wtorek, czerwca 26, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - dzień 3. i 4.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

9/06/12 - dzień 3.

Miejscowi twierdzili, że tak przeciągły deszcz w czerwcu to rzadkość, ale przecież gdzie event tam i ewenement. Opis trzeciego dnia festiwalu zaczynamy od pogody nie bez powodu. Po pierwsze - miała ona wpływ na jego przebieg, po drugie - w pewnym sensie odzwierciedlała jego charakter. W czasie deszczu dzieci się nudzą, bo w czasie deszczu dorośli słabiej grają.
W utrudnionych warunkach pogodowych dzień rozpoczęli Gala Drop - Lizbończycy, którzy współpracowali m.in. z Pandą i Sonic Youth - i którzy swoją - inspirowaną rytmiczną warstwą afrykańskich rytmów - muzyką zupełnie nie wpisali się w siąp portoskiej soboty. Problemy z wsiąkaniem w naszą świadomość mieli także Spiritualized - i to mimo ograniczenia prezentacji materiału ze Sweet Heart Sweet Light do niezbędnego minimum (2 numery = Janerkowski styl nie-promowania nowej płyty) i zagrania "coveru" "Walkin' with Jesus" z repertuaru Spacemen 3. Problemy z głębszą percepcją są jednak niczym w porównaniu z problemami z podstawowym odbiorem koncertów, a i tych nie brakowało niestety w Parque da Cidade. Najbardziej bolesne było oczywiście wspomniane już odwołanie Death Cab for Cutie, ale najwolniejsza kolejka świata, w której ustawiali się ludzie chcący posłuchać czegoś także w niedzielę, sprawiała, że nie tylko skasowane występy oddalały się na zawsze w kłujący deszczowy opar. Gdyby tego było mało - żelek z kolegami dostawał na boisku w ciry od naszych-zachodnich-sąsiadów, co frustrowało tych, których nie sfrustrował nie mający wstępu do strefy prasowej opad. Tym sposobem poirytowani byli wszyscy oprócz 1) lubiących deszcz, a jednocześnie olewających niedzielny program, 2) hipotetycznych suchych Niemców-dziennikarzy. Słabe momentum na wejście do najsłabszego festiwalowego dnia.

Zamiast strzępić język i opisywać zasłyszany jedynie w tle set Afghan Whigs lub pastwić się nad The Weeknd (sorry, antypatia całkowita), Saint Etienne (kiedyś naprawdę ciekawy skład, dziś niestety anglo-polo) czy walczącym z technologią Washed Out przechodzimy od razu do dwóch kluczowych koncertów zaburzając nieco ich chronologię.
John Talabot
Przebiegając spod głównej sceny pod tańczący namiot mieliśmy nadzieję, że nasze podejrzenia się nie sprawdzą, ale niestety - w dzień rozczaru intuicja jak na złość nie zawiodła. Z młodym Talabotem jest więc zupełnie jak z młodym Guinchem - płytowo świetnie, koncertowo tak sobie*. Interesujące jest jak szybko Riverola zda sobie sprawę, że podobnie jak jego sąsiad musi zaprosić na scenę nie tylko producenta-wokalistę Pionala (śpiewającego na fIN w „Destiny” i „So Will Be Now”), ale także muzyków, którzy przeniosą studyjne hooki na żywą płaszczyznę. Okazuje się bowiem, że (sorry Natalia) nie „im więcej ciebie tym mniej”, ale po prostu - więcej = więcej. Paradoksalnie nawet minimalistyczna z natury muzyka broni się w pełni dopiero odtworzona po bożemu - w pełnym (czy nawet pełniejszym) brzmieniu.

Żeby jednak nie dać fałszywego świadectwa naszych ogólnych wrażeń trzeba zaznaczyć, że John nie położył debiutanckiego materiału całkowicie i (notujecie byblyzmy?) na amen. Mimo tego, że jego występ - opatrzony nawet w programie etykietą „live” - wisiał gdzieś między standardowym koncertem a bogatszym DJ-setem (by the way - what a waste of time!) znający świetne numery z płyty mogli rozmarzyć się i rozradować słysząc je głośniej i odbierając w bardziej bezpośredni sposób. To dopiero droga do dobrego koncertowania, ale dobrze wiedzieć, że Talabot zaczął nią kroczyć.
The XX

Przed ruszeniem na sklejone ze sobą czasowo sety Riveroli i XX ćwierknęliśmy jeszcze nielicznym nieśpiącym, że oto przed nami „ciemne ciepłe nuty”. Obie pierwsze - i jak na razie jedyne - płyty bohaterów sobotniej nocy są bowiem niewątpliwie zbiorem gęstych, smolistych zabijaków. Lecz jeśli - jak pisaliśmy - ciągutki Katalończyka trochę w Porto rozmokły, to zagęszczenie wielkości na sekundę kwadratową utworu Londyńczyków nie zelżało ani trochę.

Po raz pierwszy widzieliśmy XX na Primaverze barcelońskiej. Byli wtedy nieopierzonymi debiutantami, którzy na wielkiej scenie Ray-Ban (kiedyś Rockdelux, w każdym razie tej ze schodami) dzielnie walczyli z przejawami apogeum pierwszej popularności. Nie chodzi tu zresztą jedynie o onieśmielenie, ale o wyjątkowo intymny, domowy, nocny charakter napisanych przez nich piosenek. Niektórzy wielcy obnażali się przed fanami lirycznie, XX robili to muzycznie grając numery kruche, niemalże wstydliwe. Minęły dwa lata i sporo się zmieniło, ale tu - w przeciwieństwie do potknięcia Beach House - siła, pewność i *większość* w sposób naturalny zajęły miejsce dawnego mikroświata.

