Soundrive FEST 2013 (16-18.08) już pojutrze!
A my już dziś zapraszamy na nasze wywiady z SVPER:
- ten pierwszy,
- ten z Primavery (na dniach),
- ten z Gdańska (po festiwalu).
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą festiwale. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą festiwale. Pokaż wszystkie posty
środa, sierpnia 14, 2013
niedziela, czerwca 02, 2013
Optimus Primavera Sound 2013 - #2-3
Optimus Primavera Sound 2013 - #2-3, a set on Flickr.
Prezentujemy Wam zdjęcia z drugiego i trzeciego dnia festiwalu i już teraz zapraszamy na pofestiwalową relację. Do przeczytania!poniedziałek, listopada 05, 2012
Pitchfork Music Festival Paris 2012 - relacja
W sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012. I szkoda, że się skończył. Czemu? O tym poniżej.
Na początku był chaos…
ale taki, że naprawdę marki niegodzien, albo lepiej odwrotnie - marka chaosu. W rozmowie z własną matką (a przecież - kogo jak kogo - ale własnej matki bym nie okłamał), powiedziałem, że wygląda to gorzej niż na pierwszym OFF-ie. Maile do organizatorów trafiały prosto w dziurę, która po każdym praniu skazuje skarpety na wieczną rozłąkę, a wiszące do dziś na podstronach informacje English Information Coming Soon zgrabnie podsumowują przydatność oficjalnej strony festiwalu. Sprawne obrączkowanie? Jak najbardziej nie. Mapka obiektu? W życiu. Analogowa wersja składu i rozpiski godzinowej? Maybe in the next world. Transport festiwalowy lub informacja o opcjach nocnego powrotu z miejsca imprezy? (Nice dream).
Kiedy jednak spodziewaliśmy się, że zaraz okaże się, że na obiekcie równocześnie odbywają się targi ślubne, rozpiskę szlag trafił, a zamiast faworytów publiczności na scenie pojawi się francuski indie-szansonista przechodzący okropnie spóźnioną fascynację britpopem niczym zbyt głośną mutację, na horyzont wjechały całym stadem same pozytywy.
Po pierwsze - obiekt właśnie - Grande Halle de la Villette - hala z XIX wieku, która jak się nazywa tak i wygląda, jest więc autentycznym, wyrazistym szklano-żelaznym kolosem pokrywającym powierzchnię 20 000 metrów kwadratowych. Po drugie - punktualność - bo występy zaczynały się w większości bez najmniejszej obsuwy, a obsługa dwóch, położonych po przeciwnych stronach sali, scen była najczęściej gotowa przed czasem. Po trzecie - rozplanowanie stref - bo koncerty na festiwalu można było oglądać spod samej sceny, ze środka hali albo z góry (!) - z umieszczonych po bokach estrad balkonów. Po czwarte - skład - bo nie wiem czy wspominałem, ale o imprezę muzyczną tutaj chodzi.
Widełki mody
Kuratorem Pitchfork Music Festival (w USA, od 2006 roku) i Pitchfork Music Festival Paris (od 2011 roku) jest Pitchfork - założony w 1995 roku w Minneapolis, a obecnie Chicagowski portal muzyczny, który w szerokich kręgach słuchaczy muzyki niezależnej uznawany jest za wyrocznię muzycznej mody, ale który jednocześnie, przez coraz szersze kręgi uznawany jest za zmanierowany, tendencyjny, zbyt nachalny. Na temat ocen przyznawanych płytom (skala od 0.0 do 10.0) krążą legendy, a na temat sposobów i metod ich przyznawania powstają prace naukowe (vide: chociażby pitchformula.com). Czegokolwiek by jednak o Pitchforku nie mówić, należy zaznaczyć, że czytają go - wielbiące lub nienawidzące - masy (oczywiście w skali niezależnej!), a jego wpływ na kształtowanie opinii, gustów i scen jest niezaprzeczalny.

Wszyscy i wszystko
Szczęśliwie - XXI-wieczny słuchacz mógł spokojnie pominąć szczątkową analizę rozpisaną na parę powyższych akapitów - i przy pomocy sieciowych odsłuchów i opinii sam określić swoje - mniej lub bardziej idealne - pokrycie z siatką festiwalu. Jeśli natomiast ów intymna czynność nakazała mu - czy to z przyczyn wizerunkowych czy artystycznych - stawić się w Grande Halle - nie miał powodów do narzekań. My narzekniemy tylko na początku, by potem rozpłynąć się już kompletnie aż po ostatnie zdanie relacji.
Wróćmy na chwilę do wywołanego na początku pierwszego OFF-a. Wróćmy, bo oprócz słabiutkiej pre-organizacji oba wydarzenia łączy też formuła opierająca się na zasadzie wszyscy oglądamy wszystko. Nie ma tu biegania między scenami i trudnych wyborów, odpuszczania kogoś dla kogoś i wciskania czegoś między coś. Wszyscy.oglądamy.wszystko, a w międzyczasie odkrywamy nowych artystów, na których osobne koncerty pewnie byśmy się nie wybrali. Dobrze? Dobrze, ale pod warunkiem nastawienia na muzykę. Festiwal z założenia jest imprezą odciągniętą nieco od przeżyć czysto artystycznych, jednak wymuszone na większości imprez wielością scen i jednoczesnością grania nastawienie na zespoły wywołuje naturalne powstanie grup zainteresowań. Tu - hm - wszyscy.oglądamy.wszystko, z tym że nie wszyscy oglądamy. Jednak w związku z tym, że nie jest to artykuł o: 1) zachowaniach stadnych, 2) potwierdzaniu niekorzystnych stereotypów o mieszkańcach pewnych krajów lub kontynentów (czy też np. krajów zajmujących większość swojego kontynentu), spuszczamy na ten element zasłonę milczenia. Milczenia, a więc stanu, w którym niektórzy znajdują się chyba wyłącznie przebywając w stanie sennego spoczynku.
Gramy (nowe!)

