3.





PS2010 | POCZTÓWKI | WIDEO | CZWARTEK | PIĄTEK | SOBOTA



Po bezbłędnym czwartku i piątku jak malowanie przyszedł czas na sobotę, która jako najmniej napakowana delicjami dała chwilę wytchnienia, ale oprócz tego przyniosła kilka znakomitych koncertów. Dwa sympatyczne fragmenty - Real Estate i Dr. Dog - to na początkowe przesłuchanie. A potem solowy Bradford, którego nie mogliśmy obejrzeć dwa lata temu.

ATLAS SOUND - 19:15, scena PITCHFORK


Britt Daniels (Spoon) ogląda Bradforda Coxa (Atlas Sound) ; fot.: evitale
[nasz ulubiony Primaverowy set zdjęć /
our favourite Primavera photo set - evitale]


Po dwóch fantastycznych występach zespołu Coxa na PS08 i PS09 przyszła pora na Bradafora i jego solówkie na scenie Pitchfork. Koncert wypadł bajecznie i choć nie tak dobry jak wspomniane miazgi Deerhuntera, zapadł w pamięć z zupełnie innych względów.


wideo: louder than bombs

Otóż wśród całego fest-rozgardiaszu Bradford wyglądał jak postać z innej planety. Postać, która przyjechała nad morze zagrać ludziom kilka piosenek. Nierealny jak preWoodstockowy Max Born śpiewający Don't Think Twice, It's All Right Dylana w przerwie kręcenia Satyriconu (do zobaczenia na świetnej wystawie o Fellinim w Caixa Forum i u nas, niżej). Skok przez fale w sedno muzyki to bardzo ożywcze doświadczenie.



FLORENCE AND THE MACHINE - 20:50, scena SAN MIGUEL

Tu natomiast wielka porażka. Jak długo można naciągać samogłoskę zanim pęknie? Pretensjonalna nuda, spłaszczone hity, denerwująca maniera. Sometimes I feel like saying "Lord I just don't care" But you've got the love I need to see me through? A paszła won.

GRIZZLY BEAR - 21:55, scena RAY-BAN


Grizzly Bear ; fot.: louder than bombs

Wóz tym razem nie nawalił, więc w przeciwieństwie do Górnego Śląska, środkowa Katalonia Grizzlych usłyszała. Zagrali znakomicie, a mi od razu przypomniał się (cytowany zresztą na LTB przy okazji podsumowania 09) tekst recenzenta Uncut - tej płyty trzeba posłuchać wszędzie. Veckatimest, podobnie zresztą jak Yellow House (bo Horn to już trochę inna historia), to płyta tylko z pozoru klimatycznie konkretna. Tak naprawdę utwory Grizzly Bear dostosowują się do przestrzeni, w której są grane. Mogą brzmieć jak przytulne przydymione numery, mogą jak bardzo przestrzenne i żywiołowe (a chodzi tu i o siłę i o naturalność brzmienia) piosenki, jakby uszyte na dużą scenę.


wideo: louder than bombs

Muzyczne wrażenia ogromne zarówno przy ubiegłorocznych hitach (Two Weeks, While You Wait For The Others), jak i przy ulubieńcach trochę już przykurzonych (bardzo wzruszające Knife). I tylko estetyka twarzy nieco niepokojąca - co prawda bez znanych z teledysku koszmarnych świateł, ale z momentami gdy śpiewające licko niepostrzeżenie zamieniało się w Lipko.


wideo: pleasureperhaps

NO AGE - 23:00, scena PITCHFORK


No Age ; fot.: evitale
[nasz ulubiony Primaverowy set zdjęć /
our favourite Primavera photo set - evitale]


Mieliśmy iść na Built to Spill, ale tłum napierający na scenę ATP przegonił nas pod zadaszenie. A że koncert No Age nigdy nie jest zły nie zmartwiliśmy się i nie pożałowaliśmy. Po brawurowych akcjach ekipy Wschodu, (Atlas Sound, Grizzly Bear) przyszła pora na Zachód, a na pytanie How are things on the west coast? Randy i Dean zgodnie z przewidywaniami odpowiedzieli WWWHHOOOOAAA!!!sh away what we create! Bardzo energetyzujący występ, piękne aranże świetnych fragmentów Nouns, bijemy brawo, czekamy na OFFa.

