Pokazywanie postów oznaczonych etykietą av. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą av. Pokaż wszystkie posty

niedziela, marca 03, 2013

sobota, grudnia 08, 2012

The Raveonettes - Le Trabendo, Paris - 7.12.2012

>> Madryt - luty, 2008:

przeczytaj / zobacz

>> Paryż - grudzień, 2012:






Drugi, nieplanowany, fantastyczny bis:



+ dobry support - Holy Esque i ich najlepsza piosenka:



poniedziałek, listopada 26, 2012

Bat For Lashes - Le Trianon, Paris - 25.11.2012




Tuż pod tekstem wspaniałe Lilies prosto spod sceny paryskiego teatru Le Trianon (tego, pod którym St. Vincent wykonywała Paris is burning).

Dodatkowo powiemy tylko, że - znowu - był to jeden z kilku najlepszych koncertów na jakich udało nam się być, chyba jeszcze bardziej magiczny niż ten festiwalowy, trzy lata temu w Barcelonie. Natasha przenosi na scenę to, o czym pisze David Byrne w How Music Works - śpiewa bardzo mądre i często bardzo smutne piosenki w sposób absolutnie radosny, jednak nie nieszczery, a paradoksalnie ogromnie naturalny. Niesłychany talent, wspaniałe kompozycje i nieskrępowana radość przekazu.

Także:
Mam crusha na Natashę.
Khan't help falling in love.
Itd.
Etc.

Wonderfulism i wspaniałość.
Thank you, Bat For Lashes.




środa, listopada 14, 2012

Pulp - Olympia, Paris, 13.11.2012


Parę słów na temat koncertu Pulp w paryskiej Olympii:

  • Jarvis Cocker mieszkał w Paryżu łącznie ok. 10 lat. W związku z tym długo uczył się francuskiego i to głównie w tym języku próbował porozumiewać się z publicznością. Wszelkie - liczne! - kłopoty z przekazem skomentował w końcu krótkim 10 years… it’s a fuckin’ disgrace!
  • Z Paryżem wiąże się parę historii ściśle połączonych z piosenkami Pulp. Tekst Acrylic Afternoons o paryskim śnie (I fell asleep on your sofa/ And had a dream about a small child / In dungarees / Who caught his hands in the doors of the Paris metro), teledysk do Razzmatazz (miejsca, w których został nakręcony za Pulp Wiki: Ideal Hotel, Montmartre, Paris (interior band sections); La Pigalle, Paris (exterior sections), Sunset Strip club, Soho, London (performance sections); Jane Oliver’s flat, Camden, London), popularność utworu Common People (Jarvis, wczoraj: te trzy tygodnie, podczas których byliśmy bardziej popularni we Francji niż w Wielkiej Brytanii) - to tylko niektóre przykłady.
  • Przed wykonaniem wspaniałego Have You Seen Her Lately? Cocker dał publiczności wybór: numer 1 czy numer 2 i co ciekawe - okazało się, że głosowanie decybelami (ręka na drągu z Od przedszkola do Opola, anybody?) nie było ściemnionym wymysłem, a faktyczną alternatywą. Ślepy (ale głośny) los sprawił więc, że usłyszeliśmy jedną z najlepszych ballad Pulp zamiast Like a Friend. Ironiczny komentarz JC: You made such a big mistake! zapisujemy więc na konto żartów. Dobrześmy wybrali.

  •  

  • Na sali znajdowała się matka Jarvisa - Krystyna - która 13.11 obchodzi urodziny. Na prośbę zainteresowanego wykonaliśmy więc, niczym wspaniała opolska publiczność (co z tym Opolem?) francuskie Happy birthday. Mamo, wiem, że zawstydzam Cię swoim zachowaniem od wielu lat brzmiał początek życzeń artysty.
  • Sala - właśnie - kultowa i legendarna Olympia: a) znajdująca się cudownym przypadkiem tuż przy naszej czasowej paryskiej siedzibie, b) nosząca imię Brunona Coquatrixa - słynnego paryskiego impressaria - na którego ducha Jarvis powoływał się przy okazji bisów (Naprawdę musimy kończyć, bo inaczej pojawi się tu duch Coquatrixa, a jest on naprawdę straszny), c) wspaniale nagłośniona, d) z falującą pod skaczącymi nogami podłogą niczym z Sanatorium pod klepsydrą.
  • Kilka słów o highlightach. Aby przedstawić szerszy obraz sytuacji i nieadekwatności słowa highlight należy powiedzieć, że tak przedstawiała się cała setlista:

Do You Remember the First Time?
Pink Glove
Razzmatazz
Something Changed
Disco 2000
Sorted for E's & Wizz
F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E.
Acrylic Afternoons
Have You Seen Her Lately?
Babies
Help the Aged
This Is Hardcore
Sunrise
Bar Italia
Common People
Countdown
Little Girl (With Blue Eyes)
Mis-Shapes
Live Bed Show

Jak więc wybierać? Z trudem, ale chyba jednak można. Na pewno wielkie wrażenie robi zawsze (na nas zawsze = x2 - na barcelońskiej Primaverze 2011 i w Olympii właśnie) otwieracz - Do You Remember the First Time? - piosenka znakomita na start, a - co ciekawe - nie rozpoczynająca przecież żadnej płyty Anglików. Kontynuacja godna openera to (tak samo zresztą jak na His ’n’ Hers) Pink Glove (intro stworzone do żywej prezentacji!), Razzmatazz = numer skończony i wspaniały, no a Disco, cóż, wiadomo o co chodzi.


