Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fleet foxes. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fleet foxes. Pokaż wszystkie posty

czwartek, stycznia 19, 2012

2011 - 20 najlepszych płyt




Zapraszamy na pierwszą część naszego podsumowania 2011 roku. 
Druga - lista 40 najlepszych piosenek - już niedługo.




20. Jamie Woon - Mirrorwriting
19. Cults - Cults
18. Atlas Sound - Parallax
17. Nosowska - 8
16. Destroyer - Kaputt
15. Patrick Wolf - Lupercalia
14. TV on the Radio - Nine Types of Light
13. Tom Waits - Bad As Me
12. Elbow - Build a Rocket Boys!
11. tUnE-yArDs -  w h o k i l l 


10. Lamb - 5

Niedobrze jest zaczynać głębszą znajomość z zespołem od informacji, że właśnie zawiesił on działalność. Po raz pierwszy usłyszałem Lamb po ukazaniu się w 2001 roku albumu „What Sound” (pamiętam, że przesłuchiwałem go w Media Markcie we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej - wtedy sklepowe odsłuchy były jeszcze normą - i wydał mi się wówczas czymś ogólnie średnim, ale za to bardzo krzepiącym). Moja prawdziwa więź z muzyką duetu z Manchesteru zawiązała się jednak na wysokości kupienia składanki „Best Kept Secrets: The Best of Lamb 1996–2004” z 2004 (wciąż jeszcze był to czas odsłuchów - pamiętam, że spędziliśmy wtedy trochę czasu w podziemiach warszawskiego Traffica przy Brackiej). Tytuł kompilacji podsumowywał i zamykał działalność Lamb, bowiem właśnie od 2004 roku grupa przestała nagrywać, a jej członkowie poświęcili się (mniej udanym) projektom solowym (solowy debiut Lou Rhodes zatytułowany „Beloved One” ukazał się dwa lata później). Trudno powiedzieć jaki wpływ na działalność Lamb miała trwająca pięć lat przerwa (w 2009 reaktywowali się w związku z trasą koncertową), biorąc jednak pod uwagę dość wąską przestrzeń, w jakiej obracają się ich kompozycje można przypuszczać, że to między innymi dlatego ich piąta długogrająca płyta „5” jest powrotem bardzo udanym (koncertowo też wypadają świetnie o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas Nowej Muzyki 2011). 
Jeszcze przed powstaniem całego materiału fani mogli zamówić płytę i tym samym stać się mecenasami wydawnictwa. W dobie permanentnej destabilizacji rynku inwestycja w dobrą muzykę zdaje się być wyjątkowo dobrym rozwiązaniem.


9. PJ Harvey - Let England Shake


Według Annie Clark (St. Vincent) to najlepsza płyta tego roku. 

Według użytkowników Rate Your Music to najlepsza płyta tego roku (aktualnie 3.83/5 z 3909 - ładnie, biorąc pod uwagę, że marudność jest dziś bardzo modna).

Według Uncut to najlepsza płyta tego roku.

Według The Guardian to najlepsza płyta tego roku.
Sęk w tym, że to nie jest najlepsza płyta tego roku. 
Ale bardzo dobra.







8. Junior Boys - It’s All True

Nie od razu polubiliśmy się z „It’s All True”, a krótki set w Katowicach niespecjalnie ratował sytuację. W końcu jednak bieg *weszedł*, a mi - zupełnie nagle - objawiło się całe bogactwo tego albumu. Naprawdę, ciężko porównywać nowy materiał Kanadyjczyków ze znakomitymi „Last Exit” czy „So This Is Goodbye”, ale nie ze względu na jakość, a całkowicie inne podejście do realizacji elektronicznego minimalizmu. Chłodny debiut z 2004 roku był zbiorem muzycznych konturów, „So...” kontynuowało monochromatyczną podróż, w kwestii barwy zamieniało jednak plus z minusem; „Begone Dull Care” było nieco mniej udaną mieszanką, natomiast „It’s All True” oferuje niewielką (a więc formalnie minimalistyczną) ilość dźwiękowych kategorii, które obfitują jednak w setki drobnych, czekających na zebranie przyjemności pojawiających się to w jednym, to w drugim uchu. Kiedy więc (przypomnijmy - nagle) otwieramy się na tę oksymoroniczną mini-feerię zakończenie nie może wyglądać inaczej.