DUM DUM GIRLS - 00:15, scena PITCHFORK


Dum Dum Girls ; fot.: ghostdrone

Rozochocony Zachód kontynuował ofensywę, a po kolejnym koncercie zespołu z LA piosenkowe pytanie Gibbarda Is this the city of Angeles or demons? zaczęło brzmieć wyjątkowo głupio. Po szatańskim darciu ryja na dokładkę grzesznice w pięknych tutaj toaletach, prezentujące jedną z najlepszych płyt tego roku i zaczynające od coveru jednej z moich pięciu ulubionych piosenek The Rolling Stones. W 2008 Primavera skończyła się dla nas absolutnym koncertem Animal Collective, w 2009 finał należał do świetnych Gang Gang Dance, w tym roku odpowiedzialność kończenia spadła na Dum Dum Girls. Po żenadzie na Summer of Music odpuściliśmy Pet Shop Boys (bo to nie można wyjść i trzasnąć Behaviour? trzeba udawać odbiornik telewizyjny?) i na końcówkę wybraliśmy właśnie girlsband z Kalifornii, co okazało się decyzją słuszną i w sumie jednym z najfajniejszych momentów całego festiwalu. Najlepsze na płycie Oh Mein Me wypadło obłędnie, singlowe Jail La La pociągająco, piękne, naiwne, szczeniackie Rest of Our Lives poruszająco. Słuszne pytanie padło kiedyś w ich kontekście. What's not to love?


wideo: louder than bombs

I już koniec? No koniec, ale umówmy się - festiwal żyje. Przez pierwsze pół roku wspomnieniami i grubym ziarnem jutuba, przez drugie pół zapowiedziami kolejnej edycji, datami ogłaszania nowych zespołów i odbitym na palcu klawiszu F5. Żegnamy się więc bez wielkiego smutku, bo Primavero, you’re the reason I’m trav’lin’ on So don’t think twice, it’s all right. Dzięki za dobrnięcie do końca i do przeczytania wkrótce!

piątek, stycznia 22, 2010

podsumowanie 2009 - płyty



Po kolei:

* płyty przesłuchane i szybko zapomniane -> tutaj

* płyty nieco lepsze, ale poza rankingiem -> tutaj



- nagroda specjalna -

JAMES YORKSTON & THE BIG EYES FAMILY PLAYERS
Folk Songs



Album zbyt odmienny, aby konkurować z innymi w zwykłym rankingu. Trochę pisaliśmy już tutaj, ale warto dodać, że to świetne wskrzeszenie folkloru i zadziwiająca bezstratna konwersja zapomnianych piosenek do muzycznego świata XXI wieku. Tak twórczą art-wiochę ma na swoim koncie tylko naród czeski, ale umówmy się: odrodzenie narodowe < Folk Songs. Znakomita płyta.



-- miejsca 50-31 --

50. JULIAN PLENTI - Julian Plenti Is...Skyscraper
49. THE MARY ONETTES - Islands
48. IAN BROWN - My Way
47. JUNIOR BOYS - Begone Dull Care
46. SUNSET RUBDOWN - Dragonslayer
45. RAIN MACHINE - Rain Machine
44. ASOBI SEKSU - Hush
43. TOWA TEI - Big Fun
42. SCOTT MATTHEW - There Is an Ocean That Divides and With My Longing I Can Charge It With a Voltage That's so Violent to Cross It Could Mean Death
41. HOPE SANDOVAL & THE WARM INVENTIONS - Through the Devil Softly
40. GANGLIANS - Monster Head Room
39. THE RAVEONETTES - In and Out of Control
38. THE ANTLERS - Hospice
37. MUSE - The Resistance
36. ARCTIC MONKEYS - Humbug
35. POLVO - In Prism
34. THE DODOS - Time To Die
33. THE CLIENTELE - Bonfires on the Heath
32. YEAH YEAH YEAHS - It's Blitz!
31. EL PERRO DEL MAR - Love Is Not Pop

--- pierwsza trzydziestka ---

No i zaczynamy odliczanie. Multimedialne załączniki na dole.



