Pokazywanie postów oznaczonych etykietą super furry animals. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą super furry animals. Pokaż wszystkie posty

czwartek, sierpnia 04, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. I (22/07 - 25/07)











Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.

Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!

Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.

Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé


Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)

Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt,  to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.

PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.

Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek














Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.

Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny

Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.

Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych

Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.

Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?

Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.

Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele

Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.

AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały

To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.

Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D


Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.

Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
rzutów oka na zegarek: jest dwudziesta druga, film trwa dwie piętnaście, a ja nic

Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.

PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!


Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!

Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.

Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!

Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.


Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran

Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.

Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych

Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”

Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!

Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.

Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości

Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.

Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne















Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.

Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący

Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.

Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.

KONCERT – Susanne Sundfør – patrz: zachwyty tutaj i tutaj





















Nasze nagrania:

When
The Brothel
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]


Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.

środa, grudnia 12, 2007

PODSUMOWANIE 2007 - miejsca 20-11








21. (ex aequo) 17 Caribou – Andorra (yoko: 19, slejw: 26)

W She's The One wokalnie udziela się Jeremy Greenspan. No no... Ale to nie (tylko) dlatego Andorra znalazła się w naszym podsumowaniu. To album, który pod postacią świetnych utworów podaje sterylność i przytulność w idealnych proporcjach. Kolejny kandydat do pójścia w górę podczas re-rankingu w 'Musztardzie po obiedzie'.




19. 20 Super Furry Animals Hey Venus! (yoko: 15, slejw: 27)

Yoko pisała już o fajności SFA, zresztą siedząc w muzycznym świecie ciężko nie zauważyć miodności, która otacza wszystkie ich płyty. Hey Venus! bardzo rzadko zbliża się choćby w okolice mojego ulubionego Rings Around The World, ale wciąż są to dobre, bardzo dobre i świetne PIOSENKI. PIOSENKI s ą ważne.




18. 23 Nosowska – UniSexBlues (yoko: 21, slejw: 18)

Pierwsza polska płyta w zestawieniu, zdecydowanie najlepszy album w solowej dyskografii Katarzyny Nosowskiej. Świetnie zaaranżowany, kapitalnie przetwarzany na koncertach, naszpikowany rewelacyjnymi tekstami (ale to już norma, tak w Polsce pisze jeszcze tylko Lech Janerka). Brawo.




17. 27 Wilco – Sky Blue Sky (yoko: 23, slejw: 12)

Kolejna piękna okładka i najprostszy chyba album w zestawieniu. Jak to brzmi na żywo mogliście już u nas przeczytać. Wersja studyjna to mniej energii, ale niezwykły kunszt i elegancja grania + proste utwory, z którymi strasznie łatwo się zaprzyjaźnić. "Sing me a song"... o to chodzi.




16. 28 Muchy – Terroromans (yoko: 17, slejw: 17)

Świetna polska płyta - to pojęcie powoli przestaje być abstraktem, świętym nigdym, przesadą. O debiucie Much pisaliśmy już i tu i tu, cóż więc dodać? W piątek będę miał okazję przekonać się jak materiał z Terroromansu brzmi na żywo (zespół widziałem na koncercie raz, było nieźle). Dam znać.




15. 32 Bloc Party - A Weekend In The City (yoko: 14, slejw: 16)

A Weekend In The City to spora zmiana. Silent Alarm był zbiorem potencjalnych singli, piosenek jawnie niewyżytych i rozsierdzonych, jednym z najbardziej energetycznych wydarzeń na rockowej scenie w ostatnich latach. Album nr 2 jest inny. Obiektywnie nie tak dobry, ale posiadający m.in. popowo idealny I Still Remember, barokową James-Bond-song (to cytat z Kele Okereke), czyli otwierający całość Song For Clay (Disappear Here) czy chociażby Kreuzberg zamykający esencję Berlina w 5 minutach z kawałkiem.




