Zachęcony ogłoszeniem tytułu nowej płytyBelle and Sebastian, postanowiłem napisać o mojej miłości do tego zespołu, a przede wszystkim do ich debiutanckiego albumu Tigermilk. Gardło wysiada (a przecież to ważny organ w procesie pisania), oczy się kleją, więc będzie krótko: Kocham Tigermilk. Była to jedna z pierwszych płyt jakie kupiliśmy w Madrycie, a to spore wyróżnienie, bo jako wygłodnialcy z Polski zachowywaliśmy się we FNACu zuchwale, rzucając się na półki z płytami, zbierając 20 tytułów i wprowadzając najróżniejsze metody selekcji. Debiut B&S wytrzymał do końca w jednym z pierwszych podejść. To płyta wzorowo subtelna i urocza, muzyczny łyk kakałka, a lirycznie: z jednej strony niewinna słodycz I Wanna Hold Your Hand, z drugiej, parafrazując Pessoę (i Let Down Radiohead!), "nadanie godności nudzie" (Well who could blame her, if she sleeps?), z trzeciej kąśliwy cynizm przemądrzałych okularnic (całe She's Losing It), z czwartej nasto i dziesto letnia melancholia (Expectations albo You know the world is made for men / Not us).
A na doczepkę (i z doczepką na temat) najbardziej chyba obgadywany przez nas utwór 2010 - rewelacyjne All to AllBroken Social Scene i staronowy teledysk z liściem na głowie.
Lisa
i Edmund
PS A ta nowa Robyn bardzo w stylu Uffie, też fajna, tylko czemu zamiast jednego świetnego mamy dwa niezłe albumy?
i EDIT: Jeszcze w kwestii B&S przypominam piękny utwór z wokalem panny Campbell, o którym pisałem w poprzedniej notce.
I nawet jeśli zostaniemy caught in bad romance, a w trakcie scen obyczajowych czekają nas przerwy tytoniowe, na pewno warto zobaczyć ten film dla świetnie zapowiadających się scen koncertowych z Toronto.
EDIT: koncert Pavement z Primavery, pocięty i otagowany / Pavement PS2010 gig (originally recorded from WFMU.org by stu66) now divided into seperate mp3 tracks and tagged : DOWNLOAD
Tego festiwalu na P nie jest w stanie powstrzymać ani wulkan na E ani część narodu na A. Co roku jest inny - w 2008 z mieszanką różnych muzycznych cudów i kapitalną, praktycznie niefestiwalową atmosferą, w 2009 z niebywale czułą reakcją na to nowe w muzyce, w 2010 ze składem gigantem. I nawet jeśli czasami tęskniliśmy do tej bardziej dźwiękocentrycznej, mniej hipsterskiej, a bardziej listenerskiej atmosfery sprzed dwóch lat (choć oczywiście bez przesady, to wciąż good ol' Primavera!), mankamenty większej popularności barcelońskiego festu niknęły w natłoku genialnych koncertów. Było rocznicowo i z rozmachem, z nie zostawiającym czasu na oddech rozkładem jazdy, z historią i współczesnością rozrywkowego grania w pigułce. Niczym praktyczna realizacja idealnego podręcznika do muzyki, zapraszam więc do pianina i jak powiem teraz to teraz.
1,2,3,4, jeszcze nie teraz.
1,2,3,4.
Teraz.
THE BOOKS, których nie było.
A w zasadzie byli, ale zamiast o 19:00 to o 00:30, co krzyżowało ich trochę z Broken Social Scene, a trochę z Pavement. Wielka szkoda, bo The Lemon of Pink to mistrz w swojej klasie, a koncert The Books miał być jednym z najciekawszych czwartkowych wydarzeń. A tak - lektura do nadrobienia.
SURFER BLOOD i TITUS ANDRONICUS - 19:15, 20:30, scena PITCHFORK
Na Surfer Blood zależało nam bardzo umiarkowanie - Astro Coast średnie, twarz lidera z nutą niemowlęctwa (nie chcę myśleć co będzie when he's sixty four), kupony na napoje do kupienia. Zajrzeliśmy więc na chwilę i (zgodnie z przewidywaniami) nie wkręcając się pooglądaliśmy bez obrzydzenia (bo z daleka) ten poprawny rockowy set. Muzyka letnia - niestety w każdym znaczeniu tego słowa.
Titus Andronicus ; fot.: louder than bombs
Bum tarararara za oknami noc Czego chcesz dziewczyno ja wiem - Tarzana!