7. You Can’t Win, Charlie Brown - Chromatic

Wielokrotnie pisaliśmy na łamach Louder o Luisu Coście (Yes, Luis, it’s still your full name!) i jego świetnych solowych nagraniach. Muzyka Costy jest jednak na tyle prosta i piękna, że paradoksalnie łatwo ją przeoczyć i uznać za *nieważną*. Twórczość zespołu Luisa o długiej-i-niefortunnej-nazwie plasuje się natomiast w bezimiennym (?) nurcie, który ma dziś mocnych, dobrych i ważych przedstawicieli takich jak chociażby Dodos (tęsknimy za jakością płyty „Visiter”) czy jeszcze bardziej - Grizzly Bear. Całościowo muzyka YCWCB (mówiłem!) opiera się więc na kontraście między szybkim tempem, zrywanym wokalem i ostentacyjnie wręcz pędzącym rytmem hitów, a kojącym odcieniem, szeptem i harmonią ballad. I mimo tego, że Portugalczycy przemierzają obszary dawno odkryte i stale mapowane trasami nowych konkwistadorów, ich dźwięków nie cechuje swąd muzycznego ksera. Oprócz chwytliwości i - po prostu - dużej urody tych numerów jest w nich bowiem coś jeszcze - coś, czego nie mogę i chyba nie powinienem móc nazwać.




6. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver

Okazało się, że niepotrzebnie bałem się o Vernona, który po wydaniu cudownego debiutu zaczął rozmieniać się na drobne. Gdyby ta płyta nie była dobra można by jeszcze pięć razy napisać „Bon Iver”, a i tak wierni oczekujący wyczuliby fałsz i odczuli rozczarowanie. 


Tymczasem w 2011 roku autor „For Emma, Forever Ago” wygładza teksturę nie tracąc najwyższego ratingu emocji. Podskórny smutek nie pozwala się tą płytą cieszyć, ale co byśmy bez niego zrobili?










5. St. Vincent - Strange Mercy

Uważni czytelnicy Louder Than Bombs czuli pewnie, że „Strange Mercy” ocierało się często o podium tego zestawienia. Podsumowania zawsze opierają się jednak głównie o wrażenie ogólne, mniej lub bardziej przemyślane, a przez to spóźnione (jesteśmy przecież w drugiej połowie stycznia). To właśnie dlatego lepiej skupiać się na wyróżnionej grupie, a nie numerku przy tytule. Tłumaczę się, ponieważ nie wiem, co Annie Clark mogłaby zrobić, by jednak wskoczyć na pudło. „Strange Mercy” to płyta tak dobra jak „Marry Me” (a tym samym lepsza od środkowego „Actora”). Odpowiednio zbalansowana między przebojem a przekorą, mądra, atrakcyjna i niewątpliwie warta częstych odtworzeń. Lepiej chyba zresztą czytać stare zachwyty, które nawet jeśli przekolorowane, bardziej oddadzą mój związek z tymi jedenastoma piosenkami.






4. Fleet Foxes - Helplessness Blues

Fleet Foxes są zespołem, który jedną płytę nagrywać może przez całą swoją karierę. Nie chodzi tu oczywiście o tożsamość kompozycji, ale o rodzaj wykonywanej muzyki. O ile większość dzisiejszych zespołów ustawia się w bezpiecznej pozycji otwartej, muzycy ze Seattle są - używając nieaktualnej koszykarskiej metafory - ponaddźwiękowi, poskramiający raczej cały gatunek klasycznej gitarowej gry i zamykający go w ramach trwającego kilkadziesiąt minut obrazu. Wspominana wielokrotnie malarskość tej muzyki (podkreślana dodatkowo pożyczonymi od Boscha i Breugla okładkami) wiele mówi zresztą o jej stylu i charakterze. Mnogość wizji, które budzi sytuuje ją w klimacie ogniskowej opowieści, jednocześnie szczelnie oddzielając od powtarzalnej ogniskowej piosenkowości opartej raczej na tanim rymie niż głębokim przeżyciu. Piękny album i piękny nadmorski koncert na ubiegłorocznej Primaverze.