14. 33 LCD Soundsystem - Sound Of Silver (yoko: 16, slejw: 13)

A to kolejna świetna płyta LCD Soundsystem. Panie Murphy, szacun - All My Friends czy Us vs Them wymiatają po całości i KAŻĄ tańczyć, a Someone Great (trochę autobiografizmu, co?) porusza jak najbardziej wzruszające ballady-na-akustyku w historii. Już widzę, że to trochę wstyd, że Sound Of Silver poza pierwszą dziesiątką. Ale, panie Murphy, proszę się nie martwić. Time is on your side.




13. 37 The National – Boxer (yoko: 10, slejw: 15)

Niezwykle piękna płyta, która czasem ugina się pod ciężarem kompozycyjnej niemocy, ale (miejscami) wciąż pozostaje jedną z najśliczniejszych rzeczy jakie ostatnio słyszałem. Gęsta, ciemna, ale ani ostra ani mroczna. Oprócz tego Sufjan Stevens w utworze Ada, świetne teksty (polecam sprawdzić, np. Slow Show czy Apartment Story) i kolejna okładka do szuflady z napisem "te najlepsze".




12. 40 Modest Mouse - We Were Dead Before The Ship Even Sank (yoko: 13. slejw: 9)

John Martin Maher (bo tak naprawdę nazywa się Marr) wiedział co robi zasilając szeregi Modest Mouse. To obecnie jeden z najsilniejszych dźwiękowych kolektywów. Ciężko jest nagrywać płyty po stworzeniu takich dzieł jak Moon And Antarctica czy Good News For People Who Love Bad News, ale MM nie wydają się być speszeni. Stąd mnóstwo świetnych numerów (z singlowym Dashboard) na czele + urzekające, sorbetowe piosenki jak Little Motel czy Fire It Up.




11. (ex aequo) 43 Maximo Park - Our Earthly Pleasures (yoko: 11, slejw: 8)

Ich koncert był jednym z jaśniejszych punktów warszawskiego Summer of Music, ich debiut jest kapitalny, a pojęcia "problem drugiej płyty" w słowniku zespołu nie znajdziemy. Trzeba powiedzieć to jasno i głośno: Paul Smith to jeden z najznakomitszych młodych tekściarzy, a soczystymi kompozycjami zespół sypie jak z rękawa. Dodatkowe plusy za rozkładający na łopatki Nosebleed, wdzięk i "Thanks for listening to this music - it's yours" w książeczce. To my dziękujemy.



Tak kończy się druga część naszego podsumowania. W trzeciej pierwsza dziesiątka i kometarze moje i yoko przy każdym tytule. Zapraszamy.

sobota, listopada 24, 2007

this song is based on a true story. Wintercase 2007.



Kilka słów wstępu. Wintercase to zimowy festiwal objazdowy, organizowany w Hiszpanii już po raz szósty. Ma też swoją letnią, open-space edycję, czyli (tak, wasze podejrzenia są słuszne) Summercase:) Idea zimowej akcji jest taka: zapraszamy 4 indie-gwiazdy i 6 mniej znanych zespołów i, w ramach festiwalu, organizujemy im mini-trasę. Joder,Hiszpanom gratulujemy Wintercase!!

odsłona 1: SUPER FURRY ANIMALS, Ratatat



Jako support zagrał duet Ratatat, dość dziwaczny, ale jednak interesujący.
Ich elektroniczno-gitarowe kompozycje wprawiły w ekstazę hiszpańską publiczność. Odniosłam nawet wrażenie, że całkiem spora grupa ludzi przyszła tego wieczoru do Joy właśnie dla nich, a nie dla „starych nudziarzy z SFA”, well..

Chcesz zrozumieć hiszpańską publiczność, kliknij tu: http://www.myspace.com/ratatatmusic



Po dziwolągach z Nowego Yorku na scenie pojawili się Walijczycy z SFA. Człowiek o dziwnym imieniu, Gruff Rhys, czyli wokalista SFA, powitał publiczność słowami 'Somos animales superpeludos de Gales' ['Jesteśmy superfutrzakami z Walii'], czym wywołał, chwilowy niestety, entuzjazm zgromadzonych. Tak, to właśnie tego wieczoru mit „wspaniałej hiszpańskiej publiczności” upadł. Mogę zrozumieć, że nie śpiewali, ale zagadywanie zespołu, to już raczej nietakt, nawet gruby:) Na szczęście SFA nie zawiedli, mimo chłodnego przyjęcia zagrali fantastycznie. W pierwszej, nastojowo-pościelowej, części setu pojawiły się m.in. 'Juxtaposed with you', 'Hello Sunshine' czy 'Show Your Hand'.