Krótka rundka po Forum, a zaraz potem Titus Andronicus. Tu już znacznie ciekawiej, bo jarmarczny powerpop na początek dnia nie jest zły. Patrick Stickles - człowiek o aparycji powiększonego Rumcajsa i scenicznej manierze Tarzana właśnie - żywiołowo zapodawał (ach, co za wspaniały świat!), a i rytmiczne popisy reszty zespołu oglądało się bardzo przyjemnie. Jednak w porównaniu ze środowym Los Campesinos!, zespół z New Jersey (buuu! Go Knicks go!) wypadł słabiej, co zresztą nie dziwi, bo wieśniaki mają płyty lepsze niż Titus. Na +, ale bez większych emocji, poza tym nie do końca, bo przed 21:00 trzeba było iść na scenę Ray-Ban.
wideo: louder than bombs
THE XX - 21:15, scena RAY-BAN
The XX ; fot.: louder than bombs
Pierwsze duże wydarzenie tego festiwalu. The XX zagrali koncert bardzo intymny, o charakterze wybitnie niefestynowym, pozbawionym zbytniego mizdrzenia się, pytania o samopoczucie i żółwika z pierwszym rzędem. Nie chodzi zresztą wyłącznie o brak wodzirejskich ciągot, ale o samą muzykę, którą Londyńczycy rozłożyli nad tym wielkim sceniszczem przytulny namiot. Zaczęło się tak jak płyta - instrumentalnym intrem, które jednak nie przeszło w pozytywkowe VCR, ale zapisało się jako asysta dla największego chyba przeboju grupy - Crystalized. Granie tak dużych koncertów po pierwszej płycie to spory problem (przede wszystkim kompozycyjny), ale nawet tutaj obyło się bez wpadki. Świetnie zagrała jedna z moich ulubionych piosenek - Do You Mind (coverowy b-side z Islands, oryginał tu, xx tu), bardzo dobrze wypadła pokryta skwiercząco-pulsującą folią bąbelkową wersja Infinity. Występ ze stonowaną, podskórną, ale naprawdę dużą siłą rażenia.
Pastwiłem się trochę nad nowym BSS, więc może po tak fantastycznym koncercie czas na Forgiveness Rock Review? Nie do końca, bo nadal uważam, że proporcje między świetną stroną A (EJ! side) a średnią stroną B (PHI! side) są tak gigantycznie zachwiane, że punkty za kompozycję odejmują się same. Nie wiem, czy członkowie Broken Social Scene uważają podobnie, w każdym razie na koncertach, jeśli chodzi o nowości, grają same michałki. Zaczęli swoim nowym robust-hitem - krzepkim, jurnym, szerokim w biodrach World Sick i to właśnie w treściwym, ultramelodyjnym przypierdoleniu należy się doszukiwać źródeł wrażeń-mutantów, które wynieśliśmy z tego występu. Nawet w utwory z pozoru pościelowe/plażowe/zwiewne tchnięta została nowa siła fatalna (cudowne wykonanie 7/4 Shoreline). Tam natomiast, gdzie już na płycie buzowało muzycznymi hormonami, na żywo czwartkową kumulacją emocji rozsadzało wielką czachę sceny Ray-Ban (Cause=Time!). I niby brakowało Anthems i wielu innych hymnów, ale ciężko byłoby je tu naturalnie wpasować, bo zbyt mocno poszli, żeby wracać po ballady.
wideo: louder than bombs
My wracamy za to na moment do nowej płyty, bo warto wspomnieć o tourującej obecnie z BSS Lisie Lobsinger (Reverie Sound Revue, polecaliśmy tutaj). Można narzekać, że nie gra ani Feist, ani Emily Haines, ani Amy Milan, ale no ej, mięso też byś chciał? Poza tym, to właśnie Lobsinger wywindowała (i nie later, a dokładnie wtedy) najlepszy utwór z Forgiveness Rock Record - mrowiące All to All - do top 5 najlepszych wykonów całego festiwalu. Gdyby tego było mało, mamy jeszcze gościnny występ Spiral Stairs (na ciętą ripostę nie trzeba było długo czekać - więcej w opisie Pavement) i Owena Palletta (wiadomo, ziomek). Ale tego nie jest mało - oszałamiający, znakomity, porywający występ. Brawa brawa brawa.
PS W ogóle postać Brendana Canninga. Koleś gra jak mieszkaniec kosmosu, a wygląda jak połączenie Jarvisa z finalistą Wielkiej gry. Mocne doznania estetyczne każdego rodzaju.