Wszystko zaczęło się odważnie, od nowego, uwodzicielskiego „Devotion” - jednego z utworów zapowiadających wrześniowe Coexist, a dalej popłynęło głównie nieco przearanżowanymi, mocniejszymi w gębie numerami z debiutu. Niekoniecznie chodzi tu nawet o faktyczne wzmocnienie (głośniej, bardziej, ostrzej), a właśnie o dobrze pojmowaną przebojowość, hardość wykonania. Potężne „Basic Space” z refrenem a capella jest tu chyba najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Romy Madley Croft i Oliver Sim szokują dziś jakością wokalu i - przede wszystkim - umiejętnością prowadzenia nim całej linii melodycznej piosenki. 
Ilościowa przewaga utworów znanych jest w przypadku XX absolutnie zrozumiała, ale ich kompozycyjne sprzężenie z - bardzo podsycającymi apetyt na płytę nr 2 - nowinkami wymaga osobnej pochwały. I o ile nową jakość gry zapisaliśmy na konto duetu Romy-Oliver, o tyle za spójność całości brawa należą się Jamiemu Smithowi. Jego „solowe” (pochodzące z We're New Here - remixowego albumu zarejestrowanego z Gilem Scott-Heronem) "I'll Take Care Of U" wybrzmiało zresztą w drugiej części setu jako fragment "Night Time", bez problemu zaszczepiając się na gruncie grupowego występu.

Koncert The XX na głównej scenie Optimus Primavera Sound 2012 był bez wątpienia jednym z najlepszych momentów całego festiwalu. Zagrane na sam koniec „Stars” rezonowało z wielką siłą w okolicach sceny klubowej, ale także dużo dalej, w wielkiej niecce całkowicie opanowanej przez mocarność „refrenu”, który w depeszowskim stylu wyśmiewa zresztą wszelkie próby opisania wielkich doznań.

No need for talking
I already know
10/06/12 - dzień 4.
Deszczowa piosenka dnia ubiegłego opłaciła się tym, którzy przykolejkowali, by zakończyć festiwal w wielkim stylu. Wielkim muzycznie i architektonicznie, bo jak wspomnieliśmy na początku Casa da Música i Hard Club to miejsca żywe, niezwykle interesujące, stworzone do goszczenia wielkich artystów.


Nick Garrie

Pierwszym z nich (z punktu widzenia naszej niedzielnej chronologii) był Nick Garrie - człowiek-legenda - legendarnie zasłużony (o wspaniałym The Nightmare of J.B. Stanislas z przełomu lat 60. i 70. czytaj tutaj) i niczym stara legenda zapomniany, na skutek nieprzyjaznej fortuny i krzywdzących zbiegów okoliczności.

Koncert Garriego - którego ostatnia płyta - 49 Arlington Gardens - ukazała się w 2009 roku (40 lat po kultowym debiucie) był więc występem dla niewielkiej grupy osób, która a) zna i ceni jego twórczość lub b) nie dostała się na pierwszego, popołudniowego Manguma.
Podczas tegorocznej edycji San Miguel Primavera Sound w Barcelonie Garrie występował dwukrotnie - raz w całości odtwarzając The Nightmare of J.B. Stanislas, raz grając regularny - mieszany set. W Porto okazja do posłuchania mistrza była jedna, a układ piosenek chronologiczny, przekrojowy, opowiadający złamaną karierę piosenkami, które nigdy nie przedarły się do głównego nurtu. 

Otwierające spotkanie „Ink Pot Eyes” to bez wątpienia jeden z najlepszych utworów lat 60., brzmiący pięknie, wyjątkowo, niczym wydane w tym samym - 1969 - roku „The Thoughts Of Mary Jane” z debiutu wielkiego Nicka Drake’a. Jednak mimo tego, że najpiękniej zabrzmiały utwory ze Stanislasa - które słyszane na żywo, w mniejszej sali Casa da Música, jeszcze bardziej niż na płycie nabierały statusu zakopanych skarbów - dobrze było słuchać ich w szerszym kontekście. Po pierwsze - gawędziarski schemat spotkania z Garriem tworzył niezwykłą atmosferę, po drugie - w pewnym sensie nakazywał prosty, akustyczny gitarowy aranż tych piosenek, które tak właśnie - w oryginalnym zamyśle - miały być zarejestrowane na płycie. Dotarcie po prawie połowie wieku do pierwotnej wersji utworu-giganta to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Za unikatową należy uznać również relację artysta-widz, z jednej strony wymuszoną ograniczonym gronem odbiorców, z drugiej nadal zaskakującą, biorąc pod uwagę wagę materiału. Autor „Deeper Tones Of Blue” (wideo poniżej) żartował, opowiadał (m.in. o podróżach po Europie i miłości do portugalskiej gitary), popijał piwo, w bezpretensjonalny sposób zapraszał do wokalnej współpracy, a po koncercie rozmawiał, dziękował, podpisywał płyty. A więc No need for talking / I already know? Chyba znów ciężko napisać coś trafniejszego.
You Can’t Win Charlie Brown
Best Youth
czyli silna reprezentacja krajowa

Wymienienie You Can’t Win Charlie Brown - autorów jednej z najlepszych płyt ubiegłego roku, zespołu, w którym gra nasz zaprzyjaźniony Portugalczyk, świetny także solowo Luís Costa - w nagłówku to niestety tylko wishful thinking, nie ecstatic listening. Przez wyjątkowo nieudaną (patrz: wstęp) organizację niedzielnych występów minęliśmy się z Charliem pędząc spod zatłoczonej, opasanej długą kolejką sali Hard Clubu w stronę Casa da Música, gdzie o 22:00 meldował się legendarny lider Neutral Milk Hotel.
Nie możemy nie wspomnieć jednak, że samemu Luísowi koncert bardzo się podobał, a przecież zadowolenie muzyków to podstawa zadowolenia słuchaczy. Tak naprawdę rzucamy jednak sucharami, by zatuszować żal i by łzy zawodu miały w co wsiąkać. Czekamy na nich bardzo i - jak pisałem kajając się za nieprzewidzianą absencję - widzimy się za rok, na głównej scenie.

