Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowe horyzonty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowe horyzonty. Pokaż wszystkie posty

wtorek, lipca 30, 2013

MFF T-Mobile Nowe Horyzonty 2013 - relacja




Klasyka Starego Świata i obrazoburstwo egzotycznych nowości. Piętnastogodzinna odyseja filmowa i dwudziestosiedmiominutowy zapis bólu i wrzasku. Obrazy wspaniałe i obrazki fatalne - szał i niedowierzanie. Tegoroczna edycja wrocławskiego święta niezależnych filmów potwierdziła, że kino żyje poza głównym nurtem, a każda ucieczka przed jego miałkością to bieg w stronę nowych horyzontów.

The Story of Film

Wrocław, pofestiwalowe dni i deszcz spadający na gorące filmowe wspomnienia jak na syczącą patelnię. Jaka była ta - trzynasta już - edycja Horyzontów? Skontrastowana? Z pewnością. Interesująca? Na pewno. Programowo mocna? Średnio? Z fascynującym konkursem? Niekoniecznie, bo tegoroczna sekcja główna stała niestety na niższym niż w poprzednich latach poziomie. 
Dodatkowo - konkurs filmów o sztuce bronił się tylko częściowo, zawiodły szwajcarskie dokumenty muzyczne, czyli nieciekawe filmy na ciekawe tematy (“Sounds and silence”!), a w Panoramie pojawiły się tytuły, które przenigdy nie powinny się w niej znaleźć. Nie chodzi - rzecz jasna - o ryzykowne, dzielące widownię eksperymenty, ale o pomyłki takie jak “Noce z Théodorem”, czyli niezamierzenie komiczny film o naturze telewizyjnego gniota. 
Niemoc sztandarowych sekcji i wysoka jakościowa amplituda sprawiły, że chyba po raz pierwszy w historii Nowych Horyzontów to nie najświeższe nowości, ale kinowa klasyka stała się kręgosłupem festiwalu. Oto bowiem potężna, podzielona na piętnaście odcinków historia filmu i filmowych innowacji Marka Cousinsa okazała się sekcją najbardziej zaskakującą, całościowo najciekawszą i głęboko zapadającą w pamięć. Czy oznacza to, że ubiegły i obecny rok to dla kinematografii lata jakościowego niżu? Nie, ale nowej, świeżej słabiźnie należy się karny akapit.



Wymiona. Onania. - Wymiana. Opinii.

Homo- i heteroseksualny seks, śmierć i masturbacja, a także ciało, krowy (sic!), las i poszukiwania. Gdyby chcieć przyczepić najnowszym offowym produkcjom metki, to właśnie te słowa pojawiłyby się na nich najczęściej. Zestaw to eklektyczny i intrygujący, jednak efekty w większości rozczarowujące. Eksperymenty z filmowym językiem (“Jungle love”, “Fat shaker”) rzuciły treść na pożarcie ociężałej formie, a bardziej tradycyjne próby (“Krivina”, “Spokojni”) rozpłynęły się w oparach nudy i nijakości. Osobna (i osobista) boleść to dla nas także konkursowe wyniki, z którymi po raz pierwszy mijamy się biegunowo. Zwycięstwo “Płynących wieżowców” ogłosiliśmy już po ogłoszeniu składu sekcji wiedząc, że polski widz wybierze z automatu polską produkcję wspierając (← kluczowe słowa →) naszego reżysera. Bez Artura Orzecha, który w eurowizyjnym stylu zapowie, że swój na swego głosować nie może, każda tego typu próba będzie kończyła się w podobny sposób.

O ile jednak triumf Wasilewskiego nie był dla nas niespodzianką, o tyle jurorskie wskazanie na “Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków” było już nieprzyjemnym i nieprzewidzianym zgrzytem. Film Fiedorczenki jest słabszy nie tylko od zwycięzców lat poprzednich (2011 - świetny “Attenberg”, 2012 - rewelacyjne “Od czwartku do niedzieli”), ale także od co najmniej kilku konkursowych przeciwników. Feeria barw i etnograficzne zacięcie mogą się podobać, ale serialowe aktorstwo, szokująco prymitywne żarty i fabularna nuda zabijają tu to, co dobre. Argument, że mimo fantastyczności świata przedstawionego film ten jest kulturowym zwierciadłem nie przekonuje, bo wyklucza rolę tak kluczowych umiejętności jak zdolność selekcji i nadawania tonu czy reżyserska sprawność w kreowaniu wizji. Prosta linia narracji i duża przystępność sprawiły, że rosyjska opowieść zajęła też drugie miejsce w plebiscycie widowni, ale według nas to nie takie filmy powinny zwyciężać w głównym konkursie, promującym z założenia dzieła nie przymilające się i porzucające dosłowność dla nowych form wyrazu.

Konkurs - najlepsza trójka

Z trzech najlepszych konkursowych propozycji jedynie “Nieznajomy z jeziora” doczekał się wyróżnienia (nagroda FIPRESCI). Dobre i to, bo mimo zupełnie chybionej końcówki jest to wyrazisty film z własną paletą kolorów, w którym niczym w barwnej wersji “Dogville” bohaterowie poruszają się w swoich strefach tworząc nad brzegiem tytułowego jeziora niepokojącą atmosferę emocjonalnej gry. Jeszcze lepsi od głośnego obrazu Guiraudie okazali się jednak reprezentanci Meksyku i Argentyny, a to, że najciekawsze filmy zasadniczej sekcji nakręcono we Francji i Ameryce - Środkowej i Południowej zgadza się z tendencją, do której jeszcze wrócimy. Zanim jednak przejdziemy do filmowej geografii zatrzymajmy się na chwilę przy “Nigdy nie umrzeć” i “Nocy”, czyli filmach, które powinny święcić w tym roku nowohoryzontowe triumfy. 

“Mai morire” to niespieszna, senna i odrealniona opowieść o śmierci - w duchu, lecz nie w stylu - Reygadasowskiego “Cichego światła”. O ile więc słowo “niespieszny” czy “oniryczny” jest często dla bywalców NH uzasadnionym sygnałem do ucieczki, obrazowi Rivero (“Parque vía” - NH 2009) warto poświęcić szczególną uwagę. Spośród kandydatów do tegorocznej grand prix to właśnie “Nigdy nie umrzeć” gra bowiem na najgłębszych uczuciach i buduje świat, o którym nie sposób zapomnieć. Osobistą, mądrą i poruszającą treść znakomicie uzupełniają zdjęcia Arnau Valls Colomera - katalońskiego operatora, który dyplom zdobył na operatorskim wydziale łódzkiej PWSFTviT. 



Polski (choć niewystarczająco polski, by zawojować konkurs publiczności) akcent odnajdziemy także w utrzymanej w stylistyce “Pożegnania Falkenberg” (NH 2007) “Nocy” Leonardo Brzezickiego - argentyńskiego reżysera o polskich korzeniach. Słusznie wychwalana przez dyrektorkę artystyczną NH - Joannę Łapińską - scena otwierająca film to zestawienie obrazu nocnej głuszy z nagraniem mszy zarejestrowanej na dolnośląskiej wsi leżącej około 40 kilometrów od Wrocławia. Otwarcie to nie jest jednak wyłącznie stylistycznym majstersztykiem, ale stanowi także świetne wprowadzenie do konstrukcji filmu stając się swego rodzaju instrukcją obsługi dzieła. Rytmiczna “Noche” to teoretycznie mało filmowa opowieść o wspominaniu ludzi nie przez obrazy, ale przez dźwięki, które stanowią fabularną esencję całości. Formalnym zabiegiem, który determinuje akcję jest tu natomiast - widoczna we wstępie - gra z dysonansem między wizją a fonią i pytanie - w jaki sposób warstwa foniczna kształtuje naszą wizję świata i jak bardzo “audio” jest nasza audiowizualna rzeczywistość. To nie dźwiękowa tematyka, ale podłączanie każdego nerwu filmowej tkanki do wzmacniacza jest tu działaniem nowatorskim i to głównie dzięki niemu balansowanie na linie, pod którą rozciąga się pretensjonalność nie kończy się tu upadkiem.

