niedziela, sierpnia 22, 2010

Muse - Coke Live Festival, Kraków - 21.08.2010



New Born
Map of the Problematique
Uprising
Supermassive Black Hole
Guiding Light
Nishe
United States Of Eurasia
Undisclosed Desires
Bliss
Resistance
Time Is Running Out
Starlight
Plug In Baby

Hysteria
Knights of Cydonia



Muse poznałem na wysokości Origin of Symmetry. Pamiętam czasy, kiedy będąc młodym webmasterem największej polskiej strony o Placebo (kiedyś to był zespół!) napisał do mnie Piotrek Stelmach. Była zima 2001, a na wysokim miejscu w rocznym podsumowaniu Trzymaj z nami (a może Pastelowego świata rocka?) znalazło się właśnie Origin. Wdech przed frazą jak malowanie, dźwiękowy eklektyzm i przede wszystkim mocarne trzaśnięcie z muzycznej podbity. Muse sprytnie i z polotem kradli na tej płycie (i poprzedzającym ją debiucie Showbiz) z przebojowej megalomanii Queen, kosmicznych zainteresowań Pink Floyd, „futurystycznej ikonografii” Electric Light Orchestra, piosenkowego etapu Radiohead i w końcu z zeppelinowskiego rozdarcia między ckliwą balladą a rockowo-metalowym dopierdoleniem. Imponowały wokalne popisy Bellamy’ego i pompująca w utwory energię rasowa sekcja rytmiczna Wolstenholme-Howard. Coś się działo, a Muse zbierali kolejne nagrody – najlepszy nowy zespół 2000 wg NME, best british live act i best british band wg Kerrang! oraz mnóstwo innych zwycięstw i nominacji. Niby nic i „What's with all these awards? They're always giving out awards. Best Fascist Dictator: Adolf Hitler”, ale faktem jest, że Showbiz i Origin of Symmetry przyciągały i czarowały.



Po dwóch latach przerwy, w 2003 roku, ukazało się Absolution i było już wiadomo, że nie jest to żadne Kid B. Płyta popchnęła zespół w stronę monumentalnego, nowego prog rocka z zabarwieniem hitowo-stadionowym, nie twórczo-eksperymentalnym. Znamienna była zmiana na pozycji producenta. Z pola gry zszedł John Leckie (odpowiedzialny między innymi za debiut The Stone Roses i The Bends Radiohead, a wcześniej pracujący z wielkimi tego świata, chociażby w studio Abbey Road), a zastąpił go Rich Costey. Absolution serwowało dużo ciężkiego melodyjnego rocka z charakterystycznym planetarnym zabarwieniem. Płyta rozczarowywała kompozycyjną niemocą i charakterem obranej przez Muse drogi, pocieszała kilkoma bardzo mocnymi numerami (z Time Is Running Out i Hysterią na czele). Rok 2006 przyniósł natomiast pewne zaskoczenie, bo oto po ciężkawym albumie nr 3 ukazał się singiel-parówa! Wysoko piane Supermassive Black Hole nadal tkwiło w mega i kosmo klimatach lirycznych, ale muzycznie zamiast zgrywać Adamka, wypinało lateksowy tyłek. I co z nim? Wpierdol i wakacje. Wpierdol, bo gros materiału z Black Holes and Revelations nie spełniało danej przez zespół obietnicy lekkości. Wakacje, bo rok później, na błotnym Open’erze 2007 Muse po raz pierwszy zagrali w Polsce. Open’er w deszczu gwiazd głosił niefortunnie ukuty tytuł relacji, którą dla Dziennika pisaliśmy z Jakubem Demiańczykiem. No a Muse? Też w deszczu – gwiazdorstwa. Już trzy lata temu w Gdyni można było bowiem zauważyć, że kurs na wielkie hitowe granie nie zostanie zmieniony. Przeciwnie - SF-wizualizacje, kosmiczne karaoke, rewelacyjnie wygrzane Starlight - trzeba było złapać konwencję żeby blichtr i rozmach nie raziły po uszach.