Jedyną zaletą braku Browna okazała się być możliwość żywego posłuchania Best Youth - zespołu, o którym pisaliśmy jakiś czas temu na Orxaterii. Możliwość, którą zdążyliśmy - nie bez bólu - skreślić układając nasz karkołomny niedzielny plan koncertowy.
Muzycy z Porto okazali się na szczęście idealnym pocieszaczem. Numery z EP-ki Winterlies (i spoza niej) szyli przebojowo, zdecydowanie, bezkompromisowo, podbijając swoje studyjne atuty. Było soczyście, rześko i ponętnie, a poza tym - kto nie lubi kibicować gospodarzom?
Jeff Mangum



Gdybyśmy wybrali się na pierwszy koncert Manguma (16:00) uniknęlibyśmy nerwowego oczekiwania na one-and-only „Oh Comely” (utwór nr 1 setu popołudniowego, utwór nr 13 setu wieczornego), ale - jeśli wierzyć setlist.fm - nie usłyszelibyśmy takich cudów jak chociażby  „Song Against Sex” czy „Naomi” z On Avery Island, przed którym legendarny frontman (choć słowo to drastycznie nie pasuje do Manguma) NMH przepraszał za problemy ze strojeniem „gitary dziadka”.
Gdybyśmy zrezygnowali z koncertu Best Youth i udali się na występ Olivia Tremor Control** w celu zajęcia sobie miejsca blisko sceny bylibyśmy zawiedzeni, bo w ramach powitania usadzona w rzędach publiczność została zaproszona pod/na scenę.

Gdybyśmy w poniedziałkowy wieczór (gdzieś na wysokości meczu Francja-Anglia) nie wybrali się do Vila Nova de Gaia nie zobaczylibyśmy tam gwiazdy poprzedniego wieczoru i nie zrobilibyśmy mu szczeniackiego zdjęcia z ukrycia, w momencie gdy opuszcza miasto udając się w stronę wielkiego, zaprojektowanego przez Eiffla mostu łączącego Gaię z Porto.

Gdybyśmy zagadali do niego i poprosili o autograf czar niedostępności giganta mógłby prysnąć.

Gdybyśmy - w końcu - potrafili znaleźć słowa, które choć trochę przybliżą sposób, w jaki Mangum zawiera w swoim wokalu całe bogactwo aranżacji utworów Neutral Milk Hotel, a więc jednych z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek powstały - opowiedzielibyśmy Wam o tym zamiast niezdarnie krążyć wokół tematu. 


No need for talking po raz pierwszy, po raz drugi, wykorzystane.

Z jednej strony trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie Primavery niż usłyszenie jednego z najcenniejszych numerów na świecie z odległości paru metrów, ale że festiwal jest jednak imprezą to również impreza powinna go kończyć. Koncert Kindness w Hard Clubie spełnił zresztą rolę świetnego katalizatora, który oczyścił nietypowy nastrój obcowania z geniuszami, rzucił w zapomnienie frustry organizacyjne i kazał cieszyć się najprostszym, rozrywkowym wymiarem muzyki.

Przyjemność proponowana przez całkiem opasły scenicznie kolektyw dowodzony przez Adama Bainbridge’a nie jest jednak rozrywką jarmarczną, celującą wyłącznie w podstawy piramidy potrzeb i gustów. Porównania debiutanckiego World, You Need a Change of Mind do dokonań Prince’a z jednej strony zobowiązują, z drugiej już teraz trafnie opisują rodzaj radochy oferowanej przez Kindness. Czysty pop romansuje tu z *muzyką dens*, tą starą i nową, nie ograniczając się jednak do wymiarów jakiegokolwiek gatunku. „Nic nowego” powiecie i będziecie mieć rację, ale oprócz sztandarowej screamadelici mamy tu przypadek wyjątkowo udanego przełożenia studio->scena. 

Wspaniałe, skradzione Replacements „Swingin’ Party” zachwyca tak samo jak na słuchawkach, ale „Cyan” (od którego zaczęli) czy „Doigsong” przebijają na żywo swoje studyjne wersje wynosząc je na poziomy live-sensacji 2012. Świetne chórzystki kapitalnie podkręcają numery rozpinając swoją sceniczną obecność między klasycznym Stop Making Sense Talking Heads, a chórkami Róisín Murphy (wplot w żywca „Sweet Love” Anity Baker niby oczywisty, ale jakże fantastyczny!). Na dodatek - bas szturcha wibracją, perkusja żyje własnym życiem, jednocześnie nie porzucając rytmu, a wszystko to w atmosferze zagrania in-yer-face nie zostawiającego marginesu na jakiekolwiek narzekanie, nawet w momencie gdy - podobnie jak The Sound - na owacyjnie wyklaskanym bisie z braku przećwiczonego repertuaru trzeba powtórzyć któryś z numerów.

Nie narzekamy więc i my, co jakiś czas uśmiechając się do wiadomości od perkusisty Kindness, który napisał, że on też bawił się świetnie.

Czy ktoś chciałby coś dodać?






zapis naszej przedkoncertowej rozmowy z Díazem-Reixą tutaj
*współtworzonej przez JM jednej z trzech grup-filarów Elephant 6, razem z Apples in Stereo i Neutral Milk Hotel właśnie



Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



czwartek, czerwca 21, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - dzień 2.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

8/06/12 - dzień 2.

Linda Martini
Jest coś bezgranicznie niepokojącego w połączeniu ciężkiego post-rocka (math-rocka, alternatywnego heavy-rocka, who-cares-rocka?) z portugalszczyzną - językiem fado, saudade i innych smut, które strąca banana z nawet najbardziej roześmianej gąbki. I nawet jeśli trudno odmówić muzykom z Lizbony energii i talentu, słuchanie ich na żywo jest jak wysłuchiwanie bury od dyrektorki w ciemnej, zimnej klasie. Muzyka na uznawanej za ich opus magnum płycie Olhos de Mongol - tytułem nawiązującej do twórczości  Henry’ego Millera - podąża za jego, jakże przyjemną, myślą: „Chcę zostawić bliznę na żywym ciele świata.” Masochistom głodnym apokaliptycznej zjebki dobrej jakości polecamy jednakże ze wszech miar.

>> cały występ do obejrzenia na YouTube <<

We Trust

FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)


"Time (Better Not Stop)" - utwór numer dwa na pierwszej płycie podwójnego albumu FNAC Novos Talentos 2011 - to pierwsza piosenka jaką usłyszeliśmy po przybyciu do Porto. Świetny singiel grupy We Trust nie dotarł jednak do naszych uszu poskręcanym w kieszeni kablem słuchawek, ale przez głośniki na stacji benzynowej - jedynym miejscu, w którym można było jeszcze kupić coś na kolację. Fakt pojawienia się We Trust na playliście radia puszczanego na niewielkim BP mówi co nieco o warunkach alternatywy w kraju o populacji prawie czterokrotnie mniejszej niż Polska, ale zostawmy na boku muzyczną socjologię. Pojawienie się paru akordów "Time..." w jednej chwili objawiło wielką siłę i rozpiętość emocji, jakie mogą wywołać dźwięki. Nagle - za sprawą lokalnego i znanego nam tematu - czuliśmy się powitani i zadomowieni. Tu kakao, tu kapcie, tu łazienka, a tu będziecie spać.