Jednym słowem - zdaje się, że rdzeń składu trafił z formą, czy - może trafniej - to właśnie obecna forma kwalifikowała grupy do prezentacji materiału na koncertach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o jakość samej płyty, ale o ogólny stan obecny, a więc o aktualny inwentarz środków wywołujących dreszcze. Przykładem niechaj będzie tu bardzo dobry występ Animal Collective, których najnowsze Centiped Hz jest ich najsłabszym albumem od wielu lat lub bardzo dobre show Robyn, której ostatnie długograje ukazały się dwa lata temu.
Wchodząc w szczegóły i krocząc drogą chronologiczną na pewno należy podkreślić, że:
Japandroids - mimo że stworzeni do roznoszenia małych scen, takich jak ta w warszawskiej Hydrozagadce - poradzili sobie bez problemu ze swoim krótkim i mocnym serwisem. Że przez cholerny huragan Sandy do Paryża nie dotarł zespół Chairlift i że znając Chairlift z płyty i z koncertu zdecydowanie jest czego żałować. Że John Talabot szokująco szybko doszedł do bardzo wysokiego poziomu występów oraz że wśród dzikich odgłosów Depak Ine Riverola i Pional wyglądali jak beznamiętni piraci z Karaibów przed rozedrganym tłumem. Że znów okazało się, że hipsterskie i pozahipsterskie zachwyty Jamesem Blakiem nie są do końca zrozumiałe (krytyko, nadchodź! joby, przybywajcie!). Że M83 wystąpili razem z klasycznym składem instrumentalistów, których jednak prawie nie było słychać.
Krocząc podobną drogą przez dzień drugi i trzeci koniecznie trzeba dodać:
(2) że zespół Outfit posiada kilka piosenek średnich i niezłych oraz jedną piosenkę bardzo dobrą, której to piosenki w Paryżu nie zagrał. Brawa!
Że niestety tłuczone wszędzie Wildest Moments Jessie Ware jest naprawdę niezłym popowym numerem i dobrze brzmi na żywo (trudno!). Że rozpoczęty - tak jak There’s No Leaving Now (2012) - To Just Grow Away, a zakończony King of Spain koncert The Tallest Man on Earth był bez wątpienia jednym z najbardziej poruszających występów festiwalu, między innymi dlatego, że mało kto tak precyzyjnie, a jednocześnie naturalnie znajduje środek między wycofanym wzruszeniem, a charyzmatyczną przebojowością. Że The Walkmen zagrali The Rat (yeah!) i nie zagrali niczego z pięknego debiutu Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone sprzed 10 lat (łeee!). Że Chromatics zagrali bardzo dobry koncert i byli pierwszą bardzo miłą niespodzianką. Że Robyn jest fajna, fajnie tańczy i bardzo się cieszy na własnym koncercie. I że Fuck Buttons nie są już tak fajni jak kiedyś, za to Animal Collective są, szczególnie gdy wśród gumowych dmuchawców i nadmuchiwanych utytych hatifnatów grają starocie typu Brothersport i Peacebone.
(3) Że Purity Ring to kolejny ciekawy zespół z Kanady i druga bardzo miła niespodzianka. Że Twin Shadow wypadł fantastycznie - niezwykle luźno, potężnie i sugestywnie. Że Liars zawiedli i to bardzo.
Że Grizzly Bear zagrali najlepszy koncert całego festiwalu.
I że teraz już wiecie dlaczego szkoda, że w sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012.
niedziela, listopada 04, 2012
Pitchfork Music Festival Paris 2012 - the best of
Poniżej filmowo-skrótowe podsumowanie świetnego Pitchfork Music Festival Paris 2012 / na relację zapraszamy już niedługo!
YouTube-playlist - The best of (8 videos) - below.
And the winner is... :
Grizzly Bear
Top 5 :
Grizzly Bear, Twin Shadow, The Tallest Man on Earth, John Talabot, Animal Collective
Najmilsza niespodzianka / Wow! :-) :
Purity Ring, Chromatics
Największy zawód / What?! :-( :
Liars
YouTube-playlist - The best of (8 videos) - below.
And the winner is... :
Grizzly Bear
Top 5 :
Grizzly Bear, Twin Shadow, The Tallest Man on Earth, John Talabot, Animal Collective
Najmilsza niespodzianka / Wow! :-) :
Purity Ring, Chromatics
Największy zawód / What?! :-( :
Liars
sobota, listopada 03, 2012
Pitchfork Music Festival Paris - The best of - 1.11 + 2.11
Najlepszym koncertem pierwszego dnia festiwalu był występ Johna Talabota.
> John Talabot - Depak Ine - live, Pitchfork Music Festival Paris 2012 (YouTube)
Najlepszym koncertem drugiego dnia festiwalu był występ The Tallest Man on Earth.
> The Tallest Man on Earth - To Just Grow Away - live, Pitchfork Music Festival Paris 2012 (YouTube)
Najlepszym koncertem trzeciego dnia festiwalu powinien być występ Grizzly Bear, ale może Twin Shadow ukradnie misiowi co misiowe?
Do napisania + polecamy się na twitterze/facebooku!
piątek, października 26, 2012
Pitchfork Music Festival Paris 2012
Już dziś zapowiadamy relację z paryskiego festiwalu, który rozpocznie się w przyszły czwartek i potrwa do soboty. W Grande Halle de La Villette zobaczymy między innymi:
- zespół AlunaGeorge - autorów You Know You Like It - utworu, który jakiś czas temu gościł w naszej newsowej (czyt.: publikowanej na Twitterze i dostępnej u góry LTB i ORX) rubryce ON REPEAT. Sporo angielszczyzny, ale chyba do wybaczenia, tym bardziej, że grupa z Wysp, a nawet ze stolicy.
- Japandroids - po raz kolejny w tym roku, po świetnym koncercie wWarszawie.
- Chairlift - patrz wyżej, tyle, że zamiast Warszawy należy wpisać Porto.
- Johna Talabota, którego w Porto widzieliśmy zaledwie przez kilka piosenek, a który razem z Pionalem nagrał właśnie oficjalny utwór maratonu w Walencji.
- M83, którego widzieliśmy dwa razy, a raz zarejestrowaliśmy nawet ten fakt na cyfrowej “taśmie”.
- Outfit - zespół, który niedawno wydał obiecującą EP-kę o łatwym do zapamiętania tytule Another Night’s Dreams Reach Earth Again. (Polecamy szczególnie numery nieparzyste).
- The Tallest Man on Earth - i bardzo się z tego cieszymy, nawet mimo tego, że najlepszy utwór z jego tegorocznej płyty słyszeliśmy już przedpremierowo w Barcelonie.
- Robyn - której wcześniej n i e widzieliśmy, a z którą tyle razy tańczyliśmy przecież na osobności.
- Fuck Buttons i Animal Collective!
- Purity Ring - zespół przechwalony przez organizatora-nazwodawcę (cóż za rzadkość, prawda?), ale wciąż niezły i ciekawy.
- Liars and it’s no lie.
- Twin Shadowa - który nagrał jeszcze lepszą od debiutu płytę numer dwa i wygląda dziś zdecydowanie lepiej niż kiedyś (kiedyś vs. teraz).
- I naszych ulubieńców z Grizzly Bear, którzy bez wątpienia nagrali jedną z najlepszych płyt tego roku, o której postaramy się napisać więcej.
poniedziałek, sierpnia 08, 2011
OFF festival 2011
Znów zaczynam bez wstępniakowego wodzirejstwa i znów (znów?) posługuję się bardzo prostym modelem, którego w swoich "Listach z podróży" użył Karel Čapek. Dzielę więc relację na "dwie przegródki, opatrzone dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało". O ile jednak mistrzowi weneccy nowożeńcy mogli nie podobać się "w ogóle i bez podania powodu", o tyle ja postaram się o kilka, choćby i błahych, argumentów.
CO MI SIĘ PODOBAŁO:
- organizacja. Katowice po raz kolejny udowodniły swoją przewagę nad Mysłowicami. Słupna miała swój urok, ale Trzy stawy są bardziej ustawne, przestrzenne i lepiej skomunikowane.