3. Lykke Li - Wounded Rhymes

O Szwecji będzie za chwilę, na razie odłóżmy więc atlas i skupmy się na sytuacji. Sytuacji młodej piosenkarki, która w 2008 wydaje dobry debiut zyskując miano niezależnie popowej i popularnej niezależnej. Jest to położenie przyjemne tylko na pierwszy rzut oka. Oto bowiem kolejni artyści toną po dobrych debiutach pod falami swoich własnych zaledwie niezłych piosenek. Wydaje mi się, że pisałem już kiedyś, iż największą bolączką dzisiejszego świata muzyki nie jest ogrom słabizny, tę bowiem łatwo wyjąć poza nawias. Prawdziwym problemem jest gigantyczna ilość produkcji średnich i niezłych oraz wszelkie konsekwencje tego zjawiska - zaczynając od bolesnej nudy, a na braku przywiązania do artysty kończąc. Słuchając świetnej płyty numer jeden nie możemy już beztrosko dodać jej autorów do białej watch-listy, ponieważ bezlitosne statystyki mówią nam, że za rok nie będziemy o nich pamiętać, a po upłynięciu kolejnych miesięcy oni sami strzelą sobie w głowę średnio-niezłą płytą numer dwa. Cała para idzie w debiuty, za których fasadami czeka na nas nudna twarz kawałka-filistra. Sytuacje, w których artysta przeskakuje swój pierwszy album i nie stawia na przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni powinny więc być bezwzględnie premiowane. I szczerze mówiąć bardzo się cieszę, że poprzeczki nie strąciła właśnie Lykke - ze swoim kaprysem w głosie i siłą w kompozycji. Pierwsza piątka „Wounded Rhymes” („Youth Knows No Pain”, „I Follow Rivers” „Love Out of Lust”, „Get Some”, „Rich Kids Blues”) spokojnie wygrywa z pierwszą piątką „Youth Novels” (problemy mając w zasadzie tylko z centrem, a więc „Little Bit”), a i rezerwowi stanowią ławkę silną i wartą uwagi. Najbardziej sprawiedliwym wynikiem konfrontacji na szczycie szwedzkiej konferencji (patrz niżej) jest zresztą prawdopodobnie remis.




2. Veronica Maggio - Satan i gatan

Kiedy wydawało się, że szwedzkie źródełko ostatecznie wyschło, a skandynawska płytowa döminäcja jest już jedynie wspomnieniem przełomu wieków, to właśnie w Szwecji powstały najlepsze stricte popowe albumy ubiegłego roku. Veronica Maggio - Szwedka o włoskich korzeniach - nagrała płytę, która przyciąga północnym hi-endem, ostrością mroźnych kolorów i niesłychaną przebojowością, a z drugiej strony plasuje się w emocjonalnych (nie dźwiękowych!), południowych rejonach ckliwego, ale jednocześnie gustownego wymiaru wzruszania spod znaku italo disco. Mimo tworzenia numerów ewidentnie radiowych Maggio pozostaje wyrazista i wiarygodna nie zamieniając się w kolejną maszynkę do odtwarzania niewątpliwych, ale też bezdusznie precyzyjnie wytworzonych przebojów. To dzięki temu przymiotniki „uroczy”, „seksowny”, „pociągający”, „interesujący” można stosować z dużą swobodą, bez konieczności dookreślania - czy chodzi nam o utwór czy o wykonawczynię.





1. Panda Bear - Tomboy


Wielkie zespoły opierają się zazwyczaj na wielkich osobowościach, a te prezentują najczęściej postawę renesansową nie mogąc płynąć w jednym tylko muzycznym kierunku. Przykłady świetnych solowych albumów członków równie świetnych zespołów można by mnożyć, statystycznie jednak wielka płyta wiąże się najczęściej z rozstaniem z macierzystą formacją. Odwracając to jakże uroczenie określenie możemy stwierdzić, że ten, który odchodzi solowym debiutem formuje dla siebie nową macierz. Sztandarowym przykładem może być „Imagine” Lennona, wydane jedynie rok po „Let It Be”, a przecież o wiele lepsze („The Long and Winding Road” to honorowe trafienie McCartney’a) i całkowicie odmienne. Poprzednia, niesamowita płyta Lennoxa (różnica zaledwie jednej literki!) ukazała się w 2007 roku, zaledwie kilka miesięcy przed „Strawberry Jam” - jednym z najlepszych albumów Animal Collective. Ta - w przeciwieństwie do wspomnianej „Person Pitch” trafiająca na rynek w atmosferze wyczekiwania - w roku 2011, a więc dwa lata po rewelacyjnym, a do tego najlepiej przyjętym przez krytykę „Merriweather Post Pavillion”. Cała ta kalendarzowa żonglerka ma za zadanie pokazać, że mamy do czynienia z niecodzienną sytuacją, w której wyżyny twórczości zespołowej współgrają z najlepszą passą jednego z zawodników. Tak naprawdę pomaga mi jednak nie pisać o samych piosenkach z „Tomboy” i tym samym nie wyrządzać im zbytecznej krzywdy. To płyta z muzyką nietykalną, auto-definiującą, Witkacowsko poszczególną, a jednocześnie dogłębnie poruszającą na poziomie, na który wspinają się tylko najwięksi. Noah Lennox po przeniesieniu się do Lizbony wyrasta właśnie na kolejnego wielkiego i osobnego Lizbończyka, który w swojej niesamowitej „księdze niepokoju” potrafił zawrzeć utwór tak balsamiczny i ratujący duszę jak „Last Night at the Jetty” tworząc tym samym płytę kompletną i pisząc pierwszy prawdziwy klasyk nowej dekady.

środa, listopada 09, 2011

ćwierćnuta, ósemka, pauza



Tak, to prawda - w związku z dużą ilością pracy pauzujemy. Nie ma jednak co drzeć drogich hipsterskich szat, albowiem powrócimy mocniejsi.
 
W pośpiechu:

Polecamy Wam iść na koncert Nosowskiej, bo mimo tego, że grany w całości i naraz materiał z "8" (myk znany z koncertów Hey, podobnie jak playbackowe intro) nie zawsze *nadanża*, to Katarzyna udowadnia, że "nie ma tu z kim przegrać". Nowe aranże starych numerów piją do (a może pod) surowości (-ć) (no-ment o-ment) "Sushi", która to (surowość) bardzo współgra z "ósemką" (dobrą, lecz chyba gorszą od "Uniseksu"). Fani nadal różnie wychowani, niektórzy z (mądrzejszym od siebie) smartfonem w łapie tańczą i cieszą się, gdy nie wypada. Let's dance to Joy Division? No może jednak nie. "Nowa" wersja "Jeśli wiesz co chcę powiedzieć" pełni funkcję tutejszego "macie, kurwa, tę Peggy Brown". Zespół fajny.




(((( """ ))))

No i co tam jeszcze... a! Podoba mi się całe nowe Atlas Sound (och, Pitchforku, znów się trochę zgadzamy!), szczególnie numery 3,6,12 (może posłać jakiegoś mikrego Lotka?), ale to głównie ze względu na ich bezwstydną, bardziej Deerhunterową niż solową chwytliwość.

Dalej - leżą w kolejce do przesłuchania: solowa M. Irglová i Alela Diane przed niedzielnym występem z Fleet Foxes. Dużymi krokami zbliża się też Wolf, który zakłóci ceremonię otwarcia American Film Festiwalu. Skąpe relacje przewidziane.

Wciąż w cenie i łasce Waits, na którego zrobiła się jakaś dziwna moda. Ludzie, litości, łapy precz! Anti chełpi się, że to najlepiej sprzedający się Tom w historii. No to proszę ogłaszać trasę, pachnące nowością stadiony czekają!

Biegi wciąż chętnie rozpoczynam pierwszą piosenką z płyty Holy Ghost! Jakim cudem przegapiliśmy ich na Primaverze?

I cóż, to chyba tyle, pozdrawiamy Was serdecznie i mamy nadzieję, że przymykając się (z przerwami) na czas jakiś tylko zyskamy w Waszych oczach. Do następnego!

sobota, czerwca 04, 2011

Primavera Sound 2011 (VI) - dzień 4. (sobota)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

THE TALLEST MAN ON EARTH (San Miguel)

Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy wybrać Cale’a grającego „Paris 1919” czy Mattsona grającego swoje. Zdecydowały względy kolekcjonerskie – Cale’a widzieliśmy już we Wrocławiu, Szwed umknął nam na OFFie. Wybór z wejścia okazał się dobry, bo Wysoki okazał się niezwykle sympatycznym młodzieńcem, bardzo umiejętnie ogniskującym uwagę słuchaczy i przenoszącym swoje *proste utwory na gitarę* na największą scenę festiwalu. Najpiękniej wypadły piosenki ze świetnego „Wild Hunt” (2010) oraz nowy utwór „There’s No Leaving Now” (wideo tutaj), natomiast reakcja po (I wanna be) „The King of Spain” (poniżej) wróży Hiszpanom ich własny, szwedzki Świebodzin.

PS Na koniec śliczny duet z Amandą Bergman!



Cały set do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.

WARPAINT (Llevant)

Zaczęło się bardzo miło, skończyło się bardzo szybko, bo przed Fleet Foxes chcieliśmy jeszcze koniecznie obejrzeć kawałek tUnE-yArDs. Do zobaczenia na OFFie.

TUNE-YARDS (Pitchfork)

No i właśnie – scena Pitchfork i niecałe pół godziny na Merrill Garbus, nad którą rozpływaliśmy się na LTB na początku kwietnia. Soczysty, rozbawiony występ potwierdził, że stawialiśmy na mocnego Garbusa – zabawy instrumentami, energetyczna choreografia (synchroniczne skoki w stylu „Stop Making Sense”) i skupienie na rytmie pozwoliły wycisnąć z numerów z „w h o k i l l” to, co najlepsze i rzuciły nas z powrotem w objęcia tego bardzo udanego albumu, z którym z pewnością spotkamy się przy okazji płytowego podsumowania roku.