Oprócz wyjątkowości nocnej sytuacji dużą rolę w całym zdarzeniu odegrał jednak sam charakter granej przez We Trust muzyki, który - o czym za chwilę - z dużym sukcesem udało się przenieść na główną scenę Primavery. Kaskady gorących wieloinstrumentowych harmonii, ciepła barwa wokalu, retro-melodyjność, koktajlowe dęciaki - wszystkie te elementy sprawiają, że album These New Countries to płyta-farelka, album-termofor. Mózg projektu (słowo fatalne, lecz w tym przypadku - jak na złość - idealne) André Tentúgal nie bez powodu pisał o pracy nad utworami w następujący sposób:

Moim celem podczas nagrywania nigdy nie było doświadczanie egocentryczne, nawet jeśli to ja napisałem i zaaranżowałem te piosenki. Moją ideą był kolektyw, sama nazwa - WE TRUST - jasno to pokazuje. Chciałem, by proces tworzenia przypominał wakacje spędzane z przyjaciółmi. Przez dwa lata pracowałem bez przerwy i naprawdę potrzebowałem odpoczynku. Możliwość zrobienia tej płyty okazała się możliwością znalezienia zasłużonego spokoju. Myślę, że to nastawienie znajduje swoje odbicie w samych numerach. Każdego dnia przez studio przewijali się moi znajomi, w każdym z tych utworów czuć naszą wolność tworzenia.



Jeśli regułą jest, że gdy recenzenci piszą przede wszystkim o „wspaniałym klimacie” i „pięknych popowych obrazkach”, same kompozycje są na tyle mało interesujące, że trudno skreślić o nich kilka mięsistych zdań, We Trust jest jedynie wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. W przypadku These New Countries mamy do czynienia ze zbiorem naprawdę bogatych, chwytliwych, harmonijnie współgrających, radiowych numerów, z których każdy mógłby ucieszyć i popowych koneserów i klientów BP na całym świecie.

Najmilszą niespodzianką, jaką sprawił nam Tentúgal - i to w koncertowej relacji trzeba podkreślić przede wszystkim - jest natomiast sposób, w jaki przeniósł swój udany debiut na deski festiwalowej sceny. Niejednokrotnie na łamach LTB pastwiliśmy się (i mogę zdradzić, że pastwić się będziemy) nad świetnymi ibero-artystami, którzy wychodząc przed ludzi grzeszą kompleksem i półśrodkami - zestawem, który scenicznie zabija nawet najlepszą muzykę. W przypadku We Trust mieliśmy do czynienia z koncertem z prawdziwego zdarzenia - szerokie, albumowe instrumentarium, sekcja dęta (wizerunkowo jak z Formana, do zjedzenia małą łyżeczką), brak jakiegokolwiek spłaszczania aranżacji, kontakt z widownią. Od rozpoczynającego całość „Within Your Stride” (świetny wybór otwieracza), przez  silnie Pinkowskie „Reasons”* aż do pożegnalnego (nie widniejącego na sfotografowanej przez nas setliście), startującego jak piosenki New Pornographers okresu „Challengers” (niedoceniona płyta!), „Freedom Bound” czuć było radość grania, i pełne zaangażowanie, które pozwoliło wydobyć na powierzchnię melodyjny potencjał materiału. Starczy powiedzieć zresztą, że mimo napiętego planu dnia, to właśnie „Don’t talk to me the way you are, don’t talk to me, don’t talk to me” brzmiało nam w głowach - wśród nocnej ciszy, w festiwalowym autobusie. 

Niezwykle udany koncert, szczerze - jeden z najlepszych występów całej portoskiej Primavery.
Yo La Tengo
W naszej relacji z Barcelony 2009 pisaliśmy:
Muzycznie piękny koncert, może tylko zbyt mało intymny, ale tak to już bywa na scenie Estrella Damm (chociaż ubiegłoroczne Animal Collective zmiotło wszystko i o braku intymności nie mogło być mowy). W każdym razie zobaczenie ich na żywo to świetna sprawa. Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.
Czekaliśmy więc dalej na bardziej intymne Yo La Tengo.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.