- strefa gastro. Wegański narożnik sprawił, że można było zawczasu oddzielić się od kiełbasianych wyziewów, a wyraz "golonko" kojarzyć jedynie z pochłanianiem Grolschy.
a teraz do rzeczy, chronologicznie:
[5.08]
- haniebnie spóźniliśmy się na Janerkę (uważny czytelnik słusznie spyta: co to robi w dziale "co mi się podobało"?!), ale w związku z tym, że widzieliśmy go wielokrotnie, widzieliśmy w tym roku i w tym roku jeszcze prawdopodobnie zobaczymy, liczymy na niższy wymiar kary. W każdym razie festiwal rozpoczęły dla nas dziewczęta z
- Warpaint. Bolesny konflikt chęci sprawił, że na Primaverze musieliśmy opuścić ich koncert po kilku piosenkach. Na OFFie zobaczyliśmy całość - dobrą, treściwą, nie porywającą, ale też nie nużącą, ani przez chwilę. Brak coveru Bowiego spodziewany, ale wciąż bolesny, bo czyż w pierwszym składzie nie wystawia się najlepszych?
- Junior Boys - mimo tego, że był to chyba najsłabszy z trzech polskich koncertów Kanadyjczyków, które widzieliśmy (wcześniej Warszawa i Wrocław), to i tak był to najlepszy występ pierwszego dnia festiwalu. Absolutna bezwysiłkowość kapitalnego wokalu Greenspana stale czaruje, a koncertowe wersje zabijaków
- ominął nas Matthew Dear, udaliśmy się więc na syryjskie techno - rzecz na tyle egzotyczną, by przyciągnąć tłumy i na tyle offową, by bez problemu wpisać się w apokryfy hipsterskiego kultu. W muzyce mistrza ruchu scenicznego (no dwa gesty, ale jakie!) - Omara Souleymana - zgubionego bliźniaka Kadafiego w japonkach - jest jednak coś, co autentycznie intryguje. I nawet jeśli, mimo wsparcia chociażby Björk czy Caribou, nie "grozi" nam (na razie) dab-fi ani dabke wave, jestem w stanie uwierzyć, że wszystkie "ej, widziałeś Omara?!" nie wynikają jedynie z potrzeby lansu, ale także z żywego zainteresowania.
wideo: T-Mobile MusicPL
- Mogwai - tu raczej na tak, mimo tego, że nigdy nie byłem fanem post-rockowej epickiej monotonii. Szkoci byli przewidywalni, ale też niezwykle sprawni i zaangażowani. Konkludując - OK, bo jeśli już to właśnie w takiej odsłonie.
[6.08]
- Blonde Redhead widzieliśmy do tej pory raz - w Madrycie, przed Interpolem; wtedy też byli świetni i - tak jak teraz - też mieli problemy z nagłośnieniem. Wtedy grali trasę po genialnej i kluczowej "23", teraz po świetnej "Penny Sparkle". Wtedy wsłuchiwałem się do zakochania, teraz zachłannie pochłaniałem wszystko - nowe i od nowa. I ani wtedy, ani teraz nie znalazłem tych dziesięciu różnic między włoskimi bliźniakami.
- YACHT - jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek tegorocznego OFFa i jeden z tych występów, które spadają z taśmy mniej lub bardziej udanych części dłuższej trasy koncertowej. Gig kopiący jak zapita redbullem pseudoefedryna, zły sen zawałowca, miejs-CE zderzenia wyruszających z punktu A artystów i pędzących z punktu BE widzów. A na do-da-tek: miły zbieg energetycznej awarii ze świetnym wykonaniem "Love in the Dark" i triumfalne zamknięcie całości w postaci: 1) wspólnego wykonania ("Psychic City"), 2) twitterowego wyznania:
Thank you OFF Festival! Thank you Katowice! Thank you Poland! You made our last show of this tour THE MOST AWESOME! Dziękuję!
- Gang Of Four - bez uczuć towarzyszących pierwszemu przesłuchaniu "Entertainment!", ale też zdecydowanie bez zdziadzenia i kroplówki zawieszonej na zestawie perkusyjnym. Tak, tak.
- Destroyer - czysto muzycznie był to najpiękniejszy koncert festiwalu, prawdziwa off-filharmonia i przeszycie (nie, to nie Benedykt wymawiający "przeżycie") zarówno płytowych dźwięków i emocji na nową, żywą płaszczyznę. A oprócz świeżego materiału z "Kaputt" jeszcze to cudowne wykonanie wielkiego "Painter In Your Pocket" z "Destroyer's Rubies". Rozpływ.
- Primal Scream - "Screamadelica" live! - największe, niezapomniane wydarzenie i kawał dźwiękowej historii. Zgodnie z przewidywaniami nie było tu muzycznej oszczędności i nieszczerej kokieterii. Właśnie tak, z takim rozmachem i z taką siłą gra się wielkie albumy, a potem można bisowo tłuc redneckie (choć wciąż dobre) "Country girl", bo wtedy wszystko się już podoba. W czasach nieograniczonego muzycznego eklektyzmu warto przypomnieć sobie biblię muzycznej intertekstualności, warto w tak wspaniały sposób.
[7.08]
- DVA - nieprawdą jest, że byłem tam z 'zawodowego' obowiązku, ale nie ukrywam, że czeskość zespołu zrobiła swoje w fazie odkrywania "Hu"; "Tatanc" (poniżej) graliśmy w ostatniej audycji LTB i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Było. Jeden z najprzyjemniejszych momentów weekendu.
- Kapela ze Wsi Warszawa - dobry set i irytująca konferansjerka podobne do tych z tegorocznego występu Kapeli we wrocławskiej Synagodze pod Białym Bocianem; wczoraj raczej rekreacyjnie i mniej 'przeżywczo' niż na OFFie 2007.
- Junip - to, co udało nam się zobaczyć było niezłe.
- Liars - tu również nie w całości, ale z radością i z najpiękniejszym w dyskografii zespołu "Other Side Of Mt. Heart Attack".
- Deerhoof - Kojarzycie radiowego smęta "What if God was one of us"? Postać perkusisty Deerhoof - Grega Sauniera - w pewnym sensie odpowiada na to nurtujące pytanie.
- dEUS - fantastyczny deszczowy występ Belgów! Skoncentrowany, wygrzany, z poruszającym "Instant Street" (poniżej) i wyśmienicie zaaranżowanym "Pocket Revolution". Myśleliśmy o namiocie i koncercie Twin Shadowa (patrz: Primavera), ale los zrobił nam dobrze.
- Ariel Pink's Haunted Graffiti - byliśmy zbyt przemoknięci, aby before today w pełni cieszyć się najlepszymi momentami najlepszej płyty Ariela. Ale today, kiedy o tym myślę, nawet ta niepełna radość była duża. Dobry występ.
- Public Image Ltd. - God save John Lydon, we mean it man.
CO MI SIĘ NIE PODOBAŁO:
- karykaturalna Meshuggah [5.08],
- Dry The River [6.08] - bez przesady z tym nie-podobaniem-się, bo nie było najgorzej, ziewało się nieraz częściej i szerzej; główną krzywdą w przypadku tego fatalnie nazwanego zespołu była raczej etykietka "next big thing". Nie kupuję za żadne bony.
- płaskie brzmienie płytowego YACHT (tak, rzuciłem się do ponownych i nowych pokoncertowych odsłuchów); upomnienie dla zespołu i żółta kartka dla producenta.
- niedzielna burza i to, że pelerynki Grolscha są cieńsze niż worki na śmieci "z kciukiem" lub jeśli wolicie - "z jedynką".
- to, że chyba tylko Omar nie przyznał się do polskich korzeni; tak, przesadzam i to grubo, ale po pierwsze - coś tu muszę napisać, po drugie - patrząc na słabą (jednak) kondycję polskiej sceny muzycznej i jednocześnie słuchając wymiataczy z polskimi korzeniami czuję się, jakby za karę postawiono mnie na bramce, a gola strzelał mi Miroslav Klose*.
I już? I już! Reszta w audycjach i przypisach, na które już dziś serdecznie zapraszamy. A na razie - do przeczytania za jakiś czas w drugiej (nieco krótszej, ale pełnej) części nowohoryzontowej relacji!
* zainteresowanym zdradzam, że poważniejszy jest powód nr 1
poniedziałek, listopada 15, 2010
The National - Ars Cameralis, Chorzów - 13.11.2010