Południowe izotermy niebiańskich emocji

Francja, Półwysep Iberyjski, Ameryka Środkowa i Południowa. To właśnie z tych regionów pochodzą najlepsze filmy tegorocznych Horyzontów. 

Francuska klasyka neobaroku lat 80. to materiał idealny na duży, kinowy ekran, podobnie zresztą jak leżący na przeciwległym krańcu filmowych emocji klasyk Bressona - “Na los szczęścia, Baltazarze!”. Najbardziej cieszy jednak fakt, że także najnowsze francuskie kino niezależne pokonało zadyszkę i w końcu wychodzi na samodzielnie wytyczaną niegdyś prostą. W zeszłym roku festiwalowa publiczność doceniła “Donomę”; w tym mogła cieszyć się gejowskim “Nieznajomym…” i wspaniałym, kapitalnie zagranym (Adèle Exarchopoulos!) lesbijskim “Życiem Adeli” - nagrodzonym w maju Złotą Palmą w Cannes. Nowe otwarcie francuskiego kina to otwarcie imigranckie, społeczne, homoseksualne i prowokujące. Djinn Carrénard urodził się na Haiti, a pokazującą rozwarstwienia francuskiego społeczeństwa “Donomę” nakręcił podobno za niebywałe 150 euro. Autor “Życia Adeli” - Abdellatif Kechiche - urodził się w Tunisie, a zaskakująco długimi ujęciami dziewczęcego seksu ociera się o pornografię. Równie bezpruderyjną śmiałość w pokazywaniu jednopłciowej erotyki wykazuje Alain Guiraudie, któremu rozpięty między napięciem “Noża w wodzie” a kolorami “Witaj smutku” “L’Inconnu du lac” przyniósł w Cannes nagrodę Queer Palm. 



Podobnej realnej awangardy, świeżości i tajemnicy oczekiwaliśmy po “równoległym kinie Rosji” jednak sekcja ta okazała się być jednym z największych rozczarowań tegorocznej edycji festiwalu. Wstępna niechęć wyrażona przez widzów czerwonymi, oznaczającymi brak zainteresowania, metkami, którymi oznaczyli oni rosyjskie propozycje na stronach festiwalu okazała się niestety uzasadniona. Chlubnym wyjątkiem okazał się pokazywany poza sekcją nowy film Iwana Wyrypajewa (“Tlen” - nagroda publiczności na NH 2009), którym udowodnił on, że razem z Karoliną Gruszką tworzy dziś jeden z najciekawszych duetów współczesnego kina. 

Najbardziej interesujące zjawiska dzisiejszej kinematografii nadal obserwujemy jednak w filmach latynoskich. Oprócz wspomnianych pereł w konkursie na Horyzontach zobaczyliśmy też niezłe “Lwy” (Argentyna), dobry “Czas latających ryb” (Chile) i “Heli” (Meksyk) - świetny, jeszcze lepszy niż “Los Bastardos” (NH 2009) film nagrodzonego w Cannes za reżyserię Amata Escalante. Średni “Helio Oiticica” (Brazylia) oraz bardzo słabe “Na włościach” (Argentyna) i “Skowyt harmonijki” (Brazylia) niepotrzebnie zepsuły ten mocny i jednolity obraz - budowany zresztą od kilku lat, dzięki takim reżyserom jak Dominga Sotomayor Castillo (wymienione już “Od czwartku do niedzieli” - Grand Prix NH 2012), Paula Markovitch (“Nagroda” - nagroda publiczności NH 2011) czy Carlos Reygadas (retrospektywa NH 2012). Z propozycji iberyjskich warto wymienić dobre w trzech czwartych “Centro histórico” - jeden z dwóch prezentowanych na NH projektów stworzonych dla Guimarães - Europejskiej Stolicy Kultury 2012. “Centro…” to film 2D, który przyćmił i onieśmielił fatalne “3x3D” ze znośnym Greenaway’em i fatalnymi, trójwymiarowymi mini-obrazami Godarda i Edgara Pery. 

Mimo to - powtórzmy: Francja, Półwysep Iberyjski, Ameryka Środkowa i Południowa. To właśnie z tych regionów pochodzą najlepsze filmy tegorocznych Horyzontów.


Więcej niż seans

Mark Cousins opowiedział na festiwalu o tym, jak w erze sprzed YouTube mozolnie docierał do filmu ukrytego w zbiorach nowojorskiej wideoteki. 
Roman Gutek opowiedział na festiwalu o tym, jak ważne jest dla niego oglądanie filmu wśród ludzi, na dużym kinowym ekranie. 
Peaches opowiedziała na festiwalu o przenoszeniu życia na tenże wielki ekran i o tym, że jest to sposób na nabranie do niego odpowiedniego dystansu. 
Enrique Rivero opowiedział na festiwalu o tym, że czasami najbardziej autobiograficzny wątek może okazać się tym najbardziej uniwersalnym. 

Wszystkie te historie są ważne i wszystkie odpowiadają na pytanie o istotę Nowych Horyzontów. Coroczne odkrywanie nowych filmów, wielkoformatowe powtórki z klasyki, przeżywanie równoległego życia, sztuka, emocjonalne maratony - wszystko to sprawia, że łatwo przymknąć oko na programowe koszmarki, wątpliwe decyzje, niewychowaną część widowni, techniczne wywrotki i tłumaczeniowe wpadki. Planując na ten tydzień kolejne seanse w kinie NH i tak czekamy już więc na nowe Nowe Horyzonty, a na pytanie: “Co robisz w przyszłe wakacje?” z radością odpowiadamy: “O 8:30 szybko klikam w seanse, a potem narzekam między nimi na nowe kino Tajlandii.”



Pierwsza piętnastka nowych filmów, które widzieliśmy na NH 2013 (+ oceny w skali 1–10):

Życie Adele - 9
The Story of Film: An Odyssey - 9
Nigdy nie umrzeć - 8
Noc - 8
Everybody Street - +7
Taniec Delhi - +7
Nieznajomy z jeziora - +7
Heli - +7
Shirley - +7
Lato latających ryb - 7
Historie rodzinne - 7
Godziny otwarcia - 7
Peaches does herself - +6
Centro histórico - +6
The Capsule - 6



W najbliższych tygodniach opublikujemy na naszych stronach wywiady z nowohoryzontowymi twórcami. Nasi festiwalowi rozmówcy to: Dominga Sotomayor Castillo (tym razem w roli jurorki), Enrique Rivero i Leonardo Brzezicki. Już teraz serdecznie zapraszamy!

sobota, lipca 20, 2013

T-Mobile Nowe Horyzonty 2013


Witamy z Nowych Horyzontów!