Między innymi na „Sugarcube”, którego nigdy dość. Między innymi na „Pass the Hatchet, I Think I'm Goodkind” - utwór, którego zabrakło na Primaverze 09, otwierający świetne I Am Not Afraid of You and I Will Beat Your Ass i wkopujący się głęboko w pamięć koncertowym ultra-zapętleniem (Wayne Coyne z Flaming Lips nie bez powodu szalał z boku sceny). Między innymi na inną perełkę, której nie usłyszeliśmy trzy lata temu - przesłodkie „Little Eyes”.
Ale przede wszystkim warto było czekać na urzekające „My Little Corner of the World” z gwizdaną partią wykonaną przez członków ekipy technicznej zespołu.
Patrzcie i płaczcie:
Rufus Wainwright
Chairlift
FOTO: Ricardo Almeida (www), Festivais de Verão (Portugal)
Z perspektywy czasu stwierdziliśmy, że niepotrzebnie siedzieliśmy na kocu na Rufusie i słuchaliśmy tych jego przyjemnych numerów. Nie żeby były złe - Wainwright nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a przełączenie jego lecącej w radiu piosenki jest działaniem nierozsądnym. Kompozycje Amerykanina (wyznającego między numerami „I’m so tired of you America” i proszącego ewentualnych obecnych krajan, by nie głosowali na Mitta Romney’a) rozleniwiły nas jednak do tego stopnia, że spóźniliśmy się trochę na grających pod namiotem Chairlift.
To już natomiast duże zaniedbanie, bo poszerzony na potrzeby koncertu do rozmiarów kwintetu duet Polachek-Wimberly okazał się najprzyjemniejszą niespodzianką całego festiwalu. „Gdyby ktoś powiedział mi przed Primaverą…” itp. i-te-ble, ale faktem jest, że po autorach bardzo fajnego, lecz naiwnego *numeru z reklamy Apple’a* nie spodziewałem się aż takich cudów. Tymczasem działo się, a portoska prezentacja sprawiła, że wgryzłem się bardziej w ich tegoroczne „Something” i doszedłem do prostego wniosku - to jeden z najlepszych albumów pierwszej połowy 2012 roku. Caroline Polachek imponowała mi już wcześniej - okładką do Journal of Ardency - EPki, którą wybraliśmy najlepszą małą płytą 2010, gościnnym wokalem w najlepszym utworzem Washed Out - „You and I”, czy - niech Wam będzie - wokalnymi zabawami we wspomnianym „Bruises”. To jednak, co pokazuje na żywo każe wymieniać ją na jednym wdechu chociażby ze znakomitym Bat For Lashes. Podobnie zresztą jak w przypadku Natashy Khan, Polachek jest w Chairlift siłą napędową - to ona jest wyrazista, charyzmatyczna, mocna głosowo, naturalna scenicznie i to ona winduje te oparte na kanonach simple pleasures utwory na "już trochę inny poziom". A jest - jak mówią tenisiści - „z czego ciągnąć”. Sidewalk Safari? Jeden z zaczynów roku. I Belong In Your Arms? Wielkie pole do wokalnych popisów. Amanaemonesia? Jeden z najseksowniejszych numerów ostatnich lat. Długo można by opowiadać o tym, jak bardzo sprawdza się to wszystko w środowisku żywym i jak entuzjastyczne przyjęcie zgotowano Chairlift na klubowej scenie. Żeby jednak nie przedłużać wystarczy powiedzieć jedno:
You just can’t beat polish-jewish heritage.
The Flaming Lips
1) Kiedy robiłem dla Offensywy tę telefoniczną relację z Primavery:


finały plejofów NBA 2012 jeszcze się nie zaczęły, ale wiadomo było, że zagra w nich Oklahoma City Thunder - zespół z rodzinnego miasta Flaming Lips, zespół, dla którego Wayne Coyne zmasakrował jedną ze swoich najlepszych piosenek - kosmiczne „Race for the Prize”. Pojawienie się świetnej OKC w finałach ligi nie było może wielkim zaskoczeniem, ale fakt, że tak młoda (zbudowana na gruzach Supersonics), atrakcyjna, nieopierzona ekipa powalczy o mistrzostwo imponował i nakazywał trzymać za nich kciuki.
2) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Oklahoma - dość sensacyjnie - przegrywa z Miami Heat 1-3 i w wyjazdowym meczu walczyć będzie o przetrwanie.
3) Kiedy na początku ubiegłego dziesięciolecia poznałem Flaming Lips grupa wydała właśnie bardzo dobry album Yoshimi Battles the Pink Robots z kapitalnym numerem tytułowym. Wcześniej - w 1999 roku - rzutem na taśmę wydała jedną z najlepszych płyt jeszcze wcześniejszej dekady - wspaniałe The Soft Bulletin. I mimo tego, że podopieczni Coyne’a zaczynali swoją karierę w połowie lat 80. nie byli wtedy nudnymi starymi wyjadaczami, i mimo swoich gruzów zachwycali błyskiem nuty.

4) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Flaming Lips rozmieniają się na drobne, nagrali irytujące, przekombinowane Embryonic, na scenie torpedują efekciarstwem, stylowo rażą - choćby i zamierzoną - pretensjonalnością.
5) Zawodnicy Oklahomy zapowiedzieli, że w dzisiejszym meczu dadzą z siebie wszystko i biorąc pod uwagę ich grę sezonową należy im ufać.
6) Mimo całego męczącego blichtru, gwiazdorzenia („This is the most beautiful festival of the whole fucking summer!”, „Oh! All the love from Portugal is here!”) i pozy, Flaming Lips nadal mają coś w sobie, a gdy grają „Yoshimi” i fragmenty Bulletin trzeba gał nie mieć, by nie wilgotniały.
1+2+3+4+5+6 = ?
Wilco
Learn adjectives with Wilco!
PS To było nasze trzecie Wilco. Tu jest pierwsze (najlepsze), tu jest drugie. Zbyt wiele się nie zmieniło.
Beach House
Powiem to od razu i będę miał z głowy - koncert Beach House to największy zawód tegorocznej Primavery. Problem z bani nie oznacza jednak kamienia z serca, a ten ciąży przykro, bo chodzi przecież o jeden z najlepszych zespołów XXI wieku.

Bardzo dobrze pamiętam cudowny występ duetu z Baltimore z 2008 roku. Był przyjemny barceloński listopad, a niewielka Sala [2] wypełniona była dość nienachalnie. Zespół promował wtedy Devotion - swój ostatni cichy album przed wypłynięciem na przestwór oceanu. I jeśli miałbym wybrać najbardziej magiczne koncerty, w jakich miałem okazję uczestniczyć, ten kameralny, nieśmiały set znalazłby się z pewnością w ścisłej czołówce zestawienia.
Wbrew podejrzeniom Szanownego Czytelnika nie uważam jednak, by nagrywając Teen Dream zespół się sprzedał, stracił wiarygodność, stał się częścią mało barwnego mainstreamu. Wystarczy zerknąć zresztą na listę naszych ulubionych płyt 2010 - to białe na samym szczycie podium to Beach House. Co więcej - przejście z piwnic na salony, które dokonało się przy pomocy tak świetnych utworów jak „Walk in the Park” czy  „10 Mile Stereo” (miażdżące, także na Primaverze 2010) uznaję za wzorowe, bezbolesne, podręcznikowe.
O co więc chodzi? O fakty i mity. Fakty są takie, że mimo tego, iż Bloom (2012) to dobra płyta, trudno nie zauważyć, że nie wspina się na poziom któregokolwiek z poprzednich wydawnictw Baltimorczyków. Promowanie jej na koncercie jest naturalne, ale okazuje się, że żywość eksponuje tylko jej słabości (gorsze melodie, słabe refreny), a ukrywa zalety (ściskające za serce motywy, np. ten z „The Hours”) spłaszczając jednocześnie i rozwlekając brzmienie. 
Mity głoszą natomiast, że to ich najlepsze dzieło, które sprawia, że dobrze na nich iść, modnie z nimi śpiewać (nieśpiewalny praktycznie z punktu widzenia publiczności, oparty na przeciągnięciu samogłoski refren „Norway”? Proszę bardzo!) i trzeba o nich dobrze mówić.