Runaway
Anyone's Ghost
Mistaken For Strangers
Bloodbuzz Ohio
Slow Show
Squalor Victoria
Afraid Of Everyone
Available
Cardinal Song
Conversation 16
Sorrow
Apartment Story
Abel
Daughters Of The Soho Riots
England
Fake Empire
Tribute to Henryk Mikołaj Górecki
Start A War
Mr. November
Terrible Love
Vanderlyle Crybaby Geeks (acoustic)

zdj.: Joanna 'frota' Kurkowska/wp.pl
O! To będzie teraz moja ulubiona piosenka The National - pomyślałem - ta, w trakcie której Matt Berninger usiadł krzesło w krzesło z nami, a przecież takie atrakcje nie były naniesione na plan widowni Teatru Rozrywki. Miały więc pospadać z tronu wszyskie Secret Meetingi, Apartment Stories i Gospele, Lucky You z EPki Virginia miało opuścić lokal. Co znowu za Slow Show, Mr. November, jakie Driver, Surprise Me czy dziesięć innych aktualnie repeatowanych? Teraz mam, hm, no i właśnie - co? I chociaż mi sprzyjał ten wieczór mglisty i ta noc bezgwiezdna, jakże ukocham nową piosenkę _ jeśli jej nie znam? Gdzieś 2/3 koncertu, pierwsze chyba wyjście Berningera wgłąb strefy krzesełkowej, prawy 2/3 rząd? No nic, nie pamiętam i coś czuję, że gdyby nie nagranie z Trójki i setlist.fm białe plamy byłyby jeszcze większe.
Te podkreślające najlepsze partie linii melodycznej aranże, możliwość żywego doznawania perkusji wyrośniętego Lennona, wszystkie "Matt lost it" wywalały spore kawałki tego bardzo dobrego koncertu w kosmos. Hitler dowiadywał się, że jadło i KDT otwarte, że matematyka jednak nieobowiązkowa, że Hello! Kitty! Niby nie powinienem być zaskoczony, bo przecież wykon pod namiotem Benicassim był wielki jak świebodziński dżizus kurwa ja pierdolę, ale... Fakty są takie, że kameralis miejsca, trzy dzwonki, składane fotele, sekcja dęta, loty Matta, teatralność tej muzyki (Boxer!), techniczna profeska - wszystko to tak i wszystko na tak. Sieć podopowiadała, co będzie grane, ale co szkodzi irracjonalnie zdziwić się i ucieszyć po wyrywającym wejściu Available - najlepszego numeru z Sad Songs For Dirty Lovers? "Love song full of hate?" No tak, ale to chyba definicja połowy piosenek braci brothers i Berningera.