Dalej: Acrylic Afternoons w pięknej wersji, zbliżonej do tej, którą znamy z Peel Sessions, wspomniane, absolutnie poruszające Have You Seen… (Jeśli będziecie ryczeć to nie narzekajcie. Sami wybraliście!), This Is Hardcore z zalewem czerwieni i scenicznymi akrobacjami, wzruszające do głębi, zwykle grane na koniec Bar Italia i końcówka zasadniczej części - Common People z udziałem młodej paryskiej skrzypaczki. Z bisów najlepsze Live Bed Show (z wyróżnieniem dla o wiele mniej znanego Countdown) - dopisujące się do tych paru najbardziej ruszających chwil wieczoru i dobijające kapitalnym pulsująco-gitarowym outrem.

  • Także cóż, nie wiem jaka jest pierwsza trójka najlepszych koncertów, na jakich byłem, ale Pulp w Olympii z pewnością do niej należy. A cały niby-luźnawy styl powyższych akapitów wynika z zakłopotania sytuacją, w której trzeba napisać o czymś, o czym pisać się nie da. Jeśli więc poszukujecie w tym tekście sedna tego, co działo się podczas wczorajszego występu - sorry. 
  • I’d like to make this water wine. 
  • But it’s 
  • impossible.

poniedziałek, listopada 05, 2012

Pitchfork Music Festival Paris 2012 - relacja

W sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012. I szkoda, że się skończył. Czemu? O tym poniżej.

Na początku był chaos…

ale taki, że naprawdę marki niegodzien, albo lepiej odwrotnie - marka chaosu. W rozmowie z własną matką (a przecież - kogo jak kogo - ale własnej matki bym nie okłamał), powiedziałem, że wygląda to gorzej niż na pierwszym OFF-ie. Maile do organizatorów trafiały prosto w dziurę, która po każdym praniu skazuje skarpety na wieczną rozłąkę, a wiszące do dziś na podstronach informacje English Information Coming Soon zgrabnie podsumowują przydatność oficjalnej strony festiwalu. Sprawne obrączkowanie? Jak najbardziej nie. Mapka obiektu? W życiu. Analogowa wersja składu i rozpiski godzinowej? Maybe in the next world. Transport festiwalowy lub informacja o opcjach nocnego powrotu z miejsca imprezy? (Nice dream).

Kiedy jednak spodziewaliśmy się, że zaraz okaże się, że na obiekcie równocześnie odbywają się targi ślubne, rozpiskę szlag trafił, a zamiast faworytów publiczności na scenie pojawi się francuski indie-szansonista przechodzący okropnie spóźnioną fascynację britpopem niczym zbyt głośną mutację, na horyzont wjechały całym stadem same pozytywy.

Po pierwsze - obiekt właśnie - Grande Halle de la Villette - hala z XIX wieku, która jak się nazywa tak i wygląda, jest więc autentycznym, wyrazistym szklano-żelaznym kolosem pokrywającym powierzchnię 20 000 metrów kwadratowych. Po drugie - punktualność - bo występy zaczynały się w większości bez najmniejszej obsuwy, a obsługa dwóch, położonych po przeciwnych stronach sali, scen była najczęściej gotowa przed czasem. Po trzecie - rozplanowanie stref - bo koncerty na festiwalu można było oglądać spod samej sceny, ze środka hali albo z góry (!) - z umieszczonych po bokach estrad balkonów. Po czwarte - skład - bo nie wiem czy wspominałem, ale o imprezę muzyczną tutaj chodzi.

Widełki mody

Kuratorem Pitchfork Music Festival (w USA, od 2006 roku) i Pitchfork Music Festival Paris (od 2011 roku) jest Pitchfork - założony w 1995 roku w Minneapolis, a obecnie Chicagowski portal muzyczny, który w szerokich kręgach słuchaczy muzyki niezależnej uznawany jest za wyrocznię muzycznej mody, ale który jednocześnie, przez coraz szersze kręgi uznawany jest za zmanierowany, tendencyjny, zbyt nachalny. Na temat ocen przyznawanych płytom (skala od 0.0 do 10.0) krążą legendy, a na temat sposobów i metod ich przyznawania powstają prace naukowe (vide: chociażby pitchformula.com). Czegokolwiek by jednak o Pitchforku nie mówić, należy zaznaczyć, że czytają go - wielbiące lub nienawidzące - masy (oczywiście w skali niezależnej!), a jego wpływ na kształtowanie opinii, gustów i scen jest niezaprzeczalny. 