Po raz pierwszy podczas koncertu Legrand i Scally’ego nie byłem pochłonięty muzyką. Po raz pierwszy miałem prawo do mendzenia. Beach House zrobili krok w złą stronę. Uwielbiam ich nadal i czekam aż wrócą.
M83
FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)

A żeby nie nudzić już w opisie tego absolutnie nienudnego dnia napiszę krótko - oni pasują za to do modnego śpiewania i wszechobecności. To jest music for the masses w bardzo dobrym tej frazy znaczeniu. To, czyli żywe granie, bo jeśli chodzi o albumy, to w przypadku Gonzaleza & Co. sprawa jest bardziej skomplikowana, a klimatyczne i jakościowe zróżnicowanie niesłychanie duże.

Na szczęście - podobnie jak w wyżej wywołanym listopadzie 2008 (też Barcelona, Sala Razzmatazz 3) - podejście muzyków M83 do koncertów zbiega się z podejściem Ojgena Polanskiego do futbolówki, lecz tu za słowami idą czyny. „Napierdolić ci?” spytało więc to wymuskane chłopię, a ja nadstawiłem jedynie uszy w oczekiwaniu na przyjemność, która jakże szybko nadeszła.

co ciekawe - Tentúgal - pracował z Arielem jako reżyser teledysków




Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



poniedziałek, czerwca 18, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - wstęp i dzień 1.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. | DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

Primavera 2011 roku i dyskusja o przeludnieniu parku Forum, która odbyła się na oficjalnym forum dyskusyjnym imprezy stanowiły podsumowanie łatwo zauważalnego trendu. Najfajniejszy festiwal na świecie zrobił się zbyt tłoczny. Gdyby PS była korporacją dostęp do - w miarę festowych możliwości - komfortowego odbioru muzyki byłby jednym z jej filarów, sztandarową policy, hasłem na koszulce. Są bowiem festiwale masowo-zabawowe i te, które wakacyjny wypoczynek kierują na dalszy plan, na front wyciągając uniesienia  artystyczne. Oczywiście, nie ma co się oszukiwać - plenerowe koncertowanie zawsze będzie przeglądowe i piknikowe, ale sprowadzanie różnicy między mniej zobowiązującym słuchaniem muzyki a spartańsko-barbarzyńskim biwakowaniem z pitoleniem w tle do kategorii niuansu jest jednak sporym nadużyciem. Jeśli chcielibyśmy więc opisać prostymi sloganami wspomniane festiwalowe bieguny byłaby to walka "impreza o muerte" z "muzyka o muerte", karnawału hard (w formacie sylwestrowym) z karnawałem light (w formacie prywatkowym).

Wiosenna Primavera nie dążyła nigdy do zmiany statusu z "alternatywnego" festiwalu słuchaczy na letnie igrzyska z koncertami w tle. Stając się jednak coraz bardziej popularna, a w związku z tym ciasna i odpychająca od scen, siłą rzeczy przenosiła środek ciężkości w stronę niechcianej masowości.

Paradoksalnie pierwsza portugalska edycja barcelońskiego festiwalu jest więc nie tylko możliwością globalnego rozszerzenia grona uczestników Primavery, ale przede wszystkim możliwością ucieczki przed rosnącym zagęszczeniem na hektar. Nie idzie tu oczywiście o czystą teorię naczyń połączonych, a o tworzenie - wracającej do primaverowych źródeł - drugiej drogi. Zależnie od decyzji organizatorów Primavera w Porto może stać się festiwalem-odbiciem, który przeciągnie do siebie część barcelońskiej widowni* lub wydarzeniem z założenia bardziej kameralnym, przytulnym, mniej imponującym corocznym składem, a bardziej możliwością wyciśnięcia jak największych wrażeń z bardziej dostępnych, bliższych koncertów.

Opcja kameralna pasuje zresztą do samego miasta - wybranego przecież z wielu rozważanych europejskich lokalizacji. Fantastyczna, modna, tętniąca życiem Barcelona jest idealną przestrzenią do ugoszczenia imprezy zbierającej więcej gwiazd, bardziej intymne, mniejsze, sielankowe Porto - znakomitym miejscem na stworzenie ciekawej alternatywy. Za takim rozwiązaniem przemawiają także czyste technikalia. Wspaniała, zaprojektowana przez holenderskiego architekta Rema Koolhaasa (cool house'a!), Casa da Música nie pomieści tylu osób co auditori w Edificio Fórum, a i tak - przy imprezie, na której pierwszego dnia zameldowało się jedynie około 21 000 osób (dokładny stan na godzinę 23:00 to 20 750), ostatniego dnia zapełniła się w całości ludźmi, którzy po wejściówki stali godzinami w sobotnim deszczu. Wbrew anonsom technicznej strony problemu, sprawa pojemności miejskich hal koncertowych nie jest zresztą wyłącznie kwestią "upchnięcia" publiczności, ale punktem primaverowego honoru. Wracając bowiem do korpo-metafory - angażowanie przestrzeni miejskich w życie festiwalu i odwrotnie - festiwalu w życie miasta-gospodarza stanowi kolejną z podstaw jego istnienia. W Barcelonie Primaverą żyją między innymi sale Apolo, parki, a nawet stacje metra, w Porto da się (i trzeba) odtworzyć ten chwalebny schemat, pamiętając jednak o modyfikacji skali. Występy w Casa da Música i imponującym, mieszczącym się w przestrzeniach starego targu Ferreira Borges, Hard Clubie to idealny strzał, pod warunkiem, że dostęp do nich nie będzie przywilejem nielicznych.