30. THE DECEMBERISTS - Hazards of Love



krótko: Jedno z większych rozczarowań tego roku broni się kilkoma utworami i nieco blackriderowym klimatem. Za długo i zbyt słabo kompozycyjnie, ale z drugiej strony bez katastrofy i z jedną perełką (The Wanting Comes In Waves).

posłuchaj no: The Hazards of Love 1, The Wanting Comes In Waves / Repaid



29. REAL ESTATE - Real Estate



krótko: Plaża, dzika plaża... Na razie jest nieźle, ale potrzeba drugiej płyty, aby przekonać się czy w przyszłości "twarz przy twarzy" czy raczej "la, la, la, la"

posłuchaj no: Suburban Dogs



28. WILCO - Wilco (The Album)



krótko: Wilco bez dreszczyka z Yankee czy skondensowanej słodyczy (tubka Gostyń, anybody?) Sky Blue Sky, ale z albumem dość solidnym i z bardzo przyjemnymi momentami.

posłuchaj no: Wilco (The Song), Everlasting Everything



27. DAN DEACON - Bromst



krótko: Występ na Primaverze żenujący, a szkoda, bo Bromst to płyta miejscami fascynująca. Gęsta faza w ostrym lesie czy jakoś tak.

posłuchaj no: Build Voice, Snookered



26. DOLL AND THE KICKS - Doll and the Kicks



krótko: OK, teraz kilkadziesiąt minut Doll, potem filmiki i jedziemy. Skojarzenia z Tour of Refusal nie do wywabienia, stąd spory sentyment. Płyta porządna, muzycy sympatyczni, grupa rokująca, "zal."

posłuchaj no: If You Care, Pictures, Superstar



25. CHARLOTTE GAINSBOURG - IRM



krótko: Nie urzekła mnie ta płyta aż tak jak 5:55, ale myślę, że w ogólnej opinii będzie uchodzić za ten lepszy album Charlotte. Beck jak najbardziej, filmowy flow również, bardzo ok.

posłuchaj no: IRM, Heaven Can Wait, Time of the Assasins



24. THE FLAMING LIPS - Embryonic



krótko: Nice try, nice try...

posłuchaj no: The Sparrow Looks Up at the Machine, I Can Be a Frog (feat. Karen O), Worm Mountain (feat. MGMT)



23. DIRTY PROJECTORS - Bitte Orca



krótko: Pisałem już, że chyba za mało grania na tyle gadania, co nie znaczy, że tej płycie nie należy się uwaga. Gdy nie denerwuje - olśniewa, proporcje rozstrzygnęły o jej miejscu w rankingu. Świetna okładka!

posłuchaj no: Cannibal Resource, Stillness Is the Move



22. jj - jj n° 2



krótko: Rozpływałem się już nad Are You Still in Vallda?, więc żeby się nie powtarzać - materiał nierówny, bardziej EPkowy niż płytowy, ale z highlightami, które windują całość prawie do pierwszej dwudziestki.

posłuchaj no: From Africa to Malaga, Ecstasy, Are You Still in Vallda?



21. ATLAS SOUND - Logos



krótko: Całościowo nie jest to płyta tak dobra jak Let The Blind... (czy nie mędzę dziś zbytnio?), ale za to ma bardziej uderzające fragmenty, przede wszystkim oba duety. Ten z Pandą na poziomie pawilonowym.

posłuchaj no: Walkabout (feat. Noah Lennox), Criminals, Quick Canal (Laetitia Sadier)



20. WILD BEASTS - Two Dancers



krótko: Kiedy po fantastycznym remizohicie Budki Suflera wydawało się, że wszystko w temacie tancerzy dwojga zostało już powiedziane, okazuje się, że nie i że można dołożyć takimi piosenkami, że tańczyć zaczyna znacznie większa grupa ludzi. Nie jest to jeszcze balowanie w niebie, ale potańcówka na schodach też bywa bardzo przyjemna.

posłuchaj no: Hooting and Howling, All the King's Men



19. HEY - Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!



krótko: Najlepsza płyta w dyskografii Hey. Świetnie wypada na żywo (grają w całości i po kolei), brzmi zachodnio i jeszcze bardziej oddala Hey od naszywek na plecakach, podpisów na gipsie i rycin w ławkach.