zdj.: Joanna 'frota' Kurkowska/wp.pl
The National szyli przedwczoraj bez chwili zadyszki. Nawet przydługie rozmowy (takiemu choćby Shieldsowi słów starczyłoby na trzy trasy) ze wspaniała chorzowską publicznością nie naruszały atmosferu. Zagrali z wygarem dobrą setlistę z momentami. Soho Riots w najsmutniejszej wersji jaką słyszałem, mocarny jak zawsze Mr. November, Fake Empire, dalej Anyone's Ghost + Conversation 16 - Sorrow - chyba najlepsze wykonania z nowej płyty, razem z kończącym koncert akustycznym, ogniskowym Vanderlyle Crybaby Geeks. Udała się nawet ryzykowna improwizacja poświęcona pamięci zmarłego dzień wcześniej Henryka Mikołaja Góreckiego, a czający się patos dostał drzwiami po gębie uwagą Berningera o "cyckach i cukierkach."
Wspomniałem o swego rodzaju bliskości klimatów: muzyki zespołu i przestrzeni, w której odbywał się koncert i ta uwaga wymaga uzupełnienia. Na płaszczyźnie płyta-odbiorca piosenki The National są bardzo szczere, dosadne i natychmiast wchodzą w burzliwe reakcje z zastanym u słuchacza stanem emocjonalnym. I oni przekładają możliwie dużą część tych emocji na scenę, tak więc teatralność w tym przypadku to elegancki noir i wymuskane brzmienie, nie rutyna i recytacja. Jest taka scena w Black Adder, kiedy głupawy książę (najlepsza chyba rola Lauriego) widzi na scenie aktora, który leży udając nieżywego. Na uwagę "panie, to tylko przedstawienie" odpowiada "mówiąc panie, to tylko przedstawienie nie nakarmisz dziatek, które osierocił!" Tak właśnie było na The National, można się było zapomnieć.
nagranie z Trójki: tutaj | edit: + nagranie z innego źródła
niedziela, sierpnia 22, 2010
Muse - Coke Live Festival, Kraków - 21.08.2010

New Born
Map of the Problematique
Uprising
Supermassive Black Hole
Guiding Light
Nishe
United States Of Eurasia
Undisclosed Desires
Bliss
Resistance
Time Is Running Out
Starlight
Plug In Baby
Hysteria
Knights of Cydonia
Muse poznałem na wysokości Origin of Symmetry. Pamiętam czasy, kiedy będąc młodym webmasterem największej polskiej strony o Placebo (kiedyś to był zespół!) napisał do mnie Piotrek Stelmach. Była zima 2001, a na wysokim miejscu w rocznym podsumowaniu Trzymaj z nami (a może Pastelowego świata rocka?) znalazło się właśnie Origin. Wdech przed frazą jak malowanie, dźwiękowy eklektyzm i przede wszystkim mocarne trzaśnięcie z muzycznej podbity. Muse sprytnie i z polotem kradli na tej płycie (i poprzedzającym ją debiucie Showbiz) z przebojowej megalomanii Queen, kosmicznych zainteresowań Pink Floyd, „futurystycznej ikonografii” Electric Light Orchestra, piosenkowego etapu Radiohead i w końcu z zeppelinowskiego rozdarcia między ckliwą balladą a rockowo-metalowym dopierdoleniem. Imponowały wokalne popisy Bellamy’ego i pompująca w utwory energię rasowa sekcja rytmiczna Wolstenholme-Howard. Coś się działo, a Muse zbierali kolejne nagrody – najlepszy nowy zespół 2000 wg NME, best british live act i best british band wg Kerrang! oraz mnóstwo innych zwycięstw i nominacji. Niby nic i „What's with all these awards? They're always giving out awards. Best Fascist Dictator: Adolf Hitler”, ale faktem jest, że Showbiz i Origin of Symmetry przyciągały i czarowały.
Po dwóch latach przerwy, w 2003 roku, ukazało się Absolution i było już wiadomo, że nie jest to żadne Kid B. Płyta popchnęła zespół w stronę monumentalnego, nowego prog rocka z zabarwieniem hitowo-stadionowym, nie twórczo-eksperymentalnym. Znamienna była zmiana na pozycji producenta. Z pola gry zszedł John Leckie (odpowiedzialny między innymi za debiut The Stone Roses i The Bends Radiohead, a wcześniej pracujący z wielkimi tego świata, chociażby w studio Abbey Road), a zastąpił go Rich Costey. Absolution serwowało dużo ciężkiego melodyjnego rocka z charakterystycznym planetarnym zabarwieniem. Płyta rozczarowywała kompozycyjną niemocą i charakterem obranej przez Muse drogi, pocieszała kilkoma bardzo mocnymi numerami (z Time Is Running Out i Hysterią na czele). Rok 2006 przyniósł natomiast pewne zaskoczenie, bo oto po ciężkawym albumie nr 3 ukazał się singiel-parówa! Wysoko piane Supermassive Black Hole nadal tkwiło w mega i kosmo klimatach lirycznych, ale muzycznie zamiast zgrywać Adamka, wypinało lateksowy tyłek. I co z nim? Wpierdol i wakacje. Wpierdol, bo gros materiału z Black Holes and Revelations nie spełniało danej przez zespół obietnicy lekkości. Wakacje, bo rok później, na błotnym Open’erze 2007 Muse po raz pierwszy zagrali w Polsce. Open’er w deszczu gwiazd głosił niefortunnie ukuty tytuł relacji, którą dla Dziennika pisaliśmy z Jakubem Demiańczykiem. No a Muse? Też w deszczu – gwiazdorstwa. Już trzy lata temu w Gdyni można było bowiem zauważyć, że kurs na wielkie hitowe granie nie zostanie zmieniony. Przeciwnie - SF-wizualizacje, kosmiczne karaoke, rewelacyjnie wygrzane Starlight - trzeba było złapać konwencję żeby blichtr i rozmach nie raziły po uszach.