Punkt wyjściowy wydaje się być przemyślany dobrze. Angaż władz miasta i sponsorów w organizację imprezy jest mocno widoczny - komunikacja festiwalowego Parque da Cidade z centrum miasta wzorowa, wyprawka w postaci torby-koca urocza, pomysł sprzedaży wina ze świetnych winnic tzw. grupy Douro Boys znakomity, cztery sceny rozsądne i wystarczające. Dodatkowo - w przeciwieństwie do naszpikowanej wydarzeniami Barcelony - mniejsze Porto żyje festiwalem także w warstwie społecznej. Po raz pierwszy zdarzyło się, by mieszkańcy tak często pytali "i jak się podoba?" i tak jawnie interesowali się Primaverą.
Portugalska edycja czerpie więc ze świetnych wzorów starszej siostry, nie unika jednak niestety wpadek pierwszoroczniaka. Gdzie dziegieć? Na frontach - wydawałoby się - prostych do wygrania. Pierwszy, rażący problem to złe logistyczne rozwiązanie odbioru biletów na niedzielne występy na terenie miasta. Trzy (może cztery) wydające wejściówki osoby to zdecydowanie za mało na cały, czekający w deszczu, festiwal. Oczywistemu niedopasowaniu środków towarzyszyła dodatkowo spora dezinformacja. Informacje obsługi nie pokrywały się (Bilety są/będą? Kto ma je odbierać? Czy akredytowani dziennikarze też, a jeśli tak, to na jakich warunkach?) i nie zgadzały z tymi słanymi mailem i wywieszanymi na tablicy w - ogólnie dobrze zorganizowanej - strefie prasowej. Słaby przepływ informacji był też powodem frustracji kilku tysięcy osób czekających na odwołany po 40 minutach ciszy występ Death Cab For Cutie. Po pierwsze - brak informacji niepotrzebnie trzymał moknących ludzi przy scenie, po drugie - jak słusznie wytykano na Facebooku - odwoływanie koncertu z powodu przeciągłej mżawki na nominalnie wiosennym (a więc pogodowo kraciastym) festiwalu brzmi absurdalnie**. Na marginesie należy dodać, że wiele osób narzekało na sporą liczbę anulowanych koncertów (kolejny facebookowy wpis "Primavera Cancellation Sound" zebrał wiele cynicznie uniesionych kciuków), ale tu sprawa jest prosta - wszelkie odwołania wynikały z decyzji zespołów, a wytykanie winy organizatorom świadczy o niezrozumieniu problemu. 

Celniejszym zarzutem wydaje się fakt gryzienia się koncertowych pór. Publiczność najbardziej rozgniewało całkowite pokrycie się występów Beach House i The Walkmen, ale przypadków bezsensownych zazębień było więcej. Z jednej strony model pierwszych OFF-ów - "wszyscy mogą obejrzeć wszystko" - jest niedoskonały, bo przy kilkudziesięciu tysiącach osób nie dzieli publiczności na mniejsze grupy, z drugiej - w przypadku niektórych rozkładów festiwalowej jazdy można mieć wątpliwości, czy miały one dobry wpływ na natężenie frekwencji, czy jedynie psuły wieczór tym, którzy chcieli zobaczyć więcej koncertów.

Kulminacją złego rozplanowania godzinowego była jednak niedziela. Powody rozdzielania widowni były tu absolutnie zrozumiałe, lecz dobór artystów mocno chybiony. Wybierającym kapitalnego, acz niszowego Nicka Garriego o 16 pozostawała jedna szansa zobaczenia ikonicznego Jeffa Manguma o 22. Oglądanie Manguma o 22 określało jednak regularnym, karnetowym (czytaj: nieprasowym) uczestnikom "wybór" koncertu o 20:30, a dodatkowo uniemożliwiało obejrzenie koncertów w Hard Clubie. Osoby, które z musu (braku wejściówek) znalazły się więc na koncertach portugalskich grup (You Can't Win Charlie Brown w HC i Best Youth w CdM) trafiały na koncerty potencjalnie mniej dla nich interesujące, a ci, którym zależało na zobaczeniu świetnych locals (tak, tak, to my) musieli w ekwilibrystyczny sposób skakać między miejscami skazując się i tak na odpuszczenie któregoś z występów. Wnioski z tych zawiłości są następujące: po pierwsze - gwiazdy (nawet alternatywne) zawsze będą przyciągać (nawet alternatywne) tłumy, dobrze więc - wzorem Primavery barcelońskiej - poprawić system rezerwacji biletów w obiektach z ograniczoną ilością miejsc i - w miarę możliwości - zorganizować jeden publiczny, ogólnofestiwalowy występ artysty, a dopiero drugi limitować i zamykać dla grupy gotowych zaklepać sobie miejsce wcześniej fanów. Po drugie: mniej znane, portugalskie i hiszpańskie zespoły powinny być promowane w sposób wyraźny i zdecydowany, bo to między innymi one stanowią o wyjątkowości imprez ze znakiem Primavery. Znane z Barcelony otwieranie dużej sceny przez miejscową grupę jest dobrym pomysłem, promocja przez przydziałowe kierowanie niezadowolonych z braku biletu na wybrany lokalny koncert już nie. Dostępność jest tutaj hasłem kluczowym. Zwiększenie przepływu lokalnych artystów między Barceloną a Porto, a także ich większa obecność w festiwalowej rozpisce - naszą główną sugestią.

Powyższe narzekania wydają się być może objętościowo opasłe, ale tak naprawdę pierwsza portoska Primavera pewnie obroniła się zachowaniem starego i jednocześnie zbudowaniem nowego charakteru. Stworzenie wspaniałego festiwalu pomimo punktowanych wad jedynie potwierdza jej wyjściową moc. Moc w wielkiej mierze budowaną przez muzykę, do której kategorycznie przechodzimy.
7/06/12 - dzień 1.