Jak co roku zapraszamy Was do czytania naszych krótkich raportów na Twitterze (@ltborx), Facebooku i naszych stronach, a po festiwalu - na relację i rozmowy z twórcami. Ćwierknięcia z przestrogami, poleceniami i zachwytami znajdziecie też w prawym i prawie górnym rogu Louder Than Bombs i Orxaterii, w społecznościowej ramce News had just come over.

Pozdrawiamy i do przeczytania!




wtorek, lipca 09, 2013

Nowe Horyzonty 2013 - rozgrzewka

Historia kina w kinie, czyli jak rozgrzać się przed Nowymi Horyzontami


Przed nami święto światowego kina 2013 w polskiej, a europejskiej stolicy kultury 2016, jednym słowem - nowe Nowe Horyzonty. Podobnie jak w poprzednich latach - już od przyszłego czwartku będziemy ćwierkać, gderać i piać na temat festiwalowych filmów, ale na razie proponujemy kilka ćwiczeń rozgrzewkowych, które porozciągają zmysły, poszerzą skalę i być może pomogą lepiej zrozumieć niektóre z tegorocznych propozycji.

The Story Of Film - początek odysei


The Story Of Film Marka Cousinsa stanowi w zasadzie osobną i kluczową sekcję Horyzontów 2013. Ta okrutnie długa (choć biorąc pod uwagę tematykę - rozsądnie krótka!) historia to zdaniem Romana Gutka film będący zaprzeczeniem akademickiego podejścia do historii kina. Film, który jest piękną, pełną pasji, wolną od fachowego żargonu i przeznaczoną dla niewtajemniczonych, głównie młodych widzów opowieścią o kinie. Subiektywizm narracji (faworyzowanie ulubieńców, reżyserskie impresje zamiast książkowych terminów, w końcu - silna osobista relacja autora z “bohaterem”) splata się tu jednak z niezwykle bogatym materiałem źródłowym, więc mimo tego, że obserwujemy sztukę autorską mamy okazję wzbogacić się o faktyczną i obiektywnie cenną wiedzę. Wszystko zaczyna się w czasach sprzed kinematografu, od Traffic Crossing Leeds Bridge Louisa Le Prince’a z 1888 roku (“drugiego najstarszego i zachowanego filmu w historii” po Scence ogrodu z Roundhay tego samego reżysera), a kończy na Avatarze i Incepcji. Powyżej fragmenty rozmowy z Cousinsem - w ramach przygotowania do spotkania z reżyserem (będzie we Wrocławiu!). Poniżej - w ramach przygotowania do kina w ogóle - pierwsze filmowe ścinki.

Traffic Crossing Leeds Bridge - Louis Le Prince (1888)

A na dodatek…

Histoire(s) du cinéma,

czyli Godard o kinie. Jeśli Cousins jest subiektywny - dla autora Do utraty tchu trzeba by stworzyć nowe określenie. Poniżej fragment konferencji reżysera po premierowym wyświetleniu dwóch pierwszych odcinków Histoire(s) w Cannes. Na przykład dla tych, którzy nie mają w domu telewizora.


i Podróże Scorsese,

bo aby po Godardowskim besztaniu odetchnąć nieco od metafizyki spojrzenia wystarczy - co za problem - zmienić reżysera i kraj. Reżyser = znany i lubiany Martin Scorsese. Kraj = dowolnie: Włochy lub Stany Zjednoczone. W My Voyage to Italy amerykański reżyser daje wyraz głębokiej, także artystycznej, świadomości swoich włoskich i sycylijskich korzeni, a w A Personal Journey with Martin Scorsese Through American Movies oprowadza nas po swoich ulubionych momentach kina amerykańskiego dzieląc reżyserów na opowiadaczy, iluzjonistów, przemytników i ikonoklastów.


przede wszystkim: zapiski o kinie

Oprócz tego - dwa konkrety:

Man Ray - Emak-Bakia

Piękny filmowy poemat z 1926 roku, w którym zobaczyć możemy między innymi Kiki z Montparnasse’u. Dlaczego? Choćby dlatego, że to piękny filmowy poemat z 1926 roku, ale również w ramach przygotowań do prezentowanego w sekcji Międzynarodowy konkurs Filmy o sztuce obrazu Oskara Alegríi - Szukając Emak Bakia. Samo Emak Bakia, to po baskijsku zostaw mnie w spokoju. Sam “obiekt” to coś w londyńskiej Tate Gallery.

Szesnastominutowa całość na YT:


Eisenstein i… Cousins

Wracamy na chwilę do Marka Cousinsa, który nawet nie kręcąc swojej historii kina mimo wszystko kręci swoją historię kina. Jego O czym jest ten film o miłości? to - jak pisze Ewa Szabłowska - nakręcony za kilka dolarów film wagi piórkowej i relacja z trzydniowej wycieczki po Mexico City w poszukiwaniu śladów Siergieja Eisensteina. Czym się rozgrzewać? Najlepiej nakręconym przez Eisensteina w 1931 roku ¡Que viva México!:


Jeszcze?

Cóż, przypominamy, że do tegorocznej edycji Nowych Horyzontów pozostało niecałe dziesięć dni, więc nawet opisany powyżej materiał może okazać się zbyt rozległy. Jeśli jednak wszystko już widzieliście albo w ramach ćwiczeń do filmowego ultramaratonu intensywnie przyzwyczajacie swoje oczy do kontaktu z ekranem, polecamy tę oto stronę na Wikipedii:


+ czyż nie kręci się filmów?


Tymczasem - do zobaczenia! W kinie, na stronie, na Twitterze (@ltborx) i Facebooku.

wtorek, lipca 31, 2012

12. Nowe Horyzonty - relacja


"Film lovers are sick people" powiedział Truffaut, "film spectators are quiet vampires" dodał Morrison. Za nami więc święto zwyrodnialców. We Wrocławiu zakończyły się 12. Nowe Horyzonty.

Nowe?

Tworzenie festiwalu, który samą nazwą zapowiada nowe horyzonty kina jest zadaniem karkołomnym. W czasach, w których dzieje artystycznego wydziwienia zdążyły zatoczyć koło, nic nie szokuje, a zawiasy szczęk praktycznie nie puszczają, wstrzelenie się w *nowe* obszary setkami tytułów wydaje się być niewykonalne. Mimo wszystko co roku przyglądamy się nieudanym próbom wymyślenia innych, nowoczesnych filmów, po drodze odnajdując najgorsze (najczęściej nudne, straszne lub pretensjonalne) i najlepsze (najczęściej szalenie ciekawe, piękne lub prawdziwe) obrazy, jakie kiedykolwiek udało nam się obejrzeć. Tegoroczne Horyzonty to znów: codzienne kilkunastogodzinne maratony filmowe, spotkania z twórcami, walka hipsterów z anty-hipsterami na kolorowych karteczkach festiwalowego hyde parku i zrywy miokloniczne na fotelach kina Helios, które od 1.09 przeistoczy się w "największy w Polsce i Europie arthouse". 