Druga część koncertu to już czysta rockowa energia z, najlepszym momentem wieczoru, zagranym prawie na finał 'The Man Don't Give a Fuck'. A na pożegnanie, 'Para vosotros, para la buena gente de Madrid' ['Dla was, dla dobrych ludzi z Madrytu'] krótki psychodeliczny jam ze zdjęciami Madrytu wyświetlanymi w tle. Klasa. Cymru am Byth!


odsłona 2: EDITORS, The Boxer Rebellion, How I Became the Bomb

Pierwszy z występujących tego wieczoru zespołów, How I Became the Bomb, to synonim sformułowania 'muzyczny obciach.' Bardzo się cieszę, że zdążyłam tylko na dwie ostatnie piosenki w ich wydaniu.
Tak, grają tak jak wyglądają. Bodek, dno.



Honor supportów uratowali świetni The Boxer Rebellion. 'We have this place surrounded', jedna z moich 'most played' piosenek, na żywo wypada znakomicie. To samo można powiedzieć o 'Flashing Red Light' zagranym na dwie perkusje. Na koniec krótkiego setu 'Watermelon':
Inside, outside, Inside your love.
Inside, outside, Inside your love.



Koncert Editors można podsumować jednym słowem: MIAZGA.
Słyszałam już peany na ich cześć po warszawskim koncercie w Stodole, ale to co usłyszałam/zobaczyłam przerosło wszelkie oczekiwania. Energia, pasja, radość grania!
Tom Smith swoim pięknym smutnym głosem i scenicznym ADHD uwiódł publiczność. Na szczęście chyba przyszli ci z koncertów w Rivierze, więc były śpiewy w spanglishu, nucenie melodii, ole, ole i inne przejawy uwielbienia:)



setlista:

Lights
Bones
Bullets
An End Has A Start
The Weight Of The World
Blood
Escape The Nest
Banging Heads
All Sparks
When Anger Shows
Spiders
The Racing Rats
Munich


You Are Fading
Smokers Outside The Hospital Doors
Fingers in the Factories

Na finał, w trakcie 'Fingers in the Factories' wyemitowano w publiczność setki mydlanych baniek.

Magiczny moment, magiczny koncert.


Odsłona 3: SPOON, Explosions in the Sky



Na przystawkę bardzo serdecznie, ciepło przyjęci Explosions in the Sky. Panowie z Teksasu, zagrali jeden dłuuuugi, trwający ponad godzinę, ponury utwór:)



Później kolejni reprezentanci ww stanu USA, Spoon. Jakiś czas temu zachwycili nas grając przed Interpolem w Berlinie. Wczoraj potwierdzili klasę, udowadniając, że zasługują na wiele więcej niż tylko 'wspieranie' gwiazd Matadora. Zagrali głównie utwory z nowej, gagaistycznej:) płyty 'Ga Ga Ga Ga Ga', polecamy!!. Było więc 'Don't Make Me a Target' z refrenem odśpiewanym przez publiczność, fantastyczne 'The Ghost of Your Lingers', 'You Got Yr. Cherry Bomb', 'Rhthm & Soul' , 'The Underdog' i przede wszystkim, moje ukochane 'Black Like Me'. Gdzieś w środku setu pojawił się nokautujący duet 'The Way We Get By' i 'The Two Sides of Monsieur Valentine'.
Na bis 'Everything Hits At Once' i już 'adiós amigos'. Krótko, ale JAK!

sobota, listopada 03, 2007

higher than the sun - toledo symphony

Z Madrytu do Toledo jedzie się Screamadelicę i trochę.





PS. A "Presidential Suite" Futrzaków jest być może jedną z najpiękniejszych piosenek jakie istnieją.