FLEET FOXES (San Miguel)


Ścisła czołówka, a może nawet podium tegorocznej Primavery. Znakomita kompozycja utworów z dwóch albumów i EPki. Niezwykła dbałość o szczegóły. Fenomenalne akcentowanie kluczowych momentów piosenek. Nieznośnie perfekcyjna lekkość grania. Wszystkie te elementy można by wyrzucić do kosza, gdyby nie łączył ich jakiś tajemniczy pierwiastek, którym tak mocno nasycone są płyty i koncerty Fleet Foxes. Koncepcja odcięcia autora od dzieła objawia się w ich przypadku wyjątkowo dosadnie, ponieważ słuchacz ma wrażenie, że spotyka się z medium, przez które płynie muzyka. Dźwięki kalejdoskopicznie składające popowe harmonie wokalne lat 60., o wiele bardziej zakurzone folkowe pejzaże i miliony drobnych, składających się na ogólne odczucie szkiełek. Uczestnictwo w koncercie Fleet Foxes jest jak świadkowanie powstawaniu szesnastowiecznego niderlandzkiego obrazu. W jednym momencie chcemy złapać szczegół i jednocześnie oddalić się, by ogarnąć całość. Ta ambiwalencja odczuć w przypadku muzyki artystów ze Szmaragdowego Miasta nie prowadzi jednak do nieprzyjemnego rozdarcia, raczej do poczucia muzycznego spełnienia na wszystkich płaszczyznach. Z przyziemnych notatek dotyczących momentów szczególnie ujmujących warto wspomnieć o kapitalnej, środkowej triadzie „Sim Sala Bim” („Helplessness Blues”, 2011) – „Mykonos” („Sun Giant”, 2008) – „Your Protector” („Fleet Foxes”, 2008) stworzonej przez trzy fenomenalne utwory z różnych wydawnictw zespołu. Jeśli dodamy, że tuż po niej nastąpił kulminacyjny moment występu zaznaczony najbardziej rozpoznawalną piosenką Fleet Foxes – „White Winter Hymnal”, być może uda nam się choć trochę przybliżyć czytelnikowi rozkoszność sobotniego popołudnia spędzonego w towarzystwie Amerykanów. W meczu Manchester – Barcelona wygrało Seattle.

Koncert do pobrania ze stron Louder Than Bombs.

EINSTÜRZENDE NEUBAUTEN (Ray-ban)

Jeśli Hans Christian Andersen i jego „Królowa śniegu” ponoszą część winy za wasze dziecięce koszmary, Hans Christian Emmerich i jego Einstürzende Neubauten z pewnością powinni czuć się odpowiedzialni za dręczące was mary wieku dorosłego. Znany szerzej jako Blixa Bargeld Niemiec wspomagał bowiem – jako członek The Bad Seeds – wielkiego Nicka Cave’a, ale sam również tworzył muzyczną historię jako lider *walącego się nowego budownictwa*. W muzyce grupy i w aparycji członków zespołu próżno szukać jakichkolwiek oznak czystości lub piękna, ale cóż, na tym chyba polega cały urok. A koncert? Scena wypełniona nietypowym instrumentarium, teatralno-horrorowa atmosfera, Blixa witający się zabawnym „Hello, non-soccer fans!” i kluczowe, świetne „Let’s Do It a Dada” z wydanego bez wytwórni albumu „Alles wieder offen” z 2007 roku.

GANG GANG DANCE (Pitchfork)


Na Gang Gang Dance byliśmy krótko, po kilku utworach musieliśmy wspiąć się po schodach i zająć miejsce na PJ Harvey. Te parę numerów pozwoliło nam jednak stwierdzić, że od czasu promującego fantastyczną płytę „Saint Dymphna” koncertu na Primaverze 2009 coś wahnęło się na gorsze. Niby „Eye Contact” wytrzymuje presję i może się podobać, ale mimo wszystko więcej tu teraz rozmów z nagłośnieniowcem i tańca na krawędzi sceny niż słusznej i wytrwałej, plemiennej nawalanki w instrumenty, z której często wynikały naprawdę piękne rzeczy. Ogólne wrażenia zdecydowanie po stronie wartości plusowych, ale do tego mały zawód dopisany na marginesie.