Im dłużej trwał koncert Broken Social Scene, tym bardziej oddalała się perspektywa zobaczenia choćby fragmentu The Books. Skończyło się na tym, że na główną scenę festiwalu trzeba było przejść od razu. Pavement - główna gwiazda wieczoru - przyciągnęli pod San Miguela tłumy. Bardzo słusznie, bo zgodnie z oczekiwaniami zagrali cudownie, a sam fakt słuchania na żywo tych wszystkich pomnikowych kompozycji spowodował całkowite odrealnienie wydarzenia. Po spanglishowej strzałeczce (Oh-la, Quei tahl?) skwitowanej autoironicznym śmiechem ruszyli z dwójki przeznanym i prześwietnym Cut Your Hair. Skończyli Stop Breathin', a w międzyczasie pojawiło się nieziemskiej urody Elevate Me Later, więc zagłębie cudów z Crooked Rain, Crooked Rain (2,3,4) pojawiło się w całości. Oprócz tego dużo Slanted, co ucieszyło mnie niezmiernie. Zagrali m.in. cudowne Here, rewelacyjne In the Mouth of a Desert (z wyj-alongiem zamiast sing-alonga), a przy samym początku masakrujące Trigger Cut. Nie zabrakło też Wowee Zowee - świetnie zabrzmiało We Dance (!), Father to a Sister of Thought, a podczas Kennel District na scenie pojawił się Kevin Drew, który tym samym zrewanżował się Kannbergowi (Kennel to zresztą jego piosenka) za partie w Texico Bitches podczas gigu Broken Social Scene. Poza tym znakomicie wypadły otwieracze dwóch późniejszych płyt Pavement - Stereo i Spit On a Stranger.
wideo: louder than bombs
Wracając do domu pomyślałem sobie, że jakikolwiek by ten występ nie był, uczestnictwo w nim jest wydarzeniem historycznym. Myśl w błoto, to był kapitalny koncert. You sleep with electric guitars? W takie wieczory człowiek nabiera ochoty.
Wykrakałem z tym Sleigh Bells i w końcu czasu starczyło tylko na to, żeby zrobić sobie zdjęcie z Alexis (coś jak w parkowej scenie z Reprise, ale z otwartą przesłoną obiektywu). A potem Delorean - wielka niewiadoma, bo po przygodach z Guinchem (który btw wydaje teraz serię epek - Piraci z... nie, z Ameryki Południowej ; opiszemy z pewnością) wiedzieliśmy, że w przypadku tego typu dobrych hiszpańskich wydawnictw, koncert to nadal spora zagadka. Mieszkający obecnie w Barcelonie Baskowie nagrali jedną z najlepszych płyt 2010 i jedną z najlepszych EPek 2009. To zobowiązuje i na szczęście Delorean na żywo nie zawiedli. Na zamknięcie czwartkowej odsłosny sceny Pitchfork zagrali świetny, wybuchowy set (rozumiecie tę terro-niejednoznaczność, nie?). Przez cały roztańczony czas lecieli inteligentną ibizą (sample-chórki!) zanurzoną głęboko w inspiracjach Animal Collective (jeden z nich wygląda nawet jak Geologist). I choć z pewnością nie wysmażyli całego ogromu smaczków z Subizy, zachowali jednak (a może i dzięki temu) czystość rozrywkowej, natchnionej, napędzanej popową elektroniką jazdy. Bardzo udany live, jeszcze lepsza płyta - to co, najmilsi? Do zobaczenia w podsumowaniu roku. A na razie w kolejce Primaverowy piątek. Pewnie już jutro.
Krótko - pierwszy dzień tegorocznej Primavery przyniósł kilka małych zawodów organizacyjnych i atmosferycznych (nie, nie mówię o tym małym deszczu) oraz kilka wielkich zachwytów koncertowych. Główne doznania to piękny set The XX, naprawdę miażdżący występ Broken Social Scene (szturm na listę bestof live) z gościnnym udziałem Owena Palletta (dziś, 16:00), wspaniałe Pavement i świetne Delorean. A to nie wszystko. Więcej oczywiście w naszej pofestiwalowej relacji. Klipy (m.in. Pavement & Kevin Drew - Kennel District i Lisa Lobsinger śpiewająca z BSS jeden z kawałków roku - bajeczne All To All) w trakcie wgrywania.