fot.: Michał Dzikowski/INTERIA.PL
Podobnie jest z najnowszym Muse i podobnie było wczoraj w Krakowie. Uprising, a przede wszystkim Undisclosed Desires – single z The Resistance kręciły biodrem, ale dużej części ubiegłorocznej płyty (chyba mimo wszystko najlepszej od czasów świetnego Origin) dysk wypadał znów w patetyczne rockowe hymny. Porównanie koncertów – gdyńskiego i krakowskiego – również opiera się na podobnym schemacie. Aby dobrze się bawić trzeba było łyknąć konwencję. Występ Muse to show, nie spontan a butan, ale w tej bucie jest coś zachwycającego. Próby dźwiękowych zabaw z publicznością w stylu Freddiego z Live Aid, sztuczne ognie, piłki-oczy, palona przez Wolstenholme’a fajka – to wszystko z jednej strony muzyczna la strada, z drugiej niezbędne elementy celowo przesadzonej, gigantycznej rock opery. I mimo tego, że ogromnie cieszyły trzy numery z drugiej płyty (otwierające koncert New Born, fantastyczne jak zawsze Plug In Baby i zasłużony laureat głosowania polskiej publiczności na utwór, który chciałaby usłyszeć – Bliss) widać było, że dzisiaj Muse najlepiej czują się grając na scenie te nowsze, rozpuszczone, rwące i natchnione kompozycje. I jeśli podczas niektórych festiwalowych koncertów uwiera mnie bezosobowość i wielkie rozmiary festowych „scen na środku pola” to w przypadku widowiska Anglików (czasem łapię się na podświadomym uważaniu ich za Amerykanów ; And the star-spangled banner in triumph shall wave!) wielka pusta przestrzeń zdaje się być miejscem idealnym, aż proszącym się o wypełnienie jakąś wielkoformatową substancją.
Muse - New Born (live, 21.08.2010, Kraków) ; wideo: DroolPL (polecam, podobno wgrywa się cały wczorajszy koncert w HD)
Wrażenia? Pozytywne, bo nawet jeśli czasem wydaje się, że to wszystko kościół bez boga i napompowany balon, to nie tak. Koncert Muse to wydarzenie w 3D – jasne, że wywołuje w związku z tym zachwyty sfor fanek i fanek z for oraz przyjemne uczucia klasy średniej-wyższej w drogich okularach i uchem w iphonie, ale hej, nie to się liczy. Muse jako live act wywołują emocje muzyczne i artystyczne, potrafią dowalić, zachwycająco poprowadzić swoje spasione rock-suity, a Bellamy umie zapanować nad widowiskiem i porwać wibrującym falsetem. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby muzycy powiedzieli sobie w 2003 roku tak jak cytowany już wcześniej Allenowski Alvy Singer „Well, I have to - I have to go now, Duane, because I, I'm due back on the planet Earth” staliby się kolejnym miałkim radiowym brit-zespołem. Zamiast tego są przesadzeni, ale wyraziści, balansujący na granicy irytacji i ekscytacji, charakterystyczni, rozpoznawalni i nadal bardzo dobrzy koncertowo.
poniedziałek, sierpnia 09, 2010
OFF sobota 2010

Kiedy piszę te słowa na głównej scenie OFF Festivalu kończy się prawdopodobnie koncert The Flaming Lips. Koncert, którego nie możemy oglądać z przyczyn niezależnych od organizatora, występ, którego byłoby mi bardzo żal gdyby nie: słaba trasowa setlista (złożona głównie z przestrzelonego Embryonica) oraz tancerze na złoto i ogólny, skupiony bardziej na formie niż na treści, trend w karierze tego znakomitego zespołu. The Flaming Lips trzeba było oglądać po The Soft Bulletin, ewentualnie po Yoshimi, teraz trzeba czekać w nadziei. Czego żal bardziej? Na pewno The Tallest Man on Earth, który swoim The Freewhelin' Kristian Matsson dopisał się do listy najlepszych singerów/songwriterów nowego stulecia. Damon & Naomi? Też szkoda, bo sam fakt obcowania z muzykami Galaxie 500 to duża przyjemność. Żałujemy również Shearwater (ale PS09, a Rook > The Golden Archipelago), No Age (to już było x3, ale zawsze jest świetnie) oraz The Raveonettes i Dum Dum Girls, ale ich widzieliśmy odpowiednio w Madrycie (niezapomniany koncert na jedno gardło, który odbył się w ramach trasy po najlepszym w ich dyskografii Lust Lust Lust) i Barcelonie (świetna końcówka tegorocznej Primavery). Tak więc z hedonistycznego punktu widzenia średnio, z kolekcjonerskiego - wszystko w porządku.
Nasz tegoroczny OFF to sobotni wieczór i cztery koncerty. Hey, który potwierdził, że gra swoją najlepszą trasę po swoim najlepszym albumie (widzieliśmy już we Wrocławiu, ale nie pamiętam, czy opowiadaliśmy), stosunek przerywany z Farinellim północy - zespołem Mew (Are you my lady, are you?), ale przede wszystkim dwa występy, które muzycznie otworzyły i zamknęły nasz tegoroczny offowy wypad.

Najpierw Dinosaur Jr. - zespół, który wygląda jak warsztaty fryzjerskie w Radomiu i który zgodnie z przewidywaniami zagrał koncert niesłychanie dobry, surowy i mięsisty. Joseph Donald Mascis pokazał, że po pierwsze - można ukraść wieczór na pożyczonym (od The Black Heart Procession i No Age) sprzęcie, po drugie - można być Gandalfem i Sarumanem rockowej sceny naraz i po trzecie - że po ponad ćwierćwieczu od założenia zespołu to wciąż trias, nie kreda. Pokazał też jak skupiać na sobie uwagę bez najmniejszego mizdrzenia się do publiczności, którą pozdrowił "na Rokitę" słowami Pierdol się Lufthanso! (to ona nie dostarczyła efektów gitarowych i części sprzętu). Muzycznie było bajecznie - tak jak na płytach Dinosaur Jr. często bywa. Łojenie z duszą - ostre, głośne, krnąbrne (chociażby w coverze Just Like Heaven Cure, który na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na ogonie You're Living All Over Me), ciepło kapitalnie skrojonych numerów, kilka szybciej niż na płycie zagranych wymiataczy z Farmy (nie, nie Facebookowej) i bycie muzycznym Majstro przez duże M. Klasyka poza gablotą, riffy bez smyczy i zdeptane trawniki. No aż kupiłbym sobie te ich najki, gdyby tylko nie były takie brzydkie.
wideo: kpleb
No a potem to już Lali Puna, znaczy się Mjymce, nasi, ja? No. I tu już zupełnie inna historia i zamiast potwierdzenia jakości miła niespodzianka. Lalipuńczycy, zamiast zanudzać swoją średnią nową płytą, zagrali niezwykle do przodu, z żywą perkusją i znaną z płyt, ujmującą manierą wokalną Trebeljahr. Takie żywe wycinki ze Scary World Theory (tytułowy!) czy Faking the Books (Micronomic, a przede wszystkim Call 1-800-FEAR) to najlepsze, co może się przydarzyć po starciu uszu na Dinosaur. Piękny koncert, warto było.
Czyli co, OFF potwierdza klasę, Katowice jako miasto sprawdzają się średnio, ale na pewno lepiej niż Mysłowice, Trzy Stawy lepsze na festiwal niż Słupna, na forach bicie lansu, brylowanie i komiczne dysputy rankingowe, na polu namiotowym najpewniej lastfmowa wymiana statystyk, a przede mną mocno wzorowana na Primaverowej książeczka festiwalowa. Niezła, ale z koszmarnym tekstem OFF to po prostu sposób na życie. Przestańcie, to przecież taki fajny festiwal. Do zobaczenia za rok, my widzimy się o wiele wcześniej. Pozdrawiamy i do kontaktu.
EDIT (12.08): na offowym forum last.fm pojawił się koncert Dinosaur Jr. nagrany z radiowej Trójki, polecamy!
czwartek, sierpnia 20, 2009
Primavera Sound 2009 - dzień trzeci

17:00 Maika Makovski

Maika Makovski > Majka Jeżowska
17:30 Ariel Pink’s Haunted Graffiti

Gorąąąącoooo! I jakoś tak dziiiiwnieeee. Ale całkiem faaaajnieeeee i iiinteresuująąącooo. Ogólnie Pink trochę poniżej oczekiwań, ale z pozytywnym bilansem.
18:15 Shearwater

Bardzo przyjemna niespodzianka. Entuzjastycznie przyjęty przez krytykę "Rook" nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, więc nie nastawialiśmy się specjalnie, a tu świetny koncert. Stojący obok Artur Rojek mówił do kolegi, że zajebiście, więc trzymajcie kciuki za Shearwater na OFFie.
19:30 Plants & Animals

Przyjemny, ale nierówny koncert - miejscami nużący, miejscami bardzo fajny. W porządku, jeśli nawet z rozczarowaniem to malutkim. No a potem…
21:15 Neil Young
… długa przerwa, bo jak gra Neil to nie gra nikt inny. To pewnie trochę wstyd nie zachwycać się Neilem, ale trudno, najwyżej z lansu nici. Było średnio, długo i zbyt nijako żeby porwać. Może to kwestia zmęczenia, może nie. Odwiedziliśmy pana Jacka Danielsa i wszystko się ułożyło.
23:30 Liars

Świetnie, ale czemu tak krótko?! Nakładka Liars/Deerhunter była chyba najbardziej okrutną w tym roku. Zaczęło się gęsto, ciemno, mrocznie i mocno. Czerń brzmienia była wręcz Schulzowsko namacalna. A kiedy już się rozkręcili, my z ATP przemieszczaliśmy się na scenę Rockdelux, bo tam zaczynali:
23:50 Deerhunter
Koncert Deerhunter z Primavery do odsłuchania/pobrania TUTAJ.
„To może być jedna z najlepszych chwil w moim życiu” powiedział Bradford i nie wyglądało to na kokieterię. Koncert Deerhunter wypadł rewelacyjnie, jeszcze lepiej niż na Primaverze 08. „Hazel St” wywołało u mnie najprawdziwsze dreszcze, zachwycająco zabrzmiało "Microcastle". Duet paralizatorów z ostatniej płyty - "Never Stops" i "Nothing Ever Happened” nie zawiódł, i w ogóle „jjjjaaaaciiiięęę”!
01:00 Gang Gang Dance + Do widzenia

foto: Studio koku
Musieliśmy odpuścić Sonic Youth, ale trudno, oni byli na Open'erze. Natomiast Gang Gang Dance - twórcy jednej z najlepszych płyt 2008 zakończyli nam festiwal w sposób nadzwyczaj udany. Było tajemniczo, żywiołowo, zmysłowo i pasjonująco. Dziwna prośba o skandowanie imion znajomej pary artystów nie zepsuła świetnego efektu. A przecież tylu zespołom by zepsuła! Gang Gang Dance unosili się nad scenę i wszystko jest im wybaczone. A teraz już czekamy na (PC09 i) PS10. Na kolejną edycję naszego ulubionego festiwalu.
środa, sierpnia 19, 2009
Primavera Sound 2009 - dzień drugi