PJ HARVEY (San Miguel)

Wybitności samej postaci Polly Jean nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Na uniwersytetach grania jej *eksplozję artystycznej samoświadomości* powinno wykładać się jako przedmiot obowiązkowy. Bo oto skala możliwości i chronologii łączy nam się i pokazuje przejście od brudnego, gitarowego debiutu („Dry”, 1992), przez albumy kontynuujące i modyfikujące twórczą ścieżkę PJ aż po szczytowe osiągnięcia rozpoczęte od najlepszego albumu w dorobku artystki, jednej z kluczowych płyt przełomu wieków – „Stories from the city, stories from the sea” (2000). Znakomite, niedocenione „Uh Huh Her” (2004) wywalało gary i wracało do czasów PJ absolutnie surowej, rzucając jednocześnie poetyckie, balladowe wskazówki na temat przyszłej, wybranej już chyba wówczas drogi. Rok 2007 to szok wyciszonego, wiktoriańskiego, kredowego, wampirycznego i mitycznego wręcz „White Chalk”, a 2011 – porzucenie wewnętrznego mikrokosmosu dla apokaliptycznego *cichego wrzasku* na konający świat. W ten sposób dochodzimy do występu na Primaverze – innego niż ten w warszawskiej Sali Kongresowej, bardziej milczącego, niedopowiedzianego i bazującego na teatralnej, nie koncertowej koncepcji. Dramatyczność spektaklu nie oznaczała oczywiście rezygnacji z emocji, które rzucały się w oczy pozornie tylko tłamszone określonym kształtem piosenek z „Let England Shake”. Rozhisteryzowany materiał z najnowszej płyty PJ przeważał i nadawał kształtu całemu przedstawieniu, tworzonego nie tylko przez główną bohaterkę, ale też przez znakomity zespół, którego członkami są m.in. John Parish i Mick Harvey. I mimo tego, że to Harvey była bez wątpienia gwiazdą wieczoru, to właśnie od nich nie mogłem oderwać wzroku. Piękny, poruszający koncert, a do tego – jakże znakomicie zagrany.



DEAN WAREHAM PLAYS GALAXIE 500 (ATP)

Dean Wareham grający piosenki genialnego Galaxie 500 okupował miejsce na szczycie mojej tegorocznej listy życzeń. Magnetyczny występ PJ Harvey zatrzymał nas jednak na scenie San Miguel i w związku z tym pod drzewami ATP spędziliśmy zaledwie cztery utwory. Tym razem bieg się jednak opłacił, bo na pewno faktycznie – bez Naomi Yang i Damona Krukowskiego – nie był to pełnowymiarowy set legendarnej grupy z Bostonu, ale mimo wszystko stanowił moment historyczny, dający na żywo dotknąć emanującej z płyt Galaxie magii.

Cały koncert do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.

ANIMAL COLLECTIVE (San Miguel)


No i na sam koniec emocji w Forum chcielibyśmy napisać coś o jednym z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Ale:
Did you see the words?




Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

Primavera Sound 2011 (V) - live recordings (MP3)


FLEET FOXES

Recorded by: Scannerfm.com (streaming here)
Uploaded and cut into tracks by: Louder Than Bombs

Setlist:

The Cascades
Grown Ocean
Drops In The River
Battery Kinzie
Sim Sala Bim
Mykonos
Your Protector
White Winter Hymnal
Ragged Wood
He Doesn't Know Why
The Shrine/An Argument
Blue Ridge Mountains
Helplessness Blues

DOWNLOAD


Radio 3 (http://www.rtve.es/) Primavera podcasts uploaded by Louder Than Bombs
can be found here:

DOWNLOAD: 1 | 2 | 3 (PJ Harvey, Tune-yards, Animal Collective and many more)


LISTEN: WFMU


WATCH: our YouTube playlist


Our Primavera Sound coverage:
PS08 | PS09 | PS10 | PS11

piątek, listopada 19, 2010

Wideo dnia #151 [Psss! PS11!]



Nie dość, że potwierdzili ich:

Animal Collective (to będzie nasz trzeci raz i pierwszy po pawilonie), Ariel Pink's Haunted Graffiti (może tym razem bez przegrzania, na pewno po najlepszym albumie), Belle & Sebastian (po raz pierwszy, po raz...), Broadcast (tak!), Fleet Foxes (tak tak tak!), John Cale & Band + Orchestra perform PARIS 1919 (no urra, najpierw Nico, a teraz cała najlepsza płyta), Mercury Rev perform Deserter's Songs (! !! !!!), Mogwai, Pulp (jak zobaczyłem to, chwytając darmowy internet w lizbońskim FNACu, to ruchome schody się pode mną ugięły), Suicide, Swans, The Fiery Furnaces, The Flaming Lips (czyli jednak zaległości z OFFa 2010 zostaną nadrobione) i The National (hmmm, patrz niżej?)...

to jeszcze uruchomili Primavera TV i zaczynają od:



THE CONCERT OF PAVEMENT AT THE SAN MIGUEL PRIMAVERA SOUND 2010. Qualified by the band itself as the best show of their comeback tour, a concert in which the Stockton band play the hits of their extensive discography ("Shady Lane", "Cut Your Hair", "Gold Soundz") without forgetting to rescue some hidden gems.