Powyższe słowa wprowadzenia mają za zadanie pomóc w określeniu grupy artystów, która gra w drużynie Pitchforka, a w związku z tym prezentuje się na jego festiwalach. Kiedy bowiem osoba niespecjalnie osłuchana w tzw. muzyce indie spyta: no i kto tam gra? i nie zadowoli się nic jej nie mówiącymi nazwami, dołoży nam pytaniem o wiele trudniejszym, a więc: no a jaka to muzyka? Określenia gatunkowe możemy sobie wówczas podarować, ponieważ wymieniając kolejne odnogi rozczochranych gałęzi popu i rocka wrócimy do pytania numer jeden. Jaka odpowiedź będzie więc najmniej kulawa i najwłaściwsza? Pewnie taka, że to muzyka spoza absolutnie głównego, radiowego nurtu, ale z drugiej strony nowoczesna, w różnym stopniu niezależna i modna. Modna, a więc - i tu dochodzimy do jednego z powodów niemożności pełnej odpowiedzi - różnorodna i niejednogatunkowa, bo dziś słuchać modnie, to słuchać eklektycznie. W składzie paryskiej imprezy mieliśmy więc i typowy pop-rock i słodki dance-pop i rap i hip-hop i eksperymenty i nowe R&B i lo-fi i hi-fi i bardzo szeroko pojętą elektronikę. Aż dziw (lecz szczęście), że nie dołożono do tego powracającego do łask muzycznych mód metalu, którego dziś w dobrym tonie posłuchać między ambientem a azjatyckim popem.

Wszyscy i wszystko

Szczęśliwie - XXI-wieczny słuchacz mógł spokojnie pominąć szczątkową analizę rozpisaną na parę powyższych akapitów - i przy pomocy sieciowych odsłuchów i opinii sam określić swoje - mniej lub bardziej idealne - pokrycie z siatką festiwalu. Jeśli natomiast ów intymna czynność nakazała mu - czy to z przyczyn wizerunkowych czy artystycznych - stawić się w Grande Halle - nie miał powodów do narzekań. My narzekniemy tylko na początku, by potem rozpłynąć się już kompletnie aż po ostatnie zdanie relacji. 

Wróćmy na chwilę do wywołanego na początku pierwszego OFF-a. Wróćmy, bo oprócz słabiutkiej pre-organizacji oba wydarzenia łączy też formuła opierająca się na zasadzie wszyscy oglądamy wszystko. Nie ma tu biegania między scenami i trudnych wyborów, odpuszczania kogoś dla kogoś i wciskania czegoś między coś. Wszyscy.oglądamy.wszystko, a w międzyczasie odkrywamy nowych artystów, na których osobne koncerty pewnie byśmy się nie wybrali. Dobrze? Dobrze, ale pod warunkiem nastawienia na muzykę. Festiwal z założenia jest imprezą odciągniętą nieco od przeżyć czysto artystycznych, jednak wymuszone na większości imprez wielością scen i jednoczesnością grania nastawienie na zespoły wywołuje naturalne powstanie grup zainteresowań. Tu - hm - wszyscy.oglądamy.wszystko, z tym że nie wszyscy oglądamy. Jednak w związku z tym, że nie jest to artykuł o: 1) zachowaniach stadnych, 2) potwierdzaniu niekorzystnych stereotypów o mieszkańcach pewnych krajów lub kontynentów (czy też np. krajów zajmujących większość swojego kontynentu), spuszczamy na ten element zasłonę milczenia. Milczenia, a więc stanu, w którym niektórzy znajdują się chyba wyłącznie przebywając w stanie sennego spoczynku.

Gramy (nowe!)

Graj nowe, a powiem ci jakim zespołem jesteś - to zdanie, przed którym drży wiele zespołów (Hello, Placebo! Hello, Coldplay! Hello, tysiące innych!) było najwyraźniej kluczem selekcjonerów paryskiego festiwalu. I choć to kryterium jak najbardziej oczywiste, w przypadku Pitchfork Music Festival Paris okazało się o tyle ważne, że wiele zespołów, które zobaczyliśmy stoi za najlepszymi albumami całego 2012 roku. Dzień 1. - Japandroids - najlepsze gitary roku, John Talabot - ścisła czołówka całego rocznego podsumowania. Dzień 2. - The Tallest Man on Earth - (ponownie) triumfator w kategorii najlepszy wnuk Dylana. Dzień 3. - Purity Ring - jeden z najciekawszych debiutów roku, Twin Shadow - kapitalnie obroniona płyta numer dwa, Grizzly Bear - wystarczy posłuchać Shields.