Przystawki zżarły główne danie. Pierwszy sygnał - World Sick - zapowiadał potężne, świetnie napisane, epickie dzieło. Później przyszło bardzo fajne Forced To Love i wspaniałe All to All (więcej tutaj). A potem? Potem wyciekła całość i wystrzelana z najlepszych momentów musiała zawieść. To naprawdę nie jest zły album, ale po pierwsze nie zaspokaja dużych oczekiwań, po drugie w porównaniu z s/t z 2005 roku czy (przede wszystkim) z wybitnym You Forgot It in People (2002) wypada blado. Dwukrotne strącenie poprzeczki bardzo ogranicza szanse na sukces.
Zbyt duże rozbieżności stylistyczne, brak zwartej kompozycji, rozmycie hooków - to grzechy główne. Z plusów przede wszystkim wspomniane rewelacyjne numery i charakterystyczna atmosfera płyty BSS, za którą się stęskniliśmy (to w końcu 5 lat przerwy). Perspektywa zobaczenia ich na żywo nadal sprawia, że cieszę się jak dziecko, ale no... Used to be the one of the rotten ones and I liked you for that! Tu niestety zbyt dużo solidnego wypełnienia, zbyt mało tej pociągającej 'zepsutej' treści. Forgiveness Rock Record? Wybaczam i liczę na Compensation Rock Record w najbliższym możliwym terminie.
The National - High Violet
Recenzent magazynu PASTE pisząc o High Violet przywołuje fragment wywiadu, którego Matt Berninger udzielił serwisowi Stereogum - We started out trying to make a fun pop record. I had the word HAPPINESS taped to my wall. We veered off that course immediately. To zboczenie z obranego kursu jest na nowej płycie The National bardzo słyszalne, ale ta wyboldowana, przypięta RADOŚĆ gdzieś tam przebija - zgaszona, zamazana i wypłowiała, ale jednak.
W jednej z innych rozmów Berninger powiedział, że ciężko nazwać tę płytę wesołą, ale dobrze jeździ się przy niej samochodem. Takie właśnie jest High Violet - inne niż kapitalny, mocny, surowy Alligator (2005), ale też niezbyt podobne do płynącego, szeptanego, eleganckiego Boxera (2007). Chyba najtrudniejsze do określenia z trzech najnowszych płyt Nowojorczyków. Powołam się na trzeci wywiad (tym razem Drowned In Sound) i kolejne słowa-klucze lidera The National - gdyby Alligator nie był taki jaki był, nie byłoby takiego Boxera. Myślę, że ta najświeższa płyta jest również logiczną odpowiedzią na stylistykę poprzedników. Z jednej strony bardzo smutna, z drugiej chwytliwa, przebojowa i witalna. Smutna zarówno jeśli chodzi o obrazy (Sorrow's my body on the waves z przepięknego numeru 2), muzykę (Sorrow właśnie, ale też np. jeden z najstarszych utworów na płycie - Runaway - wcześniejszy tytuł Karamazov), jak i konkretne bolesne frazy a'la Boxer (And I can't fall asleep / Without a little help / It takes a while to settle down / My shivered bones / Until the panic's out). Witalna w buzującym, potężnym centralnym punkcie płyty - Bloodbuzz Ohio (pierwszy singiel), czy w jednym z wielu perkusyjnych popisów Bryana Devendorfa - Anyone's Ghost.
Oprócz tych oczywistów highlightów (highvioletów?), High Violet to dzieło kopalniane, z pokładami smaczków takich jak art-seplenienie w Afraid of Everyone, albo powodująca gęsią skórkę końcówka Lemonworld. Można narzekać, że The National znowu nagrali płytę prawie idealną, ale wspomniane dwa wymiary - świetny ogół i pasjonujący szczegół umieszczają ten album na podium 2010 roku i zakładają mu cementowe buciki. Biorąc pod uwagę fakt, że zacementowani na wyżynach są już Beach House, dalsza część tegorocznego wyścigu może stać się czekaniem na peleton i sprawdzaniem międzyczasów. Chyba że Panda coś namiesza, chyba że Memoryhouse, chyba że ktoś sprawi niespodziankę... Na razie High Violet z pasją i na repeacie i na wszelki wypadek nie oddaję głosu do studia.