>> oglądaj <<


PS A wideo 151,5 to nowy klip Arcade Fire do Suburbs.

czwartek, lutego 05, 2009

NAJBARDZIEJ SPÓŹNIONE PODSUMOWANIE ROKU 2008 - miejsca 10-1




10. Fleet Foxes - Fleet Foxes



'White Winter Hymnal' - ten utwór powinien przejść do historii muzyki popularnej jako jeden z jej najpiękniejszych obrazów. EPka 'Sun Giant' zapowiadała, że debiutancki album Fleet Foxes będzie bardzo dobry, a EPki rzadko kłamią. 'Fleet Foxes' to płyta pełna bardzo dobrych piosenek, spójna, świetnie rozplanowana, krzepiąca. Działa jak ten kanał telewizyjny, gdzie cały czas pali się w kominku, a w dodatku grzeje i to bardzo mocno. Album roku wg Pitchforka.




9. The Dodos - Visiter



Bardzo dziwny koncert zagrali na PC 08 (Ciiii! Staram się unikać tego słowa na "p" co znaczy "wiosna") - na początku byłem lekko rozczarowany, a potem (mniej więcej w połowie) doceniłem kompletny przearanż i zdolność utrzymania wszystkich utworów w jednym, a nowym przecież, koncertowym klimacie.

Jeśli chodzi o płytę - 'Visiter' jest być może nieco za długi i traci przez to na kompozycyjnej zwartości. Bez wątpienia jest to jednak płyta naszpikowana fantastycznymi piosenkami. Energetyzujący wymiatacz 'Foals', wzruszające 'Winter' czy (przede wszystkim) 'The Season', piękne 'Ashley', mruczanka roku - 'Undeclared'... Wszystko ciepłe i poruszające, ale jednocześnie surowe i zdystansowane.




8. Cut Copy - In Ghost Colours



Był czas w ubiegłym roku, kiedy nie słuchaliśmy niczego innego. Więcej - przez długi czas nie mogliśmy wyjść poza pierwszy utwór, poza arcychwytliwą pętlę 'Feel The Love'. Potem przechodziliśmy fazę kapitalnego 'Unforgettable Season', który jest tak wiosenno-letni i soczysty jak letnie płyty Gorky's Zygotic Minci i tak wkręcający jak 'Slow Jam' New Order. 'Hearts on Fire' - osobny rozdział, górna część zestawienia singli ostatnich kilku lat. No a poza tym chociażby piękne 'Strangers in the Wind'.




7. MGMT - Oracular Spectacular



Oni tak naprawdę otwierali ubiegłoroczną P _ _ _ _ _ e r ę. Otworzyli bardzo dobrze, raźnym koncertem z karaoke-bisem w postaci singla tego roku, czyli utworu 'Kids'.

Druga część tej płyty jest bardzo ciekawa, tajemnicza i gęsta. Pierwsza jest fantastycznie przebojowa, zabawna i znakomicie napisana. Na pierwszą reaguję mniej więcej tak:



A to 'Kids':




6. Bonnie "Prince" Billy - Lie Down in the Light



Autor jednej z płyt wszech czasów - 'I See a Darkness' - powraca z albumem określanym często jako rozpromieniony brat bliźniak wspomnianego dzieła. 'Lie Down in the Light' nie jest tak nabrzmiałe emocjami jak opus magnum Bonniego, ale jest to niewątpliwie płyta bardzo udana. Oprócz prostych piosenek mocno zakorzenionych w amerykańskiej tradycji muzycznej ('You Want that Picture') znajdziemy tu jeden utwór wybitny (niepokojące, romantyczne, mocarne 'Willow Trees Bend') oraz kilka perełek, wśród których wyróżnić trzeba 'You Remind Me of Something (The Glory Goes)' - jeden z najczęściej słuchanych przeze mnie utworów w tym roku. Wracamy regularnie, gratulujemy i czekamy na 'Beware!'


koncert w Madrycie ; video: paquitobzh


5. Deerhunter - Microcastle / Weird Era Continued



Nad postacią Bradforda Coxa rozpływałem się już przy okazji opisywania albumu Atlas Sound. Jego zespół - Deerhunter to bez wątpienia jedna z najlepszych współczesnych grup muzycznych. Nagrali dwie rewelacyjne płyty ('Cryptograms' i tegoroczne 'Microcastle'), w zasadzie trzy jeśli liczyć album dodatkowy - 'Weird Era Continued'. Grają świetne koncerty, są ogromnie twórczy. W piosenkach z 'Microcastle' tkwi wielki potencjał - 'Never Stops' dysponuje niepozornym, ale zabójczym refrenem, 'Nothing Ever Happened To Me' to świetny muzycznie, smutny hymn szaraków, 'Agoraphobia' to fantastyczne wprowadzenie (i dziwna historia - zainteresowanym polecam In The Studio with Deerhunter na Pitchfork.tv), utwór tytułowy miażdży. 'Weird Era Continued' jest płytą bardziej kameralną, bardziej w stylu Atlas Sound, ale z brzmieniem jakże charakterystycznym dla całego zespołu. 'Vox Humana' startuje jak 'Just Like Honey', aby po chwili zmienić się w utwór wyjęty z potańcówki umarlaków w dawno zapomnianym górskim kurorcie. Kompozycje się bronią, wyobraźnia pracuje. Świetne płyty.




4. James Yorkston - When The Haar Rolls In



To zdecydowanie najlepsza płyta Yorkstona. Płyta, na której zbliża się momentami na całkiem niedużą odległość do geniuszu mistrza nad mistrzami - Nicka Drake'a. Jednym z tych momentów jest otwierający album 'B's Jig' - moment, w którym do gitary i głosu dołącza szersze instrumentarium przywodzi na myśl 'Fruit Tree' i subtelne "rozbrzmiewanie" fragmentów tego utworu. Klasykiem jest też 'Queen of Spain' - poruszająca do głębi ballada zaśpiewana tak pięknie, że duch Drake'a ożywa ponownie i przypomina nam melancholię 'River Man' (bardziej w wersji z Cambridge niż w tej z 'Five Leaves Left'). Album niezwykłej urody, dostępny w przepięknie wydanej edycji specjalnej.




3. El Guincho - Alegranza



W naszym poprzednim rocznym podsumowaniu zabrakło naszej płyty roku. Ot, drobne przeoczenie - miś Panda wyszedł poza kadr. Zaczynamy tym usprawiedliwieniem, bo Pandę z Guinchem sporo łączy i często bywają porównywani. 'Alegranza' nie jest dziełem aż tak genialnym jak 'Person Pitch', ale to nie powinno być w ogóle przedmiotem dyskusji. 'Alegranza' jest inna. 'Alegranza' dla Hiszpanii i jej wysp (Guincho urodził się w Las Palmas de Gran Canaria) jest absolutnie nowoczesną muzyczną wizytówką. Tropikalny klimat napływowy, hiszpańska żywiołowość, barwność życia tutaj - to wszystko wpada w mikser i kipi z niego fantastyczną muzyką. To nie jest tylko inspiracja czymś egzotycznym przepuszczona przez talent autora. To jest nowe spojrzenie na muzykę i emocjonalny klimat swojego regionu. 'Alegranza' jest imprezowa, taneczna, nadmorska, porywcza. Fakt, dźwięki, które słyszymy wpisują się w pewnym sensie w nurt, na którego czele stoi Panda i Animal Collective, ale Pablo Díaz-Reixa i jego debiutancka płyta tworzą tak naprawdę swój osobny, bardzo ciekawy i pociągający gatunek.




2. Bon Iver - For Emma, Forever Ago



Isolation doesn't get more splendid than this. (MOJO)




1. TV On The Radio - Dear Science



W sferze, nazwijmy to, metamuzycznej ta płyta to wykładnia eklektyzmu. Porównania 'Dear Science' do 'OK Computer' są jak najbardziej uzasadnione. Obie te płyty są kompletne, zamknięte, idealne. Łączą w sobie niezwykłą energię z niezwykłym spokojem, zaniepokojenie z ukojeniem, bogate aranżacje z prostymi, celnymi pomysłami. Nowy album TV On The Radio zaskakuje ciętością i błyskotliwością tekstów, oszałamia seksownością bijącą zarówno ze słów jak i z dźwięków, cieszy i zachwyca różnorodnością (od pędzących singli po nieoczywiste ballady) oraz perfekcyjnym songwritingiem. 'Halfway Home' zapowiada, że dzieje się coś wielkiego, 'Crying' już nas tylko upewnia. Pierwszy singiel - 'Golden Age' to fantastyczna muzyczna utopia, 'Stork and Owl' to piosenka roku, końcówka w postaci 'DLZ' i 'Lover's Day' kładzie na łopatki. I mimo tego, że wiedzieliśmy, że TVOTR to świetny zespół, nie podejrzewaliśmy, że mogą oni nagrać coś tak genialnego. Rok się skończył. Game set and match TV On The Radio.