18:15 Crystal Stilts
Nie bez powodu ich debiutancki album znalazł się w naszym ubiegłorocznym płytowym podsumowaniu roku. Wielkim zaniedbaniem z naszej strony było haniebne spóźnienie się na ich występ na scenie Pitchforka. Trochę jednak usłyszeliśmy, a to co usłyszeliśmy tylko umocniło nasze dobre zdanie o „Crystal Stilts”. Czekamy na więcej.
19:10 Bat For Lashes

foto: alterna2
Pierwsza piątka tegorocznych koncertów. Wokalnie bajecznie, czyściutko, porywająco. Muzycznie znakomicie – „What’s A Girl To Do” oczyszczone z fajerwerków ujawniło jeszcze dobitniej rewelacyjną melodię, „Daniel” był jeszcze bardziej taneczny niż jest, „Sleep Alone” jeszcze bardziej klimatyczne. A już pomijając to wszystko – przebywanie tak blisko Natashy jest przeżyciem niezwykłym. Khan jest zaprzeczeniem pretensjonalności, przez cały czas przyciąga uwagę, czaruje, jest przesympatyczna, ale zachowuje też lekki dystans. A jej kostium to temat na osobną notkę.
19:30 Vivian Girls

foto: Studio koku
Koncert Vivian Girls z Primavery do odsłuchania/pobrania TUTAJ.
Naiwnie licząc na to, że Bat For Lashes będzie słabe/średnie do końca mieliśmy nadzieję, że ten koncert zobaczymy od samego początku. Niestety/stety BFL wymiotło, więc dobiegliśmy na scenę Pitchfork dopiero w połowie występu Vivian Girls. Występu świetnego, który już całkowicie ustawił ten dzień pod znakiem "girl power". Po raz kolejny uderzyła nas wspaniała wakacyjna atmosfera słonecznego zblazowania. Dziewczyny zamieniały się rolami i wycinały kawałki z debiutu w sposób fantastycznie wyluzowany. Potem tańczyły na koncercie The Pains Of Being Pure At Hart. A w sobotę perkusista Ariel Pink’s Haunted Graffiti miał na sobie koszulkę Vivian Girls. Ma się za co adorować to doborowe towarzystwo.
20:15 Spiritualized
Pomimo dużej sympatii do „Ladies and Gentleman” Spiritualized nigdy nie należeli do moich ulubionych zespołów. Fragment ich koncertu potraktowaliśmy więc jako odpoczynek. Było widowiskowo i miło. W przestrzeni się jednak nie unosiliśmy.
21:00 The Pains Of Being Pure At Heart
Lepsi od Red Bulla za 3 kupony. Diabelski mix "Come Saturday", "Young Adult Friction" i "This Love Is Fucking Right" rozwalił nas i z pewnością jest jednym z highlightów całej Primavery 09. Było cudownie, ale kolejka na MBV rosła, więc z bólem serca w połowie występu Pains musieliśmy udać się pod Auditori i ustawić się w niej po potężną szuflę w twarz.
21:45 My Bloody Valentine (Auditori)
Dzień dobry, automacie z napojami i biletami. Po pierwsze, poproszę cię o kilka piwnych kuponów, bo nadal jest bardzo ciepło, a gardło boli coraz mniej. Po drugie, może jakąś wodę bym dokupił na podróż festiwalowym+nocnym do hostelu. Słucham? Czy dorzucić potężnego muzycznego kopa w szczękę? Chyba mam jeszcze trochę drobnych, no dobra, może być.
Automat, w którym można kupić piwo, Jacka Danielsa i rezerwację miejsca na koncercie MBV w Auditori to dobra sprawa. Jeszcze lepsza sprawa to sam koncert MBV. Nagłośnienie było o niebo lepsze. Było co prawda przesadnie głośno (szczególnie w kakofonicznej, okrutnie długiej, ale fascynującej wersji „You Made Me Realise”), wciąż nieidealnie, ale już jak najbardziej do zaakceptowania. Mocny, w pewnym sensie męczący występ, pozostawiający jednak poczucie, że obcowało się z czymś pięknym i potężnym.
23:55 Jarvis Cocker

foto: Daniel Villanueva
Z perspektywy czasu patrzę na ten koncert przychylnym okiem, choć muszę przyznać, że tej piątkowej nocy byliśmy nieco rozczarowani. Po pierwsze – przeważał materiał z „Further Complications”, a nam żal było uciekających kawałków z solowego debiutu Jarvisa (na szczęście było „Big Julie”!). Po drugie – sceniczna maniera Cockera brała często górę nad samym śpiewaniem, a tego nieeee lubimy. Mimo wszystko wyszło jednak nieźle, momentami zabawnie (połamany taniec + wygląd spod znaku nieodebranego przez lata bagażu), momentami bardzo fajnie (wspomniana Julka czy "Slush" z nowej płyty). Na plus, ale bez przesady.
01:00 Dan Deacon Ensemble
No a taka dobra płyta z tego Bromsta, no! Koncert natomiast fatalny. Ciężko w ogóle nazwać to koncertem. Nocny występ Deacona i jego licznego zespoły na scenie Pitchforka był głupawą zabawą z tańczeniem i wylewaniem piwa w centrum. Taką, którą potem jarają się fani na forach mówiąc "ale show odstawił Dan w Barcelonie, naprułem się, że aż nie pamiętam.”
01:05 Saint Etienne

Więc skoczyliśmy na piwo i na Saint Etienne szczęśliwie trafiając w "Only Love Can Break Your Heart", które zabrzmiało bardzo ładnie, bo dlaczego by miało zabrzmieć inaczej.
02:15 Bloc Party
Każdy kolejny koncert Bloc Party, na którym jesteśmy jest gorszy od poprzedniego. Ten był tak słaby, że po kilku piosenkach wyszliśmy. Sztuczny, wymuszony, bez porywu i polotu. Ten na Open'erze był średni. Ten przed Interpolem w Berlinie był fajny. Naturalny, zwierzęcy, energetyczny. Two more years i może w ogóle być po sprawie. Oby nie!
Jeszcze dziś relacja z soboty - zapraszamy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)