Organizacja, czyli co się stało, a nie przystoi

W kwestiach czysto organizacyjnych marudzenie totalne nie jest wskazane. Nowe Horyzonty są wielką, międzynarodową imprezą z setkami filmów i bezlikiem spraw do zgrania, a jej poskładanie to zajęcie niezwykle trudne. Z drugiej strony chwalenie dwunastoletniego festiwalu za płynny przebieg to dla recenzenta zbędny stukot w klawisze, a dla czytelnika informacja banalna. Zamiast więc chwalić oczywistości i rozpisywać krytykę na długie akapity, darujemy sobie dobrą radę i rzucamy kilka kwestii do znacznej poprawy:

Problem nr 1 to wyrwy w komunikacji - mailowej, Facebookowej i żywej. Na pokazach, na których nie pojawiali się anonsowani w rozpisce programowej goście, bardzo często nikt nie kwapił się do wyjaśnienia sprawy. Wiele osób narzekało na słabą obsługę pytań technicznych - zarówno kanałem oficjalnym (pomoc mailowa, choć tu przynajmniej reakcje były szybkie), jak i tym bliższym, socjalnym (Facebook - czysta promocja i kontakt jedynie w sprawach wygodnych). Wszystko to stoi w dużym kontraście z najczęściej bardzo sprawną i sympatyczną obsługą "szeregowych" (bez urazy, wręcz przeciwnie) wolontariuszy. Ogólnie jednak - w kwestiach rozwiązywania trudności - kod, komunikat, kontakt do znacznej poprawy.
Problem nr 2 to błędy systemowe - np. aplikacja na system operacyjny iOS, która pojawiła się pod koniec festiwalu (co bawi i złości tym bardziej, że głównym sponsorem jest operator sieci komórkowej), a dodatkowo okazała się jedną wielką usterką (zawieszanie się, pomylone sale, bardzo słabe rozwiązanie systemu rezerwacji).

Kolejny przykład to ilość miejsc karnetowych na większość seansów - problem finansowy, poruszany co roku, ale wciąż żywy. Fakt - głównym przywilejem karnetowiczów jest możliwość taniego obejrzenia dużej ilości filmów, ale dostęp do nich bywa bardzo często przesadnie ograniczany. 21 (słownie: oczko) miejsc na galę zamknięcia odbywającą się w największej sali Heliosa wyglądało na żart. Upychanie rozchwytywanego Reygadasa do stosunkowo niewielkich sal jest powtórzeniem błędów poprzednich edycji. Fakt, że zwolnione (niedługo przed seansem) miejsce "karnetowe" trafia nie do innego karnetowicza, a do puli biletów, które można sprzedać zgrzyta niepotrzebną pazernością.

Mieliśmy jednak nie nudzić, więc wywiadówka skończona. Bo choć więcej grzechów pamiętamy, to tych najbardziej żałujemy. Ale teraz już 3xpuk w niemalowane. Ofiara spełniona, jedziemy z farszem.

Problemy z amplitudą


Komentując brutalną (lecz bardzo dobrą) konkursową "Mondomanilę" Khavna de la Cruza, jeden z festiwalowiczów wspomniał czasy, w których "homoseksualne brutalne gwałty" były na Horyzontach chlebem powszednim, a sam konkurs stanowił mieszankę obrazów najdziwniejszych, najmniej oczywistych i najbardziej kontrowersyjnych. Czas szoku jest jednak za nami. Od kilku lat obserwujemy trend wypełniania głównej sekcji festiwalu kinem bardziej bezpiecznym - nadal ambitnym i nowohoryzontowym, ale tematycznie i formalnie zachowawczym, przynajmniej w zestawieniu z dawną konkurencją. I o ile rezygnacja z przemocy dla przemocy i l'szok-u pour l'szok-u wychodzi konkursowi na dobre, o tyle ogólna tendencja do celowania w bezpieczniejszy środek nadgryza jego sztandarowy rdzeń. Niegdysiejsza piramida z kilkoma wybitnymi dziełami na wierzchołku i masą niestrawności u podstaw wędruje w stronę centralnego monolitu.

Problem z amplitudą doznań godzi zarówno w oglądających po pięć filmów dziennie karnetowiczów, jak i w tych, dla których festiwal to parę wybranych wcześniej tytułów. Ci pierwsi coraz rzadziej zostają sowicie nagradzani za przedzieranie się przez kilometry filmowej taśmy, ci drudzy albo wybierają opcje bezpieczne (znane, nagradzane, głośne) pozbawiając się możliwości odkrywania, albo ryzykując trafiają na filmy średnie lub słabe - inne niż te, na które nie chcą już chodzić do kina, ale równie niesatysfakcjonujące.

W wyborze repertuaru nie pomagają opisy umieszczone w katalogu i na stronie internetowej - opisy, na które z każdym rokiem narzeka coraz więcej uczestników. Nawet gdy pominiemy pojawiające się w nich błędy rzeczowe czy jawne nadinterpretacje, pozostaje nam kluczowa kwestia dwóch filmów - tego, o którym czytamy i tego, który później oglądamy. Z faktem, że bardzo trudno trafnie opisać sztukę nie ma co dyskutować, problem katalogu leży jednak gdzie indziej. Reklamowy charakter wielu tekstów sprawia, że skumulowane superlatywy wiodą widza na manowce, z których wraca przez cały seans, lub które opuszcza trzaskając po kilkunastu minutach drzwiami kinowej sali. Większa ilość faktycznych odnośników do klasyki, kina bardziej znanego, czy filmów z poprzednich edycji imprezy byłaby zdecydowanie bardziej pomocna niż autorskie tajemnice chwalebne, których sens dla wielu pozostanie nigdy nieodkrytym sekretem. Nie wszystko musi być "porywającą perełką", "cudownym objawieniem", "arcyciekawym studium". Prosimy więc - zamiast przymiotników od rzeczy, do rzeczy - z odnośnikami i wyważonym, opartym na możliwie obiektywnych podstawach tekstem. Ad rem zamiast do re mi.

Shut up and play the hits

Ponury obraz ("artystyczny majstersztyk czerni!", "pasjonująca kawalkada mroku!") powyższych akapitów może budzić u Czytelnika mylne wrażenie słabej jakości tegorocznej edycji Nowych Horyzontów. Mylne, bo nawet jeśli rzadko kiedy proponowane obrazy pozostawiały nas bez tchu, to bardzo często opuszczały nas też bez tfu, wpisując się nie w obsmarowaną powyżej klasę średnią, ale w rejony wyższe, ciekawe, takie, które się pamięta. Celuloidową (czy jak wolała jedna z tłumaczek - celulitową) dobroć podzieliliśmy na dwie grupy tnąc je po osi geograficzno-kulturowej.

Ameryka Południowa - nie tylko Meksyk

Nasze przekonanie, że to, co w nowej kulturze najciekawsze bardzo często pochodzi z regionów iberyjskich i latynoskich jest niezwykle głębokie, ale mimo to, każde potwierdzenie tego (przemyćmy to!) faktu jest powodem do radości. Cieszyła więc udana retrospektywa Carlosa Reygadasa (wyróżnionego w Cannes nagrodą za reżyserię za budzące skrajne opinie "Post Tenebras Lux"), który zmiażdżył nas parę Horyzontów temu wybitnym "Cichym światłem". Cieszyło też nowe kino Meksyku - bardzo różne i nie tworzące spójnej sceny, a do tego tak rozległe, że jak mówił Nicolás Pereda - autor pokazywanego już rok temu "Lata Goliata" i "Perpetuum Mobile" (jednej z lepszych tegorocznych propozycji) - nie da się go zamknąć w żadnym, nawet potężnym cyklu.
Pereda wychodzi zresztą z konceptu wycinania konkretnych fragmentów rzeczywistości także w swoich minimalistycznych filmach. Dla wielu będzie to kino po prostu nudne, ale inni znajdą w nim przestrzeń do wnikliwej, opartej na pozornie ujemnej osobowości głównych bohaterów (znakomita para aktorska - Gabino Rodríguez i Teresa Sanchez) obserwacji komunikacyjnych szmerów między najbliższymi sobie osobami. Peredę często porównuje się do Tsai Ming-lianga (bohatera retrospektywy 9. NH), ale jego kino spokojnie można też zestawiać z twórczością  Yasujiro Ozu. Japoński geniusz także brał pod lupę nerwową tkankę rodzinnych relacji i często obsadzał w swoich filmach tych samych aktorów, wiążąc ich emocjonalną ciągutką z widzem, który spotyka się z nimi już nie na zasadzie filmowej, ale też życiowej, oczekując prostych zwierzeń i innego rodzaju obcowania.
Obrazy Peredy są ciche i wycofane i kiedy zadałem mu pytanie o obecną sytuację w Meksyku (sfałszowane wybory, protesty na ulicach, brak nadziei na poprawę trudnej społeczno-politycznej sytuacji) i to, w jaki sposób powinni zareagować na nią filmowcy, nie zdziwiła mnie jego reakcja. Sytuacja "fucked up" - owszem i proszę bardzo, ale czy kino powinno reagować? Nawet jeśli tak, to wydaje się, że będzie to zadaniem twórców patrzących bardziej dookoła niż wgłąb. Twórców-publicystów, nie wnikliwych i wnikających, lecz bardziej pokazujących szerokie zakresy codzienności.
Patrząc na sekcję, w której prezentowane były filmy Peredy wydaje się jednak, że to, co najciekawsze w nowym kinie jego kraju dzieje się nie w sztandarowej dla kina Meksyku sferze szoku i angażu (filmy Iñárritu, Cuaróna czy del Toro), ale właśnie w rejestrach cichych.
Jeden z najlepszych dokumentów całego festiwalu - "Kanikuła" José Alvareza - spokojnymi, nasyconymi żywymi kolorami kadrami opowiada o niezwykłym zwyczaju plemienia Totonaca - lotach voladores - ludzi, którzy przywiązani liną do wielkiego słupa lecą z jego szczytu aż do ziemi wykonując 13 obrotów, które pomnożone przez liczbę lecących (4) dają 52 - ilość tygodni w roku, który dzięki temu rytuałowi ma być dobry i pomyślny. 
Dokumentalna forma wymusza tu prym kategorii tematu, ale tak naprawdę to świetne zdjęcia przybliżają nam fantastyczność kręconych zdarzeń. 
Dbałość o wizualną stronę obrazu charakteryzuje także trzeci najlepszy meksykański obraz - "Sekretny świat" Gabriela Mariño. Sam reżyser przyznaje, że oprócz wieloletniej pracy z aktorką odgrywającą główną rolę, najbardziej pracochłonnym etapem pracy nad filmem był etap wymyślania i realizowania zdjęć inspirowanych zdjęciami amerykańskiej fotografki Nan Goldin i obrazami Edwarda Hoppera. Oprócz konkretnych nawiązań (chociażby czekanie na autobus na stacji benzynowej przypominającej tę ze wspaniałego obrazu "Gas" z 1940 roku) w filmie roi się od inspirowanych twórczością wspomnianych artystów scen, które skupiają na sobie uwagę widza i sprawiają, że to linearna historia w dużej mierze stanowi dla nich tło.

Wizualnie wysmakowane okazały się również propozycje z innych państw Ameryki Południowej.

Najlepszy z trzech filmów otwarcia - "Rok Tygrysa" Sebastiana Lelio (którego niesamowita "Święta rodzina" - także naszymi głośnymi głosami - zwyciężyła na NH 2006) zestawiał szare, zmęczone zdjęcia Chile dotkniętego trzęsieniem ziemi i tsunami z tropikalną jaskrawością tytułowego tygrysa, uwięzionego w osiadłej na mętnej mieliźnie klatce. Estetyczna wrażliwość Lelio spotkała się tu z artystycznym światem chilijskiego muzyka Fernando Milagrosa, odpowiedzialnego za artystyczną warstwę tego odartego ze zbędnej ckliwości dramatu.


Chile zasługuje zresztą na wyjątkowe wyróżnienie, wydaje się bowiem, że podobnie jak w przypadku muzyki ten niewielki kraj (ok. 17 milionów mieszkańców) jest obecnie jednym z najciekawszych miejsc na kulturalnej mapie świata. Najzabawniejszy i najprzyjemniejszy film festiwalu - "Salvavidas" młodej chilijskiej reżyserki Maite Alberdi - opowiada o ratowniku, który boi się wody, w związku z czym podkreśla rolę prewencji w zapobieganiu wypadkom. Plaża staje się w tym niedługim "dokumencie" przestrzenią osobną, gołą, a więc narażoną na wszelkiej maści absurdy. Pod tymi względami (postać niezwykle charakterystycznego głównego bohatera + momenty każące wątpić w estetyczno-intelektualną kondycję człowieka) "Ratownik" przypomina "Kobielę na Plaży" Andrzeja Kondratiuka - kręcony ukrytą kamerą film, od którego premiery minie w przyszłym roku 50 lat. 
U Alberdi dodatkowym czynnikiem magnetycznie przyciągającym wzrok są też - a jakże - kapitalne, oparte na kontrastujących barwach zdjęcia - tak mięsiste i soczyste, że aż nierzeczywiste, stające się - jak wyżej - nie tylko tłem, ale kolejnym, równorzędnym bohaterem tego jakże udanego obrazka.

Pisząc o chilijskich filmach tegorocznych Horyzontów nie sposób nie wspomnieć o zwycięzcy konkursu - pięknym długometrażowym debiucie innej młodej Chilijki - Domingi Sotomayor Castillo (urodzonej w Santiago w 1985 r.). "Od czwartku do niedzieli" opowiada o przedrozwodowej podróży rozstającej się pary, którą odbywają starą, wysłużoną Mazdą razem z dwójką małych dzieci. Sotomayor Castillo także ucieka się do operowania obrazem, który - na szczęście - nie akcentuje pustych przydrożnych bezkresów jako nachalnej metafory uczuciowej pustki, a raczej wskazuje samochód jako centrum emocjonalnych wydarzeń w środku niemalże księżycowego, do bólu obiektywnego i schowanego krajobrazu.  


Ucztę - nie tylko dla oczu i uszu - stanowiły też konkursowe "Sąsiedzkie dźwięki" Klebera Mendonçy Filho, w których reżyser w oczywisty sposób ocenia i analizuje panujące w Brazylii rozwarstwienie społeczne, jednocześnie skupia się jednak na tworzeniu podkreślanej wspaniałymi ujęciami grodzonych blokowisk atmosfery zagrożenia. I nawet jeśli w warstwie fabularnej odczuwamy migotanie między konwencjami (komedia - thriller - socjalny dramat) to ostateczny efekt jest silny i jednolity, a mini-sceny pauzujące rozwój wydarzeń (przerażająca nocna kąpiel w oceanie czy kompletnie różny teledyskowy fragment odsłuchu "Crazy Little Thing Called Love" Queen na nowym, mnóstwocalowym telewizorze) zapadają w pamięć jako osobne, krótkometrażowe hity.



Muzyczna scena w Arsenale - jak co roku muzyczna scena w Arsenale to jeden ważny koncert i grupka wydarzeń towarzyszących. Po świetnych występach Junior Boys czy Susanne Sundfør z poprzednich edycji przyszedł czas na CocoRosie. Koncertowo siostry są w formie, co cieszy, uspokaja i krzepi po ostatnich płytach, które - choć niezłe - jakościowo nie nawiązywały do świetnego debiutu i jeszcze lepszego "Noah's Ark". Gościnna obecność Rajasthan Roots oraz TEZ-a wzbogaciła brzmienie, choć ich koszmarny solo-przerywnik w trakcie setu potwierdził częściowo nasze przedkoncertowe obawy o wyłomy w estetyce. Z trzech polskich koncertów sióstr jakie widzieliśmy ten był chyba lepszy od warszawskiego (CSW), ale nie tak dobry jak niesamowity występ na pamiętnej Americanie na Malcie (Devendra, Antony, one i Animal Collective). Gramy - "God Has A Voice, She Speaks Through Me"




Muzyka, konkurs, przeboje

Cztery najciekawsze tytuły pochodzące spoza obszaru kultury iberyjskiej ("Zapiski z gliny"!) i latynoskiej stanowiły część trzech różnych festiwalowych sekcji.

Pierwszym z nich jest wspomniana już "Mondomanila" - film Khavna de la Cruza - jednej z najważniejszych postaci filipińskiej sceny filmowej. Jego konkursowa propozycja w jaskrawy sposób naświetla brutalną rzeczywistość slumsów stolicy Filipin oferując jednocześnie: paradokumentalne świadectwo okrutnej rzeczywistości Manili i przerysowaną, buchającą rozrywkę w stylu Tarantino i Rodrigueza. Świat /ass fakin madafakas ejżian niggas/ (tak o głównych bohaterach mówi okrutny "białas") osiąga abstrakcyjnie wysokie poziomy ohydy, a ilość kończyn w przeliczeniu na jego mieszkańca jest niepokojąco niska. Prawdziwą siłę filmu Khavna stanowi natomiast kontrolowane rozdarcie między zapisem dramatu skrajnie biednych i skrzywdzonych ludzi a tanecznym, zabawowym, wideoklipowym klimatem budowanym za pomocą konkretnych środków formalnych (ostatnia, wyśmiewająca kino Bollywoodzkie scena, przedstawianie postaci niczym opisy bohaterów gier na konsole…). To właśnie ta formalna nieoczywistość sprawia, że "Mondomanila" to nietypowy, świeży i frapując film.

Oprócz udanego cyklu "Re-mixed. Ze sceny na ekran" - w którym w ramach nocnego szaleństwa oglądaliśmy gwiazdy sceny rzucone w wir projektorów - muzyczno-filmowym wydarzeniem dwunastych Nowych Horyzontów była polska premiera "Shut Up and Play the Hits" - prezentowanego w sekcji "Międzynarodowy konkurs - filmy o sztuce" dokumentu o ostatnim koncercie grupy LCD Soundsystem. Zespół płytowego erudyty i kolekcjonera - Jamesa Murphy'ego - zaczął się od singla i płyty i na singlu i płycie miał się zakończyć. "I didn't start a band. I made a record" mówi w filmie sam lider wspominając jednocześnie o swojej niechęci do jeżdżenia w trasę, która jego zdaniem znacznie przyspiesza proces siwienia. Najważniejszy w "Shut up…" jest jednak nie początek, a koniec - nie pierwszy entuzjazm, a ból świadomego rozstawania się z gwiazdorskim życiem, ból muzyka, który sprzeciwiając się rockowym kanonom nie odchodzi ani jako idol-samobójca, ani jako zaśliniony dinozaur. Oprócz fragmentów ostatniego koncertu LCD Soundsystem w nowojorskiej Madison Square Garden, które tym, którzy widzieli LCD na żywo (np. na deszczowym Open'erze 2007) rzucają na plecy ciarki, obserwujemy tu więc dużą rozterkę pokazaną w prawdziwie poruszający sposób. Bo nawet gdy zdajemy sobie sprawę, że sytuacja w filmie Willa Lovelace'a i Dylana Southerna (autorów poświęconemu Blur "No Distance Left to Run") nie jest tak dramatyczna jak wydarzenia pokazane chociażby w "Control" Corbijna, to słuchając Murphy'ego nie jesteśmy w stanie nie stawiać się w jego sytuacji i nie lądować na tym samym rozstaju co on. Kawał dobrego kina - nie tylko ze względu na świetną, leżącą w samym centrum odczuć i wydarzeń muzykę.

Dwa pozostałe hity pozalatynoskie to najlepsze propozycje cyklu "Panorama".

Pierwszym z nich jest "Za wzgórzami" - nowy film Cristiana Mungiu ("4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni") ze znakomitą, nagrodzoną w Cannes kreacją Cosminy Stratan. Drugi to świetne "Alpy" Giorgosa Lanthimosa ("Kieł") z równie dobrą rolą Ariane Labed - aktorki znanej z zasłużenie triumfującego w poprzednim konkursie NH (2011) "Attenberg" Athiny Rachel Tsangari. 


Lanthimos po raz kolejny mierzy się z abstrakcyjnym, pozornie niemożliwym do zrealizowania, tematem i po raz kolejny wychodzi z tego obronną ręką. Jego najnowsze dzieło o grupie osób pomagających bliskim zmarłych poprzez wcielanie się w rolę tych, którzy odeszli to chłodna (alpejskie kolory + sucha recytacja kwestii), ale wzruszająca opowieść. Między innymi o chęci dawania i przyjmowania pomocy i postępującym uzależnieniu od bycia pomocnym.

Filmy Lanthimosa i Tsangari nie pozwalają nie zauważać nowej greckiej fali filmowej, która jest bez wątpienia jednym z najciekawszych zjawisk ostatnich lat. Nowe kino greckie na nowych Nowych Horyzontach? My jesteśmy za.

A jeśli już o nas mowa - poprosimy jeszcze więcej Ameryki Południowej. No i cóż, to chyba tyle. Czy można kogoś pozdrowić?



Najlepsze nowe filmy, które udało nam się zobaczyć na festiwalu:

Alpy
Shut Up and Play the Hits
Sąsiedzkie dźwięki
Za wzgórzami
Od czwartku do niedzieli
Sekretny świat
Perpetuum mobile
Mondomanila
Rok tygrysa
Ratownik


A więcej o Nowych Horyzontach na LTB czytaj tutaj.

czwartek, lipca 26, 2012

12. Nowe Horyzonty - IMDb

 

Na twitterze (patrz niżej) piszemy tylko o niektórych filmach, ale w związku z tym, że dla setek z Was stanowimy wyrocznię w sferze gustu i stylu, udostępniamy publiczną, uaktualnianą na bieżąco listę ocen na IMDb.

Jeśli więc nie wiecie czy podobał Wam się film lub czy w towarzystwie warto jarać się krwawym filipińskim musicalem - zapraszamy. Trends are in the setting.

 

wtorek, lipca 24, 2012

12. Nowe Horyzonty - ćwierkamy


!!! Tak z samego cholernego rana, jak i z samej pieprzonej nocy ćwierkamy o Nowych Horyzontach na naszym twitterze (@lazysunbathers). Mieliśmy chwilowe problemy z transmisją na Fejsbunia, ale wszystko już działa, więc fanom znów zabzgrzemy ściany. Niefanom (come on!) polecamy śledzenie Wrzutni (powyżej). !!!

 

czwartek, lipca 19, 2012

12. Nowe Horyzonty - film otwarcia

NH12 - Sebastián Lelio
 

No i zaczęliśmy. Mocno, bo od filmu reżysera, któremu kibicujemy od 2006 roku, kiedy to jego wspaniała "Sagrada Familia" wygrała pierwszą wrocławską edycję Horyzontów.

¡Gracias, Sebastián!

 

środa, lipca 18, 2012

12. Nowe Horyzonty

Nowe Horyzonty 2012
 
Drodzy czytelnicy!

Od dziś/jutra po raz kolejny jesteśmy na festiwalu filmowym Nowe Horyzonty. W ramach posteurowego hasła "wszyscy jesteśmy gospodarzami" witamy Was więc w najfajniejszym mieście w Polsce. Skarg, uwag i pochwał - wyjątkowo bardziej filmowych niż muzycznych - oczekujcie na bieżąco i po zakończeniu festu.

W swoim czasie marudzenie i pianie także w partnerskiej Pianie.

Dzięki i widzimy się!

 

środa, sierpnia 10, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. II (26/07 - 31/07)











Nagroda (reż. Paula Markovitch, 2011)
rzutów oka na zegarek: minus jeden



















Napisałem w hyde parku "Nagrodę ma dostać Nagroda" i tak się stało. Była to radość porównywalna z tą, która towarzyszyła mi podczas ogłoszenia zwycięstwa obłędnej "Świętej rodziny" w 2006 roku. "Nagroda" faktycznie była najbardziej konwencjonalnym filmem konkursowym, ale jej nowohoryzontowość polegała na kameralizacji tragedii ściśle powiązanej z historią i polityką. Nawet pozbawione patosu polityczne dramato-thrillery (przykłady z ostatnich lat można by mnożyć) charakteryzuje bowiem czepianie się emocjonalnych chwytów, stosowanie zgranych motywów, bezpośrednie punktowanie wrażliwości widza. W "Nagrodzie", mimo tego, że główną bohaterką jest młoda dziewczynka (alter ego reżyserki, świetna, wybrana w ostatniej chwili Paula Galinelli Hertzog), tego typowego grania na emocjach nie ma. Szala uczuciowa przechyla się kompletnie na stronę mikrokosmosu żeńskich bohaterek, zostawiając na drugim planie makrokosmos wydarzeń. Film jednak wciąga, porusza i urzeka, między innymi fantastycznymi zdjęciami Wojciecha Staronia, które praktycznie cały czas posługują się spranymi barwami argentyńskiej flagi. Wspaniałe kino.

Koń turyński (reż. Béla Tarr, 2011)
rzutów oka na zegarek: jeden na dzień

Arcydzieło. Film męczący, nużący, czasem - mimo braku epatowania przemocą - fizycznie bolesny, ale dzięki temu wielki, przeszczepiający bezstratnie stan bohaterów na percepcyjną tkankę odbiorcy. W warstwie fabularnej "Koń" jest końcem świata wg Tarra obejmującym sześć dni zniszczenia, po których nie nastąpi jednak dzień odpoczynku. Reżyser ogranicza środki wyrazu do minimum (długie ujęcia, mała liczba postaci, ziarnista czerń i biel, monotonna, niepokojąca muzyka), ale to właśnie ta apokaliptyczna asceza jest kluczowa dla budowania emocjonalnego napięcia.

Attenberg (reż. Athina Rachel Tsangari, 2010)
rzutów oka na zegarek: Bella, ty mała kurewko (no nie pasuje, ale musiałem)

Trzeci fantastyczny film tego dnia [27.07] i trzeci obraz, którego główną zaletą był niekonwencjonalny sposób podejścia do tematu. W nagrodzonym grand prix Nowych Horyzontów "Attenberg" młodej greckiej reżyserki miłość i seksualna inicjacja splatają się ciasno ze śmiercią i powolnym przeprowadzeniem się do innej rzeczywistości. Pod tym względem film Tsangari przypomina fenomenalną "Romancę na trąbkę" Vávry, różnice w samej realizacji są jednak ogromne. "Attenberg" opiera dialogi na słownych grach, (świetną) grę aktorską na sekwencyjnej choreografii, spojrzenie na człowieka na spojrzeniu na naturę (m.in. wplecione dokumenty "tytułowego" Davida Attenborough), klimat w dużej mierze na muzyce (Suicide, be bop vel pop pop, stare francuskie hity). Efekt jest sugestywny, efektowny i zapowiadający dużo dobrego na przyszłość.


Apartament wdowy: noc wielkich bolesnych cycków (reż. Yumi Yoshiyuki, 2007)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie

Dobre *familijne japońskie soft porno*.

The Co(te)lette Film (reż. Mike Figgis, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Świetny trailer wyczerpał, jak się okazało, pokłady świetności. Źle zrobione, mało przekonywujące, nie wydobywające; szkoda.

Uciekając w szaleństwo, umierając z rozkoszy (reż. Kôji Wakamatsu, 1969)
rzutów oka na zegarek: 0

Erotyczne kino punkowe jednego z najlepszych różowych reżyserów i świetne zdjęcia śnieżnych pociągów.

W przyszłości (reż. Mauro Andrizzi, 2010)
rzutów oka na zegarek: znów 0, ale nie, nie zapomniałem zegarka

Swego rodzaju anty-film, Jarmuschowski w duchu paradokument oparty na naprawdę zabawnych historiach, swoją czernią, bielą i skupieniem na opowieści nieznanego człowieka przypominający świetnego "Gościa" Guerína.



Grawitacja była wtedy wszędzie (reż. Brent Green, 2010)
rzutów oka na zegarek: 75/15 = 5

Rozhisteryzowana poklatkowa animacja w klimacie filmów Gondry'ego czy Švankmajera, ale znacznie słabsza od dzieł wymienionych reżyserów.

Człowiek z Hawru (reż. Aki Kaurismäki, 2011)
rzutów oka na zegarek: mało

Opowieść, którą ogląda się ze sporą przyjemnością, ale bez większych emocji. Kaurismäki gra tu bowiem z konwencją melodramatu i starych francuskich filmów, konwencją, z którą gra się łatwo, konwencją, która dziś sama siebie obśmiewa.

Wagonowy prześladowca: inspekcja bielizny (reż. Yôjirô Takita, 1984)
rzutów oka na zegarek: jeden (ostrożny, by nie rozlać piwa)

Nocne szaleństwo w pełni. Jeden z filmów z wagonowej serii reżysera średnich Oscarowych "Pożegnań". Bardzo niesmacznie, tanio i kiczowato, ale w związku z tym z pewnym zabawowym urokiem.

Lato Goliata (reż. Nicolás Pereda, 2010)
rzutów oka na zegarek: wysyp rzutów

Nudno i nijako. [uwaga, inside joke dla innych znudzonych widzów "Lata..."] Jedyna radość: zostawiłeś swoje narzędzia blacharskie, powiedz, co mam z nimi zrobić (...) jesteśmy winni Nacho...

Baron (reż. Edgar Pera, 2010)
rzutów oka na zegarek: na śpiąco nie rzucam

Pierwszy film tegorocznych Horyzontów, na którym zasnąłem. Pretensjonalna, niewiarygodnie zła historia i (celowo? ale co z tego...) przerysowane aktorstwo. W jednej, najgorszej, grupie z "Dharma Guns" i "Drzwiami..."

Melancholia (reż. Lars von Trier, 2011)
rzutów oka na zegarek: patrzyłem raczej w to kółko do pomiaru zbliżenia planety

Our favourite nazi nakręcił kolejny bardzo dobry film. "Melancholia" jest wspaniale zagrana (Dunst i Gainsbourg!), mądrze poprowadzona i co najważniejsze i zarazem najdziwniejsze - przejmująca. Zrobić film z pozoru katastroficzny i naładować go gęstymi, niekłamanymi emocjami to nie lada sztuka.

Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi (reż. Yumi Yoshiyuki, 2005)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie [2]

Dobre *familijne japońskie soft porno*. [2]

+ spotkanie z bardzo sympatyczną reżyserką

Kuba rozpruwacz (reż. Yasuharu Hasebe, 1976)

rzutów oka na zegarek:



 








No właśnie.

Chciwa żona (reż. Sachi Hamano)
rzutów oka na zegarek: jeszcze bym coś przegapił!

Podobne, lecz różne sposoby na erotyczną zemstą. Najbardziej pornujący z oglądanych przez nas różowych filmów, jednocześnie z akcentowanym anyszowinistycznym wydźwiękiem.

Chico i Rita (reż. Tono Errando, Javier Mariscal, Fernando Trueba, 2010)
rzutów oka na zegarek: kilka

Przyjemne i ładnie narysowane, ale schematyczne i nie zbliżające się poziomu najlepszych animowanych filmów ostatnich lat.

Pewnego razu w Anatolii (reż. Nuri Bilge Ceylan, 2011)
rzutów oka na zegarek: dużo pod koniec, bo film skończył się o 19:02, a o 19:00 zaczynał się nasz kolejny seans


Brudne i spocone "Trzy małpy" Ceylana mnie zmęczyły, "Uzak" zachwycił obrazami, z "Pewnego razu w Anatolii" - zdobywcą grand prix w Cannes - historia wygląda jeszcze inaczej. Trudno nawiązuje się z tym filmem kontakt. Mistrzowskie, zachwycające obrazy nocnej jazdy oraz (obrazowo Chrystusowa wręcz) obecność oskarżonego o morderstwo na tylnym siedzeniu samochodu zwiastują kino dobre, ale mocne, ciężkie i ugniatające. Historia dryfuje jednak w wielu kierunkach - dramatycznym, opowieściowym, komediowym (wiele scen rozpinających atmosferę i rwących snuty od początku klimat). Ostatecznie otrzymujemy obraz niejednoznaczny, ale tą niejednoznacznością raczej konfundujący niż intrygujący. Spotykamy się tu bowiem zarówno z epickim (2,5 godziny) portretowaniem, jak i z wypadaniem z rytmu i ogromnie rażącą dosłownością (wyjaśniana do bólu, a jasna od początku historia kobiety, która przewidziała swoją śmierć). W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy dzieło z pewnością dobre, ale proszące się o lepszą, bardziej konsekwentną realizację.

Zło Shinjuku (reż. Kôji Wakamatsu, 1970)
rzutów oka na zegarek: w pierwszym rzędzie, gdzie jedna litera napisów jest większa od twojej głowy, myślisz raczej o ogarnianiu ekranu

Fabularnie naiwny, ale obrazowo przekonywujący film Wakamatsu z wieloma zachodnimi nawiązaniami. Mamy więc japońskich Lennonów, opartego o ścianę winyla "Abbey Road" i modsowe motocyklowe ujęcia na ulicach Tokio. Dobre.

Wilgotni kochankowie (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: 0     零 / 〇    zero     rei / れい     zero / ぜろ

Fantastyczne nadmorskie zdjęcia i metaróżowość, czyli obraz, którego akcja częściowo rozgrywa się w wyświetlającym erotyczne filmy kinie. Bardzo dobre.

Dziewięć muz (reż. John Akomfrah, 2010)
rzutów oka na zegarek: zero, a jest ostatni dzień, 9:45!



Fascynująca mitologiczno-literacka hybryda z pięknymi śnieżnymi ujęciami. Oglądanie z otwartą głową gwarantuje oglądanie z otwartymi ustami.

Skóra, w której żyje (reż. Pedro Almodóvar, 2011)
rzutów oka na zegarek: reż. Pedro Almodóvar, tak?


W odróżnieniu od ostatnich filmów Almodovara, "Skóra..." nie wzrusza. Reżyser wraca tu do swojej ulubionej trans-tematyki konstruując historię ultraabsurdalną, zbyt odrealnioną, by na poważnie się nią przejąć. Z drugiej strony - oglądając wycięte z chirurgiczną [sic!] precyzją ujęcia postaci, podziwiając wieloekranowość scen domowych, patrząc z głównym bohaterem przez mikroskop - cały czas czujemy tu rękę mistrza. Na pochwałę zasługuję także aktorstwo. Banderas nie drażni, a nieplanowany śmiech wywołuje tylko raz, wypowiadając pierwszą kwestię - "Twarz nas identyfikuje" - zabawną z punktu widzenia atakowanego reklamami jednego z banków Polaka. Imponuje - momentami bardzo podobna do Penélope Cruz - Elena Anaya (wcześniej: Ángela we wspaniałym "Porozmawiaj z nią").




Piekło kobiet: Wilgotne lasy (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: kilka

Film zdecydowanie gorszy niż "Wilgotni kochankowie" z tego samego roku, ale nadal przyciągający tworzonym przez (mroczne) zdjęcia klimatem. Historia raczej do kosza.

Sztuczne raje (reż. Yulene Olaizola, 2011)
rzutów oka na zegarek: na ostatnim seansie Nowych Horyzontów nie wypada patrzeć na zegarek

I na koniec kolejny dowód na to, że na NH warto ryzykować. Po słabiutkim "Lecie Goliata" rozważaliśmy bezpieczniejszą wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy się na film Olaizoli. Słusznie. Mimo bardzo powolnego rytmu i szczątkowej fabuły ten dokumentalizujący zapis narkotykowego uzależnienia przyciąga i zapada w pamięć, głównie dzięki zjawiskowej Lusie Pardo.

i jeszcze KONCERT - Hans-Peter Lindstrøm - dobry, taneczny set dla zaskakująco nielicznej publiczności + lepsza fryzura niż na okładce "Where You Go I Go Too".


Na muzyczne pofestiwalowe wrażenia zapraszamy także do radia LTB. Kolejna audycja powinna pojawić się w drugiej połowie sierpnia. Do przeczytania i usłyszenia!
 

czwartek, sierpnia 04, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. I (22/07 - 25/07)











Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.

Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!

Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.

Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé


Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)

Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt,  to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.

PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.

Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek














Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.

Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny

Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.

Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych

Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.

Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?

Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.

Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele

Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.

AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały

To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.

Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D


Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.

Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
rzutów oka na zegarek: jest dwudziesta druga, film trwa dwie piętnaście, a ja nic

Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.

PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!


Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!

Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.

Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!

Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.


Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran

Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.

Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych

Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”

Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!

Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.

Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości

Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.

Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne















Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.

Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący

Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.

Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.

KONCERT – Susanne Sundfør – patrz: zachwyty tutaj i tutaj





















Nasze nagrania:

When
The Brothel
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]


Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.