fot.: Michał Dzikowski/INTERIA.PL

Podobnie jest z najnowszym Muse i podobnie było wczoraj w Krakowie. Uprising, a przede wszystkim Undisclosed Desires – single z The Resistance kręciły biodrem, ale dużej części ubiegłorocznej płyty (chyba mimo wszystko najlepszej od czasów świetnego Origin) dysk wypadał znów w patetyczne rockowe hymny. Porównanie koncertów – gdyńskiego i krakowskiego – również opiera się na podobnym schemacie. Aby dobrze się bawić trzeba było łyknąć konwencję. Występ Muse to show, nie spontan a butan, ale w tej bucie jest coś zachwycającego. Próby dźwiękowych zabaw z publicznością w stylu Freddiego z Live Aid, sztuczne ognie, piłki-oczy, palona przez Wolstenholme’a fajka – to wszystko z jednej strony muzyczna la strada, z drugiej niezbędne elementy celowo przesadzonej, gigantycznej rock opery. I mimo tego, że ogromnie cieszyły trzy numery z drugiej płyty (otwierające koncert New Born, fantastyczne jak zawsze Plug In Baby i zasłużony laureat głosowania polskiej publiczności na utwór, który chciałaby usłyszeć – Bliss) widać było, że dzisiaj Muse najlepiej czują się grając na scenie te nowsze, rozpuszczone, rwące i natchnione kompozycje. I jeśli podczas niektórych festiwalowych koncertów uwiera mnie bezosobowość i wielkie rozmiary festowych „scen na środku pola” to w przypadku widowiska Anglików (czasem łapię się na podświadomym uważaniu ich za Amerykanów ; And the star-spangled banner in triumph shall wave!) wielka pusta przestrzeń zdaje się być miejscem idealnym, aż proszącym się o wypełnienie jakąś wielkoformatową substancją.


Muse - New Born (live, 21.08.2010, Kraków) ; wideo: DroolPL (polecam, podobno wgrywa się cały wczorajszy koncert w HD)

Wrażenia? Pozytywne, bo nawet jeśli czasem wydaje się, że to wszystko kościół bez boga i napompowany balon, to nie tak. Koncert Muse to wydarzenie w 3D – jasne, że wywołuje w związku z tym zachwyty sfor fanek i fanek z for oraz przyjemne uczucia klasy średniej-wyższej w drogich okularach i uchem w iphonie, ale hej, nie to się liczy. Muse jako live act wywołują emocje muzyczne i artystyczne, potrafią dowalić, zachwycająco poprowadzić swoje spasione rock-suity, a Bellamy umie zapanować nad widowiskiem i porwać wibrującym falsetem. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby muzycy powiedzieli sobie w 2003 roku tak jak cytowany już wcześniej Allenowski Alvy Singer „Well, I have to - I have to go now, Duane, because I, I'm due back on the planet Earth” staliby się kolejnym miałkim radiowym brit-zespołem. Zamiast tego są przesadzeni, ale wyraziści, balansujący na granicy irytacji i ekscytacji, charakterystyczni, rozpoznawalni i nadal bardzo dobrzy koncertowo.

2 komentarze:

dred pisze...

Byłem na koncercie, nie śpiewałem, bo to by było deptaniem po nagniotkach Bel-Wo-Ho. Jestem za i to bardzo. Relacja mnie głaszcze po glacy, też tak to odczułem, mimo zanikowych kompetencji, jakimi wykazał się Slejw. Nawet to, że po koncercie jakaś franca wytłukła mi szybę w furze i zawłaszczyła portfel z dokumentami i kartami - pryszcz! Za takie koncerty płacić - mus!

slejw pisze...

Zawsze mogło być gorzej, vide: widmo wiśniowego mondeo. Cieszę się ze współodczuć!