Jednym słowem - zdaje się, że rdzeń składu trafił z formą, czy - może trafniej - to właśnie obecna forma kwalifikowała grupy do prezentacji materiału na koncertach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o jakość samej płyty, ale o ogólny stan obecny, a więc o aktualny inwentarz środków wywołujących dreszcze. Przykładem niechaj będzie tu bardzo dobry występ Animal Collective, których najnowsze Centiped Hz jest ich najsłabszym albumem od wielu lat lub bardzo dobre show Robyn, której ostatnie długograje ukazały się dwa lata temu.

Wchodząc w szczegóły i krocząc drogą chronologiczną na pewno należy podkreślić, że: 

Japandroids - mimo że stworzeni do roznoszenia małych scen, takich jak ta w warszawskiej Hydrozagadce - poradzili sobie bez problemu ze swoim krótkim i mocnym serwisem. Że przez cholerny huragan Sandy do Paryża nie dotarł zespół Chairlift i że znając Chairlift z płyty i z koncertu zdecydowanie jest czego żałować. Że John Talabot szokująco szybko doszedł do bardzo wysokiego poziomu występów oraz że wśród dzikich odgłosów Depak Ine Riverola i Pional wyglądali jak beznamiętni piraci z Karaibów przed rozedrganym tłumem. Że znów okazało się, że hipsterskie i pozahipsterskie zachwyty Jamesem Blakiem nie są do końca zrozumiałe (krytyko, nadchodź! joby, przybywajcie!). Że M83 wystąpili razem z klasycznym składem instrumentalistów, których jednak prawie nie było słychać.



Krocząc podobną drogą przez dzień drugi i trzeci koniecznie trzeba dodać:

(2) że zespół Outfit posiada kilka piosenek średnich i niezłych oraz jedną piosenkę bardzo dobrą, której to piosenki w Paryżu nie zagrał. Brawa! 
Że niestety tłuczone wszędzie Wildest Moments Jessie Ware jest naprawdę niezłym popowym numerem i dobrze brzmi na żywo (trudno!). Że rozpoczęty - tak jak There’s No Leaving Now (2012) - To Just Grow Away, a zakończony King of Spain koncert The Tallest Man on Earth był bez wątpienia jednym z najbardziej poruszających występów festiwalu, między innymi dlatego, że mało kto tak precyzyjnie, a jednocześnie naturalnie znajduje środek między wycofanym wzruszeniem, a charyzmatyczną przebojowością. Że The Walkmen zagrali The Rat (yeah!) i nie zagrali niczego z pięknego debiutu Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone sprzed 10 lat (łeee!). Że Chromatics zagrali bardzo dobry koncert i byli pierwszą bardzo miłą niespodzianką. Że Robyn jest fajna, fajnie tańczy i bardzo się cieszy na własnym koncercie. I że Fuck Buttons nie są już tak fajni jak kiedyś, za to Animal Collective są, szczególnie gdy wśród gumowych dmuchawców i nadmuchiwanych utytych hatifnatów grają starocie typu Brothersport i Peacebone.

(3) Że Purity Ring to kolejny ciekawy zespół z Kanady i druga bardzo miła niespodzianka. Że Twin Shadow wypadł fantastycznie - niezwykle luźno, potężnie i sugestywnie. Że Liars zawiedli i to bardzo.

Że Grizzly Bear zagrali najlepszy koncert całego festiwalu.

I że teraz już wiecie dlaczego szkoda, że w sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012.


niedziela, listopada 04, 2012

Pitchfork Music Festival Paris 2012 - the best of

Poniżej filmowo-skrótowe podsumowanie świetnego Pitchfork Music Festival Paris 2012 / na relację zapraszamy już niedługo!


YouTube-playlist - The best of (8 videos) - below.

And the winner is... :
Grizzly Bear

Top 5 :
Grizzly Bear, Twin Shadow, The Tallest Man on Earth, John Talabot, Animal Collective

Najmilsza niespodzianka / Wow! :-) :
Purity Ring, Chromatics

Największy zawód / What?! :-( :
Liars







sobota, listopada 03, 2012

Pitchfork Music Festival Paris - The best of - 1.11 + 2.11


Najlepszym koncertem pierwszego dnia festiwalu był występ Johna Talabota.

> John Talabot - Depak Ine - live, Pitchfork Music Festival Paris 2012 (YouTube)

Najlepszym koncertem drugiego dnia festiwalu był występ The Tallest Man on Earth.

> The Tallest Man on Earth - To Just Grow Away - live, Pitchfork Music Festival Paris 2012 (YouTube)

Najlepszym koncertem trzeciego dnia festiwalu powinien być występ Grizzly Bear, ale może Twin Shadow ukradnie misiowi co misiowe?

Do napisania + polecamy się na twitterze/facebooku!

poniedziałek, lipca 16, 2012

Wideo dnia #198

No i cóż - wystarczy powiedzieć, że Angels Robbiego nie jest już najlepszą piosenką o takim tytule.

 


piątek, marca 02, 2012

Wideo dnia #195

Nowy teledysk St. Vincent promujący jeden z najwspanialszych fragmentów “Strange Mercy” (piosenkę znajdziecie w zestawieniu najlepszych utworów 2011, płytę tuż obok, na piątym miejscu podsumowania płytowego) to idealna pożywka dla zawistników. Oto bowiem oglądamy upadek wielkiej, pięknej i piekielnie zdolnej Annie Clark rozgrywający się na oczach znudzonej klienteli anonimowego muzeum. Jeśli jednak - podobnie jak my - jesteście porządnymi, współczującymi istotami, pozostaje Wam jeszcze zachwyt nad techniczną stroną klipu. Zainspirowany wielkimi rzeźbami australijskiego hyperrealisty Rona Muecka teledysk wyreżyserowany przez kalifornijskiego Japończyka - Hiro Muraiego (teledyski m.in. dla Bloc Party i - uwaga - Enrique Iglesiasa) - inteligentnie wykorzystuje żonglerkę ujęć sprytnie oszukując nasz wodzący za śpiewającymi ustami Clark wzrok. Do stwierdzenia “St. Vincent nigdy za dużo” spokojnie możemy teraz dopisać “St. Vincent nigdy za duża”.





środa, lutego 29, 2012

Wideo dnia #193

Wszyscy mówią o mashupie Rey-Morrissey, ale my - przeglądając (na razie pobieżnie) katalog Gavina Burrella (Reborn Identity) - natknęliśmy się na prawdziwy klejnot.


ABBA vs Ellie Goulding - Lights Are Gonna Find Me (mashup)


ABBA vs Ellie Goulding - Lights Are Gonna Find Me (mashup)

(mp3 do pobrania ze strony - http://www.rebornidentity.com/)


Przekładane "Super Trouper" nabiera pod rękami manchesterskiego producenta charakteru melanżu epickiego i ostatecznego. Nie chodzi tu jednak o wyświechtaną, "hitlerowską” imprezę, lecz o prawdziwy - ostatni melanż przed końcem świata. Fraza "lights are gonna find me" nie brzmi już jak tagline dyskotekowej zabawy, raczej jak zdanie wyjęte z któregoś z horrorów Kinga lub drżąca fraza w ustach bohaterki filmów Lyncha. A przecież do mistrzowskiej warstwy audio dołącza także przenikanie się teledysków, które w tej formie dodatkowo podkreślają atmosferę całości, cytującą podświadomie klimat "Pass This On" The Knife. Hipnotyzujące zjawisko.


PS Tak, w ostatnich wpisach często odnoszę się do The Knife. I guess it's called longing.


Edit: Z rozbiegu nie linkowaliśmy oryginałów, naprawiamy błąd: TU starsi, TU starletka.


 

czwartek, stycznia 26, 2012

Piosenka dnia #192


Andrea Balency Trío - Lover



Po znakomitym coverze "Lycra Mistral" Guincha (cover - zapowiadający zresztą naszą listę najlepszych piosenek 2012 - linkowaliśmy we Wrzutni, o oryginale pisaliśmy przy okazji Piosenek roku 2010 i Przewodnika po twórczości Díaza-Reixy) Andrea Balency wraca ze znakomitym utworem "Lover", którym żegna się ze swoim dotychczasowym zespołem i jednocześnie zapowiada EPkę o tym samym tytule. Prawie połowa płyt z ubiegłorocznej pierwszej dziesiątki LTB to albumy solistek, "Lover" to pierwszy sygnał, że w tym roku feminizacja zestawienia może być jeszcze większa. Z przyjemnością gramy:


02 - Andrea Balency Trio - Lover by 1plus1bpm

piątek, października 21, 2011

Chęć bycia adorowanym



No dobra, słyszeliśmy już to fałszowanie z pierwszego rzędu na Summer of Music, ale sieciowe rezurekcje, 150 000 biletów w 14 minut, oni wszyscy, światowa trasa - czemu nie?

wtorek, października 11, 2011

Wideo dnia #191 (jesienne uszywki)

W związku z tym, że druga połowa dwa tysiące jedenastego nie drapciuńcia przesadnie po uszach, nasza publikacyjna kwapa zapadła się na jakiś czas w rejony położone znacznie poniżej progu wyborczego. Wyboru stworzenia kolejnej notki dokonał jednak za nas Trevor Powers, aktualny pupil oklaskującego coraz większą liczbę średniaków Pitchforka. I o ile całe "Year of Hibernation" nie pruje małżowin, o tyle urocze "17" dokonuje świetnego season placementu i za rękę wprowadza nas w coraz bardziej widoczną, mało złotą, bardziej polską porę roku. Jest tu wszystko czego powinniśmy oczekiwać od jesiennego hymnu - naiwna melodia, niemalże dziewczęcy wokal, tranzystorowe szmery, winylowa jajecznica i startująca na wysokości 2:20 solidna puchowa podbitka. Więc kiedy wygrzejecie się już we wrzących chromowanych przestrzeniach nowego (świetnego jednak) Junior Boys, opijecie bawarką z Elbow i PJ i pointegrujecie przy ognisku z Fleetami i Vernonem, ustawcie podziałkę radia na stację Idaho. Takimi mimozami jesień mogłaby zaczynać się zawsze.


piątek, sierpnia 26, 2011

Wideo dnia #190

I coraz bardziej niecierpliwie czekamy na Strange Mercy:



A po obejrzeniu zapraszamy tutaj.

Lamb - Nowa Muzyka 2011

Pisaliśmy we Wrzutni, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to Trójkowa transmisja, pocięta i otagowana, znajdzie się jutro (czyli dziś) na LTB. I o ile wczoraj punkt ciężkości tej krótkiej notki przypadał na okolice słowa 'transmisja', dzisiaj przeniósł się niestety na frazę zaczynającą się od asekuranckiego 'jeśli wszystko'. Pozwólcie więc, że na razie zaprezentujemy Wam nasze pierwszorzędowe, a więc i pierwszorzędne nagranie "Goreckiego" - utworu, który w Katowicach faktycznie nie wymaga specjalnej zapowiedzi. Ot, wzruszający suwenir z tropików:



środa, sierpnia 10, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. II (26/07 - 31/07)











Nagroda (reż. Paula Markovitch, 2011)
rzutów oka na zegarek: minus jeden



















Napisałem w hyde parku "Nagrodę ma dostać Nagroda" i tak się stało. Była to radość porównywalna z tą, która towarzyszyła mi podczas ogłoszenia zwycięstwa obłędnej "Świętej rodziny" w 2006 roku. "Nagroda" faktycznie była najbardziej konwencjonalnym filmem konkursowym, ale jej nowohoryzontowość polegała na kameralizacji tragedii ściśle powiązanej z historią i polityką. Nawet pozbawione patosu polityczne dramato-thrillery (przykłady z ostatnich lat można by mnożyć) charakteryzuje bowiem czepianie się emocjonalnych chwytów, stosowanie zgranych motywów, bezpośrednie punktowanie wrażliwości widza. W "Nagrodzie", mimo tego, że główną bohaterką jest młoda dziewczynka (alter ego reżyserki, świetna, wybrana w ostatniej chwili Paula Galinelli Hertzog), tego typowego grania na emocjach nie ma. Szala uczuciowa przechyla się kompletnie na stronę mikrokosmosu żeńskich bohaterek, zostawiając na drugim planie makrokosmos wydarzeń. Film jednak wciąga, porusza i urzeka, między innymi fantastycznymi zdjęciami Wojciecha Staronia, które praktycznie cały czas posługują się spranymi barwami argentyńskiej flagi. Wspaniałe kino.

Koń turyński (reż. Béla Tarr, 2011)
rzutów oka na zegarek: jeden na dzień

Arcydzieło. Film męczący, nużący, czasem - mimo braku epatowania przemocą - fizycznie bolesny, ale dzięki temu wielki, przeszczepiający bezstratnie stan bohaterów na percepcyjną tkankę odbiorcy. W warstwie fabularnej "Koń" jest końcem świata wg Tarra obejmującym sześć dni zniszczenia, po których nie nastąpi jednak dzień odpoczynku. Reżyser ogranicza środki wyrazu do minimum (długie ujęcia, mała liczba postaci, ziarnista czerń i biel, monotonna, niepokojąca muzyka), ale to właśnie ta apokaliptyczna asceza jest kluczowa dla budowania emocjonalnego napięcia.

Attenberg (reż. Athina Rachel Tsangari, 2010)
rzutów oka na zegarek: Bella, ty mała kurewko (no nie pasuje, ale musiałem)

Trzeci fantastyczny film tego dnia [27.07] i trzeci obraz, którego główną zaletą był niekonwencjonalny sposób podejścia do tematu. W nagrodzonym grand prix Nowych Horyzontów "Attenberg" młodej greckiej reżyserki miłość i seksualna inicjacja splatają się ciasno ze śmiercią i powolnym przeprowadzeniem się do innej rzeczywistości. Pod tym względem film Tsangari przypomina fenomenalną "Romancę na trąbkę" Vávry, różnice w samej realizacji są jednak ogromne. "Attenberg" opiera dialogi na słownych grach, (świetną) grę aktorską na sekwencyjnej choreografii, spojrzenie na człowieka na spojrzeniu na naturę (m.in. wplecione dokumenty "tytułowego" Davida Attenborough), klimat w dużej mierze na muzyce (Suicide, be bop vel pop pop, stare francuskie hity). Efekt jest sugestywny, efektowny i zapowiadający dużo dobrego na przyszłość.


Apartament wdowy: noc wielkich bolesnych cycków (reż. Yumi Yoshiyuki, 2007)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie

Dobre *familijne japońskie soft porno*.

The Co(te)lette Film (reż. Mike Figgis, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Świetny trailer wyczerpał, jak się okazało, pokłady świetności. Źle zrobione, mało przekonywujące, nie wydobywające; szkoda.

Uciekając w szaleństwo, umierając z rozkoszy (reż. Kôji Wakamatsu, 1969)
rzutów oka na zegarek: 0

Erotyczne kino punkowe jednego z najlepszych różowych reżyserów i świetne zdjęcia śnieżnych pociągów.

W przyszłości (reż. Mauro Andrizzi, 2010)
rzutów oka na zegarek: znów 0, ale nie, nie zapomniałem zegarka

Swego rodzaju anty-film, Jarmuschowski w duchu paradokument oparty na naprawdę zabawnych historiach, swoją czernią, bielą i skupieniem na opowieści nieznanego człowieka przypominający świetnego "Gościa" Guerína.



Grawitacja była wtedy wszędzie (reż. Brent Green, 2010)
rzutów oka na zegarek: 75/15 = 5

Rozhisteryzowana poklatkowa animacja w klimacie filmów Gondry'ego czy Švankmajera, ale znacznie słabsza od dzieł wymienionych reżyserów.

Człowiek z Hawru (reż. Aki Kaurismäki, 2011)
rzutów oka na zegarek: mało

Opowieść, którą ogląda się ze sporą przyjemnością, ale bez większych emocji. Kaurismäki gra tu bowiem z konwencją melodramatu i starych francuskich filmów, konwencją, z którą gra się łatwo, konwencją, która dziś sama siebie obśmiewa.

Wagonowy prześladowca: inspekcja bielizny (reż. Yôjirô Takita, 1984)
rzutów oka na zegarek: jeden (ostrożny, by nie rozlać piwa)

Nocne szaleństwo w pełni. Jeden z filmów z wagonowej serii reżysera średnich Oscarowych "Pożegnań". Bardzo niesmacznie, tanio i kiczowato, ale w związku z tym z pewnym zabawowym urokiem.

Lato Goliata (reż. Nicolás Pereda, 2010)
rzutów oka na zegarek: wysyp rzutów

Nudno i nijako. [uwaga, inside joke dla innych znudzonych widzów "Lata..."] Jedyna radość: zostawiłeś swoje narzędzia blacharskie, powiedz, co mam z nimi zrobić (...) jesteśmy winni Nacho...

Baron (reż. Edgar Pera, 2010)
rzutów oka na zegarek: na śpiąco nie rzucam

Pierwszy film tegorocznych Horyzontów, na którym zasnąłem. Pretensjonalna, niewiarygodnie zła historia i (celowo? ale co z tego...) przerysowane aktorstwo. W jednej, najgorszej, grupie z "Dharma Guns" i "Drzwiami..."

Melancholia (reż. Lars von Trier, 2011)
rzutów oka na zegarek: patrzyłem raczej w to kółko do pomiaru zbliżenia planety

Our favourite nazi nakręcił kolejny bardzo dobry film. "Melancholia" jest wspaniale zagrana (Dunst i Gainsbourg!), mądrze poprowadzona i co najważniejsze i zarazem najdziwniejsze - przejmująca. Zrobić film z pozoru katastroficzny i naładować go gęstymi, niekłamanymi emocjami to nie lada sztuka.

Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi (reż. Yumi Yoshiyuki, 2005)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie [2]

Dobre *familijne japońskie soft porno*. [2]

+ spotkanie z bardzo sympatyczną reżyserką

Kuba rozpruwacz (reż. Yasuharu Hasebe, 1976)

rzutów oka na zegarek:



 








No właśnie.

Chciwa żona (reż. Sachi Hamano)
rzutów oka na zegarek: jeszcze bym coś przegapił!

Podobne, lecz różne sposoby na erotyczną zemstą. Najbardziej pornujący z oglądanych przez nas różowych filmów, jednocześnie z akcentowanym anyszowinistycznym wydźwiękiem.

Chico i Rita (reż. Tono Errando, Javier Mariscal, Fernando Trueba, 2010)
rzutów oka na zegarek: kilka

Przyjemne i ładnie narysowane, ale schematyczne i nie zbliżające się poziomu najlepszych animowanych filmów ostatnich lat.

Pewnego razu w Anatolii (reż. Nuri Bilge Ceylan, 2011)
rzutów oka na zegarek: dużo pod koniec, bo film skończył się o 19:02, a o 19:00 zaczynał się nasz kolejny seans


Brudne i spocone "Trzy małpy" Ceylana mnie zmęczyły, "Uzak" zachwycił obrazami, z "Pewnego razu w Anatolii" - zdobywcą grand prix w Cannes - historia wygląda jeszcze inaczej. Trudno nawiązuje się z tym filmem kontakt. Mistrzowskie, zachwycające obrazy nocnej jazdy oraz (obrazowo Chrystusowa wręcz) obecność oskarżonego o morderstwo na tylnym siedzeniu samochodu zwiastują kino dobre, ale mocne, ciężkie i ugniatające. Historia dryfuje jednak w wielu kierunkach - dramatycznym, opowieściowym, komediowym (wiele scen rozpinających atmosferę i rwących snuty od początku klimat). Ostatecznie otrzymujemy obraz niejednoznaczny, ale tą niejednoznacznością raczej konfundujący niż intrygujący. Spotykamy się tu bowiem zarówno z epickim (2,5 godziny) portretowaniem, jak i z wypadaniem z rytmu i ogromnie rażącą dosłownością (wyjaśniana do bólu, a jasna od początku historia kobiety, która przewidziała swoją śmierć). W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy dzieło z pewnością dobre, ale proszące się o lepszą, bardziej konsekwentną realizację.

Zło Shinjuku (reż. Kôji Wakamatsu, 1970)
rzutów oka na zegarek: w pierwszym rzędzie, gdzie jedna litera napisów jest większa od twojej głowy, myślisz raczej o ogarnianiu ekranu

Fabularnie naiwny, ale obrazowo przekonywujący film Wakamatsu z wieloma zachodnimi nawiązaniami. Mamy więc japońskich Lennonów, opartego o ścianę winyla "Abbey Road" i modsowe motocyklowe ujęcia na ulicach Tokio. Dobre.

Wilgotni kochankowie (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: 0     零 / 〇    zero     rei / れい     zero / ぜろ

Fantastyczne nadmorskie zdjęcia i metaróżowość, czyli obraz, którego akcja częściowo rozgrywa się w wyświetlającym erotyczne filmy kinie. Bardzo dobre.

Dziewięć muz (reż. John Akomfrah, 2010)
rzutów oka na zegarek: zero, a jest ostatni dzień, 9:45!



Fascynująca mitologiczno-literacka hybryda z pięknymi śnieżnymi ujęciami. Oglądanie z otwartą głową gwarantuje oglądanie z otwartymi ustami.

Skóra, w której żyje (reż. Pedro Almodóvar, 2011)
rzutów oka na zegarek: reż. Pedro Almodóvar, tak?


W odróżnieniu od ostatnich filmów Almodovara, "Skóra..." nie wzrusza. Reżyser wraca tu do swojej ulubionej trans-tematyki konstruując historię ultraabsurdalną, zbyt odrealnioną, by na poważnie się nią przejąć. Z drugiej strony - oglądając wycięte z chirurgiczną [sic!] precyzją ujęcia postaci, podziwiając wieloekranowość scen domowych, patrząc z głównym bohaterem przez mikroskop - cały czas czujemy tu rękę mistrza. Na pochwałę zasługuję także aktorstwo. Banderas nie drażni, a nieplanowany śmiech wywołuje tylko raz, wypowiadając pierwszą kwestię - "Twarz nas identyfikuje" - zabawną z punktu widzenia atakowanego reklamami jednego z banków Polaka. Imponuje - momentami bardzo podobna do Penélope Cruz - Elena Anaya (wcześniej: Ángela we wspaniałym "Porozmawiaj z nią").




Piekło kobiet: Wilgotne lasy (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: kilka

Film zdecydowanie gorszy niż "Wilgotni kochankowie" z tego samego roku, ale nadal przyciągający tworzonym przez (mroczne) zdjęcia klimatem. Historia raczej do kosza.

Sztuczne raje (reż. Yulene Olaizola, 2011)
rzutów oka na zegarek: na ostatnim seansie Nowych Horyzontów nie wypada patrzeć na zegarek

I na koniec kolejny dowód na to, że na NH warto ryzykować. Po słabiutkim "Lecie Goliata" rozważaliśmy bezpieczniejszą wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy się na film Olaizoli. Słusznie. Mimo bardzo powolnego rytmu i szczątkowej fabuły ten dokumentalizujący zapis narkotykowego uzależnienia przyciąga i zapada w pamięć, głównie dzięki zjawiskowej Lusie Pardo.

i jeszcze KONCERT - Hans-Peter Lindstrøm - dobry, taneczny set dla zaskakująco nielicznej publiczności + lepsza fryzura niż na okładce "Where You Go I Go Too".


Na muzyczne pofestiwalowe wrażenia zapraszamy także do radia LTB. Kolejna audycja powinna pojawić się w drugiej połowie sierpnia. Do przeczytania i usłyszenia!
 

czwartek, sierpnia 04, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. I (22/07 - 25/07)











Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.

Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!

Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.

Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé


Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)

Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt,  to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.

PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.

Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek














Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.

Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny

Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.

Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych

Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.

Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?

Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.

Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele

Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.

AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały

To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.

Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D


Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.

Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
rzutów oka na zegarek: jest dwudziesta druga, film trwa dwie piętnaście, a ja nic

Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.

PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!


Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!

Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.

Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!

Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.


Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran

Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.

Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych

Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”

Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!

Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.

Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości

Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.

Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne















Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.

Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący

Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.

Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.

KONCERT – Susanne Sundfør – patrz: zachwyty tutaj i tutaj





















Nasze nagrania:

When
The Brothel
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]


Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.