The New Pornographers - Together
Together to niezły album, ale jego dużym problemem jest to, że brzmi jak jakiś Tribute to The New Pornographers. Weźmy takie Sweet Talk, Sweet Talk. Fajne? Fajne. Ale po pierwsze tylko fajne, a po drugie autoplagiatujące (i ugładzające) świetny motyw z The Laws Have Changed (Electric Version, 2003). Takich par i autonawiązań jest tu zdecydowanie za dużo. Spory uśmiech na twarzy wywołuje tylko piękna kontynuacja Testament to Youth in Verse (też Electric Version) w postaci najlepszego chyba utworu z Together - Crash Years. Z dobroci warto jeszcze wymienić bardzo ładne If You Can't See My Mirrors w stylu najlepszych ballad z Challengers (2007). A tak poza tym bywa różnie - czasem porządnie, czasem średnio, czasem nudnawo. Być może ten album spodoba mi się trochę bardziej po kilku kolejnych przesłuchaniach, ale na dużą zmianę oceny się nie zanosi. Muzykom przytrafiło się bowiem (po chuj to bowiem?) to, przed czym do tej pory dzielnie się bronili. Za mało energii w energicznych kawałkach, za mało poruszenia w poruszających. Za słabo jak na autorów tak dobrej płyty jak debiutanckie Mass Romantic (2000).
Kiedy chciałem wysłać SMSa o treści: "piszę teraz o nowym new pornographers", bramka Plusa odmówiła współpracy twierdząc, że "wiadomość zawiera niedozwolone słowa". Z New Pornos nie jest na pewno aż tak źle, by wykreślać ich ze swojego muzycznego słownika. To po prostu najsłabsza płyta tego świetnego zespołu. Jeśli chcecie coś od nich kupić, proponuję w pierwszej kolejności zaopatrzyć się w jakiekolwiek inne wydawnictwo z ich dorobku (ze wskazaniem na debiut), albo w którąś ze świeżutkich reedycji albumów Destroyera. Inne ważne majowe premiery:
CocoRosie – Grey Oceans
Płynące z wielu źródeł złe recenzje tylko rozbudziły moją ciekawość. Na razie czasu starczyło mi tylko na jedno przesłuchanie w słabych warunkach. Ciekawość nie mija, relacja (albo reakcja) niedługo.
The Futureheads – The Chaos
Nowy teledysk tradycyjnie straszny, ale singiel też kiepski, a szkoda, bo lubimy The Futureheads zarówno w wersji interesting (pierwsze 2 płyty) jak i light (poprzednia). Całość do przesłuchania.
LCD Soundsystem – This Is Happening
Nie podzielam panującej euforii i uważam, że na This Is Happening w znacznym stopniu wyczerpuje się formuła Murphy'ego (główny, nie podzielany przeze mnie, zarzut dla tegorocznego Spoon).
Zachwytweetowałem już wczoraj, dzisiaj pieję ponownie - All to All z nowego singla Broken Social Scene promującego płytę Forgiveness Rock Record (4.05) to jedna z najlepszych piosenek tego roku. Prażący się jak popcorn/piłeczki w maszynie lotto, organiczny grower prima sort.
Muchy miały biszkoptowe serce, BSS mają na okładce tego singla biszkoptowe słońce świecące nad przyjemnie spienionymi falami i właśnie w takie schowane zakątki beztroski zabiera nas ta piosenka pełna pięknych wokali Lisy Lobsinger z Reverie Sound Revue (dawno nie słyszałem tak fajnej nazwy zespołu).
Singiel do posłuchania TUTAJ, u nas na razie RSR i An Anniversary Away:
self-titled z ubiegłego roku trafia do naszej (niewielkiej jak na razie) musztardy 2009
Ta (genialna) płyta na zmianę z nowym Lekmanem (kolejny underrated i to mocno w naszym podsumowaniu, już niedługo pomusztardowa podsuma, wtedy sporo mniejszych i większych roszad) okupuje nasz odtwarzacz.
Co poza tym? Vampire Weekend, limitowane Greatest Hits Morrissey'a (świetna koncertówka), Nouvelle Vague przed marcowym koncertem, Electrelane (Singles, B-sides & Live + wspomnienie kapitalnego występu na OFFie), The National (Alligator przede wszystkim ; oczekiwanie na Benicassim) i wiele innych...
ALE przede wszystkim The Raveonettes, bo dziś ok. 21:30 usłyszymy ich na żywo w Sali Heineken (tam gdzie BRMC, a w czerwcu Feist). Oczekujcie relacji, pojawi się na dniach ;-)
A później jeszcze koncert Art Brut, o którym również tu napiszemy.
Aha! Słyszeliście nowy singiel Elbow? Nam się podoba bardzo.