posłuchaj no: Piersi ćwierć, Chiński urzędnik państwowy, Boję się o nas



18. FUCK BUTTONS - Tarot Sport



krótko:



posłuchaj no: Surf Solar, Olympians



17. NITE JEWEL - Good Evening



krótko: Technikolorowe marzenia o kosmosie, szumiący, podwodny smooth operator. Czasami dystyngowanie, czasami kusząco niegrzecznie. Bardzo dobra płyta.

posłuchaj no: What Did He Say, Let's Go (The Two of Us Together), Lover



16. JAPANDROIDS - Post-Nothing



krótko: Blame Canada? Pfff... Po retrospektywie Maddina na Nowych Horyzontach i świetnym debiucie Japandroids można spokojnie stwierdzić, że she's not the one to blame. Zgłaszam kandydatury Briana i Davida na maskotki zimowych igrzysk i chcę mieć z nimi breloczek.

posłuchaj no: The Boys Are Leaving Town, Young Hearts Spark Fire, Crazy/Forever



15. VIVIAN GIRLS - Everything Goes Wrong



krótko: No, bardzo ładny tytuł, z tym że nie pasuje. Jest lepiej niż na debiucie, treściwiej i bardziej przekonująco.

posłuchaj no: The End, Out For The Sun, Before I Start To Cry




14. THE PAINS OF BEING PURE AT HEART - The Pains of Being Pure at Heart



krótko:



posłuchaj no: Come Saturday, Young Adult Friction, This Love Is Fucking Right!



13. ST. VINCENT - Actor



krótko: Jedna z moich najulubieńszych nowych artystek pozostaje w grze broniąc się bez problemu płytą nr 2. Jest to album szorstszy (brzmienie ważniejsze niż zasady stopniowania przymiotników) od genialnego Marry Me - tracimy więc (moim zdaniem niestety) pajęczynowe zamki Piranesiego na rzecz struktur mocniejszych i często niepokojących. Żeby nie było - świetna płyta, ale kdo Vám tak rozcuchal tmavé vlasy, hę?

posłuchaj no: Actor Out of Work, Laughing With a Mouth of Blood, The Party



12. LILY ALLEN - It's Not Me, It's You



krótko: Złoty środek między radiową przebojowością a popem szlachetnym. Album kojący, przebojowy, zabawny, nieprzekombinowany i bezpretensjonalny. Wrażenie popowego ślizgania się po powierzchni ustępuje miejsca przyjemności słuchania, bo zamiast pędzących panczenistów oglądamy raczej jazdę figurową na lodzie. Płyta uroczo dziewczęca, a jednocześnie drwiąca z konwencjonalnego pojmowania kobiecości. Wyrazisty, brudny róż.

posłuchaj no: 22, I Could Say, Chinese



11. DINOSAUR JR. - Farm



krótko: Dinosaur Jr. podejmują się karkołomnego zadania wskrzeszenia wielokrotnie (i nieskutecznie) reanimowanej już gitarowej (grunge'owo zabarwionej) tradycji i wychodzą z tego obronną ręką. Słuchamy płyty naszpikowanej świetnymi numerami z przeświadczeniem, że muzycy w punkcie X odnaleźli skrzynię muzycznych skarbów. Przemiła i poruszająca wycieczka sentymentalna.

posłuchaj no: Pieces, I Want You To Know, Said The People



10. MORRISSEY - Years of Refusal



krótko: Najsłabsza część najnowszej trylogii Morrissey'a (po fenomenalnym You Are The Quarry i nieziemskim Ringleaderze). Najsłabsza nie znaczy słaba, bo wbrew powszechnemu marudzeniu Refusal to płyta i dobra i ciekawa. Sercem albumu jest bez wątpienia Birthday z wokalizą godną największych muzyków naszych czasów. No a poza tym silne wrażenia z Tour of Refusal - trasy bardzo ciężkiej, granej z zaciśniętymi zębami, ale przez to wyrazistej i fascynującej.

posłuchaj no: Something Is Squeezing My Skull, Mama Lay Softly on the Riverbed, It's Not Your Birthday Anymore