Iberyjski start
StopEstra
Pierwszym testem głośności rozstawionego w parku miejskim sprzętu był występ otwierającej festiwal StopEstry - "największego na świecie zespołu rockowego", który swoje granie opiera na zasadach bardziej flashmobowych niż artystycznych. Ciągłe operowanie dysonansem między chaotyczną kakofonią elektrycznego instrumentarium, a tytułowymi stopklatkami może z początku wyglądać ciekawie, na dłuższą metę stanowi jednak po prostu niesłuchalny eksperyment igrający z tematem dziejowych przemian muzycznych konwencji (stara, filharmoniczna forma z zaprzęgiem nowszych, rockowych środków). Nie o takie Portugalię.
Bigott
Borja Laudó wygląda jak mniej urodziwy kuzyn Devendry, gra jak mniej utalentowany kuzyn Devendry, ale biorąc pod uwagę jakość tych kilku płyt Banharta (na których gra przecież miejscami jak młody bóg) nadal można to traktować jako komplement. Stylistycznie obcujemy tu z klimatem scenicznego folku, bardziej w stylu Amerykanina niż Kristiana Matssona, choć porównanie z The Tallest Man on Earth też nie byłoby przesadnie chybione. Kompozycje niezłe, koncertowy dryg obecny - niezły właściwie-muzyczny początek festiwalu.
Atlas Sound

Bradford Cox jest miłośnikiem Primavery i jej stałym gościem - występującym solo lub przewodzącym grupie Deerhunter. O ile jednak kwestia wizerunkowego liderowania w zespole z Atlanty jest bezwzględnie rozstrzygnięta na jego korzyść, o tyle kwestia dominującej strefy kompozycyjnych wpływów nie jest już tak klarowna. Jeśli bowiem debiut DH można porównywać z debiutem Atlas Sound, to późniejsze dokonania o wiele prościej i trafniej zestawiać z płytami Locketta Pundta (Lotus Plaza). Ulubione rejony Coxa to szemrzące, ciekłe, zamglone, rozmazane, prześwietlone dźwięki, raz tylko na pewien czas wybuchające tłumioną tą dźwiękową śniedzią przebojowością.

W Porto obyło się bez niespodzianek, a koncert Coxa różnił się od tego z Primavery 2010 praktycznie wyłącznie zestawem piosenek wzbogaconym o repertuar z zeszłorocznego Parallax. Ta zupełnie niefestiwalowa muzyka znów obroniła się bez najmniejszych problemów.


The Drums
Yann Tiersen
Oczekiwanie na wieczorne emocje umiliły koncerty niezłe, ale przewidywalne i nie budzące większych emocji. Gwiżdżący Drums jacy są, każdy widzi, Tiersen - którego oglądaliśmy już kiedyś we Wrocławiu - jest natomiast absolutnie słuchalny, ale archaiczny, nieporywający, sprawdzający się bardziej jako malarz drugiego (filmowego) planu.
Suede
Mercury Rev

Pierwszym dużym koncertem dnia otwierającego portoską Primaverę okazał się być występ reaktywowanych Suede. Zespołom, które swoje najważniejsze albumy nagrywały w połowie lat 90. daleko do scenicznej geriatrii, dlatego ich powroty nie są tak ryzykowne, jak comebacki oldies - nie zawsze goldies - których grana (często z sercem) muzyka spod rozrusznika rzuca jednak przykry cień rozczarowania na stare albumy. Każde wznowienie gry - nawet po krótszej przerwie - budzi jednak pewną nieufność, która rozwiana cieszy jak mało co w świecie koncertowych radości. I tak - triumfalnym primaverowym powrotem 2010 okazali się Pavement (pierwsze długogrające Slanted and Enchanted w 1992), 2011 Pulp (kluczowe Different Class w 1995), a 2012 właśnie Londyńczycy, autorzy m.in. wyrazistego debiutu z prowokującą, przedstawiającą pocałunek androgynicznej pary, okładką z 1993 roku. I nawet jeśli występ Suede nie porwał jak returny mistrzów na "p", to i tak stał się widowiskiem, któremu ciężko cokolwiek zarzucić.

Koncert na głównej scenie portugalskiego festiwalu otworzył pochodzący z płyty Dog Man Star (1994) "This Hollywood Life", ale prawdziwym otwarciem było startujące na żywo niczym "First of the Gang to Die" Morrissey'a "Trash" (otwieracz albumu Coming Up - 1996). Setlistę dopełniły m.in. świetne "Can't Get Enough", "Metal Mickey" (!), "New Generation" oraz nowa piosenka "Sabotage".


Jak przystało na dobry reaktywacyjny set, koncert Suede łączył w sobie witalność wyposzczonych, głodnych sceny muzyków, dobrą formę wokalną i pierwiastek magiczny, a więc granie tych - tak pomnikowych, że aż nierzeczywistych - numerów. I znów - podobnie jak w przypadku żywego Stop Breathing czy Disco 2000 opisywanie prawdziwego, koncertowego wykonania Stay Together mija się z celem. Właśnie w takich momentach słowo reunion nabiera podwójnego znaczenia, które wykracza poza granice muzyki i sięga do sfer mitycznego wręcz zespolenia z odległym w miejscu lub czasie przyjacielem.

Podobnie nieziemską atmosferę wprowadzają na scenie mistrzowie lajfa - Mercury Rev, którzy ostatnią studyjną płytę wydali cztery lata temu i również koncertują nie promując, a przypominając. W trójkowej relacji (zapis audio w kolejnej części relacji) wspominałem ich występy na warszawskim Summer of Music (potężny, iskrzący set pod dachem) i zamknięciu barcelońskiej Primavery 2011 w Poble Espanyol (poruszające wykonanie całości Deserter's Songs), ale w przypadku Amerykanów słowa także oddają jedynie ułamek faktycznych odczuć. Grupa z nowojorskiego Buffalo - miasta zwanego The City of No Illusions - szczerością grania (nie znam chyba tak emocjonalnego lidera jak Jonathan Donahue) ożywia albumowe iluzje jednocześnie nie pozostawiając złudzeń, że jest obecnie jednym z najlepszych koncertowych kolektywów na świecie. Sekcja rytmiczna dokonuje tu cudów i zamienia rozmarzone płytowe pejzaże (chociażby z pięknego All is Dream) w pełnokrwiste festiwalowe hity, a sam JD kulminuje w sobie ogromną siłę, którą przekuwa w wykon niesłychanie sugestywny. Jeśli czyjeś koncerty zasługują na miano występów w 3D, to są to bez dwóch zdań występy Mercury Rev. 

* która jednak niekoniecznie zrezygnuje z wizyty w  Katalonii - wiadomo już, że w przyszłym roku kupić będzie można kombinowany karnet Bcn+Porto.
** oficjalny komunikat organizatorów głosi, że scena była gotowa, ale zespół i tak nie chciał zagrać.



Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery: