poniedziałek, listopada 21, 2011

2. American Film Festival - relacja




Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival – imprezy prezentującej świetne, niezależne kino, filmy drążące, niepokojące, zachwycające, inne i wymagające.

Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival – imprezy prezentującej słabe, drażniące, pseudo–zabawne i pseudo–ambitne filmy dla osób, które chcą poczuć się lepiej.

Oba zdania są niepotrzebne, a "niepotrzebne" trzeba jak wiadomo "skreślić". Przed Wami kilka słów wyrażających odczucie, że druga opinia – na szczęście już dziś bardziej pokreślona – powinna całkowicie zniknąć z festiwalowego blankietu.

PFF, czyli organizacja

Dwójka z przodu nazwy wrocławskiego festiwalu może być myląca. Grzechy, które wybaczamy (lub nie – przyp. nielub. dzieci autor) dwulatkowi nie powinny uchodzić na sucho nastolatkowi, a wiek Gutkowego AFF–u bez wątpienia należy podbić wiekiem jego Nowych Horyzontów. Horyzonty – jedna z przyjemniejszych, potrzebniejszych i ważniejszych imprez kulturalnych w Polsce – zmieniały się przechodząc od kazimiersko–cieszyńskiej tradycji festiwalu klubowego, polowego, harcerskiego do tradycji nowoczesnej, popartej potężnym branżowym zapleczem i nawiązującej do trendów, które (upraszczając) nazwać można zachodnimi. Jako jeden ze zwolenników dorastania festiwalu nigdy nie marudziłem (czytaj: nie mumblowałem), że kino za duże, system rezerwacji  niestabilny i wymagający treningu na sieciowych grach zręcznościowych, a sponsorzy (grzejący się w niezależnym ciepełku) zbyt nachalni. Jeśli jednak zaciskamy zęby i nabieramy w usta paczkę krówek, liczymy na profity dla wygodnickich. AFF stawia natomiast na tarę, na zgodność odważników między imprezą małą i młodą a rozwiniętą i wspieraną przez starszego brata. Mamy więc brak sieci w kinie Helios (T–mobile, sponsor NH, jest tu nieobecny), słabe, niechlujne, a często po prostu złe tłumaczenia (skrajne przypadki w "Coś ryzykownego"), problemy z komunikacją i chybiony system odbierania darmowych papierowych wejściówek wydawanych rano karnetowiczom przez 3–4 osoby, które nie mogą wydrukować biletów dla kogoś, kto nie ma możliwości spędzania poranków w pozawijanej kolejce. Uwierz, AFF–ie, jeśli zabraliśmy komuś jego karnet (i dowód!) i trzymamy go na Fritzla z ziemniakami, to nie przyjdzie on do kina i nie będzie chciał pobrać kolejnych świstków. Product managerowie i account administratorzy niepotrzebnie grają więc w grę w awizo spopularyzowaną przez Pocztę Polską. Nie na tym ta impreza polega.

Kwestia multipleksowego (choć oswojonego już i wpasowanego) Heliosa, który stał się gospodarzem NH i AFF to zagadnienie osobne, związane z zakulisową kłótnią Gutek Film i Odry – instytucji zarządzającej Dolnośląskim Centrum Filmowym. Fakt, że kino (częściowo) studyjne żre się z (częściowo) studyjnie nastawionym dystrybutorem jest (częściowo) przykry, (częściowo) śmieszny. Częścią cierpiącą na całym zamieszaniu są oczywiście widzowie, którzy jednak – na pocieszenie – dostali w tym roku większy filmowy wybór.

4x1



Pierwszym widocznym plusem AFF–u wydaje się bowiem poszerzenie i polepszenie oferty programowej. Retrospektywy czterech różnych twórców to pomysł dobry, ale wymagający dopracowania. Wielki Wilder powinien być bardziej kompletny i poparty serią poważnych prelekcji. Umówmy się – jego filmy (szczególnie znane hity tworzące rdzeń przeglądu) albo już się widziało albo zobaczy się bez problemu gdzie indziej. Trzeba grać więc dobrymi taśmami i kompetentnym opracowaniem, pełną osią i kontekstowym omówieniem. Nie można puszczać Straconego weekendu ze starej, zgranej wersji z wybrakowanymi wtopionymi polskimi napisami, które zabijają tak istotny dla twórczości mistrza cięty dowcip słowny. Nie można sprawy opisu twórczości opierać na zblokowanym ilością wyrazów w kolumnie tekście w tygodniku i katalogu. Podobnie sytuacja wygląda z cyklem filmów o jazzie i pokazami specjalnymi – tu też plusy za pomysł, minusy organizacyjne, bo wszystko bez omówienia, dość przypadkowe, z jednym tylko mocniejszym punktem – Generałem Bustera Keatona z żywą muzyką (jak zawsze) zręcznego i czującego kino tapera Marcina Pukaluka.

Kolejną wątpliwą inicjatywą jest związana z kolejna retrospektywą Indie Star Award – nagroda dla... No właśnie – dla twórcy w miarę niezależnego, w miarę jednak kojarzonego i takiego, który zdecyduje osobiście pojawić się we Wrocławiu. System lojalnościowy – wymiana podróży do średniej wielkości kraju w Europie za egzotyczne odznaczeni – raczej się nie sprawdzi, a w zasadzie nie sprawdził się już dziś. Niezwykle słabym Czarnym koniem Todd Solondz zasłużył na przemilczenie, nie przegadanie. Dobrze, że reżyser nie podróżuje klasą ekonomiczną (to oficjalny powód jego nieobecności na ceremonii otwarcia), zawsze mógłby się przecież przysiąść i opowiedzieć równie nieudaną historię.

Prześwietlany numer trzy to zwycięzca  z Cannes – Terrence Malick, którego filmy oblatują anteny stacji telewizyjnych zbierając dużo gwiazdek w dodatku do Wyborczej i proporcjonalnie mało widzów przed ekranami. Pomysł podsumowania kariery Malicka można jednak zaliczyć do udanych i "ometkować" jako trzymanie ręki na pulsie wydarzeń świata filmu. Podobnie należy oceniać pełny przegląd twórczości Joe Swanberga – filmowca, który na Nowych Horyzontach mógłby (jako kolejny modny) wypakować sale, a który na AFF spotyka się z odbiorem niszowo–polskim, nie amerykańskim.

Buszowanie po dockach



Wspomnieliśmy o pączkujących retrospektywach, ale skupić musimy się na sekcjach sztandarowych, prezentujących świeżą, dopiero co skreśloną mapę niezależnego (czy może lepiej – mniej zależnego) kina amerykańskiego. Na pochwałę zasługuje na pewno dobór dokumentów – zróżnicowanych tematycznie, formalnie i jakościowo i rzucających świadomość widza w odległe od siebie miejsca. Proponujących wgląd nie tylko w już interesujące światy (Z pierwszej strony. Rok w „New York Timesie”, Coś ryzykownego, American Grindhouse), ale także wydobywających (Marwencoll) lub kreujących (Sum) nowe, filmowo dziewicze – bo nietknięte twórczym (!) okiem kamery – rzeczywistości. Nawet jeśli nie mieliśmy w tym roku filmu, którego siła uderzeniowa byłaby porównywalna z tą rozsadzającą ubiegłorocznego laureata (Dwóch świetnych Escobarów), nie mamy powodów do gosh–ów i heck–ów. Owszem, wiele tytułów aż prosi się o bardziej oryginalną edycję, ale tak naprawdę ciężko tu o rewolucję. "Nowy", dokumentalny elementarz nakazujący najazdy z góry na satelitarne mapy, gry animacyjne, ilustrowanie wydarzeń fragmentami filmów (często starych lub animowanych), podkreślanie, wycinanie i mieszanie obrazów powoli się przejada, ale z drugiej strony nadal stanowi tę o wiele ciekawszą od podpisowo–gablotowej matrycę.

Dwa wyjścia i mocna dwójka – konkurs fabularny

Praca widza konkursu wspomnianych już Nowych Horyzontów to robota odkrywkowa, przekopy przez filmy szokująco złe, przytłaczające, formalnie zmasakrowane, filmy, o których potem można usłyszeć: "Wyszłam z niego dwa razy!" Dotychczasowe edycje festiwalu pokazały jednak, że górniczy trud okazuje się opłacalny, bo gdzieś na dnie kryją się filmy, o których nie zapominamy wlepiając im na IMDb dobre 6/10 i wywalając ze świadomości na zawsze.

Pełniąca Obowiązki konkursu na AFF – sekcja Spectrum – zmusza nas niestety do pracy przy biurku – teoretycznie mniej niebezpiecznej, ale za to nie oferującej najczęściej ani wielkich emocji ani ukrytych skarbów. Rozpiętość nowohoryzontowych ocen to często szczyty amplitudy, poziom fabularnych propozycji amerykańskiego festiwalu to niższa klasa średnia i podsłyszane po jednym z seansów "mocne dwójki" (w festiwalowej skali 1–6). Kiepskie, nudne, często irytujące obrazy błąkają się po salach wywołując śmiech, który wydają z siebie trzewia popcornowe, zadowolone z siebie, że zrozumiały "ambitniejszy" gag. Nie o snobizm i stratyfikację idzie, ale o inną widownię i sposób podchodzenia do niej prezentowany przez organizatorów. To przed nimi stoją bowiem ważne decyzje i dążenia. Dążenia bądź do równania do bzdetnej średniej, niezależnej bardziej od śmiesznych żartów i dobrych scenariuszy niż dużych pieniędzy bądź do dosłownego i przenośnego odkrywania Ameryki. Decyzje odważne i słuszne lub asekuranckie, a w związku z tym sankcjonujące chociażby zwycięstwo konkursu przez bardzo słabe Gdziekolwiek dzisiaj czy zalewanie ekranów pseudo–pastiszami, w których reżyser zamiast powiedzieć nam, że też bawi go jakaś konwencja (i zaoszczędzić nam dwóch godzin mąk) nieustannie puszcza do nas oko i śmiejąc się ze swoich dowcipów pyta: "Ale rozumiemy się, prawda?"

Personal highlights



Tak to już jest, że najbardziej krytyczni jesteśmy wobec najbliższych. Ta myśl, którą z powodzeniem rzucić mógłby któryś z bohaterów średniego Spectrum ma usprawiedliwić nieco powyższą litanię narzekań. Bo AFF to mimo wszystko festiwal dobry, rokujący i potrzebny. Oprócz chwalonych dokumentów jego druga edycja przyniosła kilka świetnych filmów, które bezsprzecznie stanowią jedne z najciekawszych obrazów światowego kina 2010/2011. Zobaczyliśmy między innymi patetyczne, ale mocne Z dystansu Tony'ego Kaye'a – (w końcu!) udane (bolesne) łamanie (kołem) konwencji "kina nauczycielskiego", film–kolaż, u którego podstaw leży udręka, rozpad i "Zagłada domu Usherów" Poego, nie piekielna acz bohaterska, podbita sekcją smyczków droga do resocjalizacji. Rozbawił nas nowy Kevin Smith, który w nietypowym dla siebie Czerwonym stanie bierze na warsztat kliszową tematykę amerykańskiego fanatyzmu religii i władzy i formuje ją nie w sensacyjny moralitet, ale w soczystą, zabawną, opartą na tłustych dialogach akcję. Coś do zachowania w pamięci znalazło się też w momentami drażniącym, ale pięknie sfilmowanym Jess + Moss – obrazie, który nie będzie nowym "Pożegnaniem Falkenberg", ale który w rozmarzony sposób (vide: przede wszystkim dream pop, np. spod znaku M83) rozwija przed nami taśmy analogowej pamięci. Podobne częściowe wyróżnienie to Septien – ziarnisty, deszczowy obraz, ciekawy także postaciowo i aktorsko.

A mistrz i grand prix? Cóż, jeśli Wilder jest poza konkursem, to – bez większych wątpliwości – Conrad Jackson, Parker Croft i Emilia Zoryan, czyli Do rana – film poruszający prostymi falami emocji, a więc osiągający cel, który spalał mu nieudolnych konkurentów. To właśnie "Falling Overnight" nie spadł z liny balansu między pięknem a kiczem, naturalnym aktorstwem a "naturalnym aktorstwem", prostym pomysłem a banałem. To tu, niczym w "Między słowami" Coppoli czuliśmy, że "jeszcze słowo!" a konstrukcja runie, a jednocześnie podskórnie wyczuwaliśmy komfort, że nic złego stać się nie może, bo film tworzą "nasi ludzie".

Granica między subtelnym wzruszeniem a mdłym ciepełkiem może być jeszcze cieńsza niż między wybitnym odkryciem a grafomańskim eksperymentem. Z pełną świadomością godzę się więc na ciszę cyrku i samotne spacery na linie, bo nawet upadek na złą stronę gwarantuje obcowanie z granicą, z czymś dobrym, świeżym i pociągającym. Idź tą drogą AFF–ie i nie wjeżdżaj w nudny  g ł ą b  kraju.

__

Lista filmów, które obejrzeliśmy w ramach festiwalu (obejmuje zarówno tytuły, które widzieliśmy po raz pierwszy, jak i powtórki, nie zawiera natomiast programowych filmów, które widzieliśmy poza festiwalem): Czarny koń, Damsels in Distress, Blue Valentine, Czerwony stan, Jack Goes Boating, Z dystansu, Generał, Do rana, Gdziekolwiek dzisiaj, Jess + Moss, Septien, Talerz i łyżka, American Grindhouse, Coś ryzykownego, Dragonslayer, Marwencol, Nawiedzeni: Prawdziwa historia liczących karty chrześcijan, Sum, Tabloid, Z pierwszej strony: Rok w „New York Timesie”, Alexander the Last, Caitlin gra Caitlin, Podwójne ubezpieczenie, Stracony weekend, Garsoniera, Śpiewak jazzbandu.

O pierwszym AFF-ie czytaj tutaj.

Patrick Wolf w Firleju

był (edit: bardzo) dobry. Popowy, estradowy, z piskami i mydłem. To na razie tyle, a już zaraz - relacja z AFF-u.

1 (youtube) | 2 (setlista)

środa, listopada 09, 2011

ćwierćnuta, ósemka, pauza



Tak, to prawda - w związku z dużą ilością pracy pauzujemy. Nie ma jednak co drzeć drogich hipsterskich szat, albowiem powrócimy mocniejsi.
 
W pośpiechu:

Polecamy Wam iść na koncert Nosowskiej, bo mimo tego, że grany w całości i naraz materiał z "8" (myk znany z koncertów Hey, podobnie jak playbackowe intro) nie zawsze *nadanża*, to Katarzyna udowadnia, że "nie ma tu z kim przegrać". Nowe aranże starych numerów piją do (a może pod) surowości (-ć) (no-ment o-ment) "Sushi", która to (surowość) bardzo współgra z "ósemką" (dobrą, lecz chyba gorszą od "Uniseksu"). Fani nadal różnie wychowani, niektórzy z (mądrzejszym od siebie) smartfonem w łapie tańczą i cieszą się, gdy nie wypada. Let's dance to Joy Division? No może jednak nie. "Nowa" wersja "Jeśli wiesz co chcę powiedzieć" pełni funkcję tutejszego "macie, kurwa, tę Peggy Brown". Zespół fajny.




(((( """ ))))

No i co tam jeszcze... a! Podoba mi się całe nowe Atlas Sound (och, Pitchforku, znów się trochę zgadzamy!), szczególnie numery 3,6,12 (może posłać jakiegoś mikrego Lotka?), ale to głównie ze względu na ich bezwstydną, bardziej Deerhunterową niż solową chwytliwość.

Dalej - leżą w kolejce do przesłuchania: solowa M. Irglová i Alela Diane przed niedzielnym występem z Fleet Foxes. Dużymi krokami zbliża się też Wolf, który zakłóci ceremonię otwarcia American Film Festiwalu. Skąpe relacje przewidziane.

Wciąż w cenie i łasce Waits, na którego zrobiła się jakaś dziwna moda. Ludzie, litości, łapy precz! Anti chełpi się, że to najlepiej sprzedający się Tom w historii. No to proszę ogłaszać trasę, pachnące nowością stadiony czekają!

Biegi wciąż chętnie rozpoczynam pierwszą piosenką z płyty Holy Ghost! Jakim cudem przegapiliśmy ich na Primaverze?

I cóż, to chyba tyle, pozdrawiamy Was serdecznie i mamy nadzieję, że przymykając się (z przerwami) na czas jakiś tylko zyskamy w Waszych oczach. Do następnego!