9. EDITORS - In This Light and on This Evening



krótko: Najlepsza płyta w dorobku Editors gwarantuje im miejsce w dziesiątce. Największe nagromadzenie muzycznych substancji smolistych to w ubiegłym roku właśnie In This Light. Z jednej strony gęsta miejska elektronika, z drugiej mroczne peryferia w klimacie kolejowych podróży z grupą Kraftwerk. Mieszanka intrygi z podskórną przebojowością funkcjonuje tu bardzo dobrze.

posłuchaj no: Bricks and Mortar, Papillon, The Boxer



8. GRIZZLY BEAR - Veckatimest



krótko: it's unquestionably a lovely record and it deserves to be heard on land, sea, indoors and out (Uncut)

posłuchaj no: Two Weeks, Cheerleader, Foreground



7. THE BIRD AND THE BEE - Ray Guns Are Not Just the Future



krótko: Z jednej strony fortepianowa czerń, kino noir, najlepsze musicale świata i stare plakaty filmowe, z drugiej smoothie roku, ciepły deszcz, piknik w parku i domek na plaży. Ryzykowne zderzenie owocuje wspaniałą płytą bez zgrzytów. Repeat all i kilka zagapień na tramwajowych przystankach.

posłuchaj no: My Love, Love Letter to Japan, Witch



6. CAMERA OBSCURA - My Maudlin Career



krótko: Siła dobrej piosenki. SiłaDOBREJpiosenki. S i ł a d o b r e j p i o s e n k i. siładobrejpiosenki. SŁ DBRJ PSNK. siła DOBREJ piosenki.

posłuchaj no: James, Forests and Sands, Honey in the Sun



5. FEVER RAY - Fever Ray



krótko: Solowy debiut Karin Dreijer Andersson łączy w sobie baśniowe okrucieństwo braci Grimm z leśnym skandynawskim chłodem, szokującymi obrazami Bacona i subtelnością dobrego japońskiego horroru. Różne formy przerażenia razem tworzą oszałamiającą muzyczną historię. Mroczna elektronika na najwyższym poziomie.

posłuchaj no: If I Had a Heart, Seven, Triangle Walks



4. PHOENIX - Wolfgang Amadeus Phoenix



krótko: Siła dobrej piosenki. SiłaDOBREJpiosenki. S i ł a d o b r e j p i o s e n k i. siładobrejpiosenki. SŁ DBRJ PSNK. siła DOBREJ piosenki. [2]

posłuchaj no: Lisztomania, Rome, Armistice



3. THE XX - The xx



krótko: Bez dwóch zdań jest to debiut roku. Wypielęgnowane utwory są zarazem sterylne i bardzo ciepłe, wręcz otulające. Pierwsze przesłuchanie to spory szok, bo nowe rekordy osobiste padają dosłownie co chwilę. Nie mówię już nawet o całych piosenkach, ale o tworzących je motywach. A gdyby tego było mało, są jeszcze teksty - mądre, dobrze napisane, pozbawione patosu i boldujące życiowe oksymorony:

I don't have to leave anymore
What I have is right here
Spend my nights and days before
Searching the world for what's right here

Underneath and unexplored
Islands and cities I have looked
Here I saw
Something I couldn't over look

I am yours now
So now I don't ever have to leave
I've been found out
So now I'll never explore


posłuchaj no: Crystalized, Islands, Shelter



2. BAT FOR LASHES - Two Suns



krótko: Jak krótko to krótko - Bat For Lashes + LTB = <3 (a więcej w co drugim poście z końca ubiegłego roku)

posłuchaj no: Daniel, Pearl's Dream, Travelling Woman



1. ANIMAL COLLECTIVE - Merriweather Post Pavilion



krótko: Płyta roku, płyta dekady, płyta czegośtam. Słowa nie oddadzą złożoności, wielkości i siły tego albumu. Podjarki, niedojarki, wychwalania i wychałania nie prowadzą do niczego ciekawego. A nic ciekawego to przeciwny do Pawilonu biegun. Po kilku rewelacyjnych albumach, m.in. poprzednim, kapitalnym Strawberry Jam, AC tworzą genialne dzieło sztuki, które jest syntezą wszystkiego co piękne w muzyce. Zresztą, nie tylko w niej.

posłuchaj no: no posłuchaj, posłuchaj!



30 AV-załączników: