Zapraszamy na pierwszą część naszego podsumowania 2011 roku.
Druga - lista 40 najlepszych piosenek - już niedługo.
20. Jamie Woon - Mirrorwriting
19. Cults - Cults
18. Atlas Sound - Parallax
17. Nosowska - 8
16. Destroyer - Kaputt
15. Patrick Wolf - Lupercalia
14. TV on the Radio - Nine Types of Light
13. Tom Waits - Bad As Me
12. Elbow - Build a Rocket Boys!
11. tUnE-yArDs - w h o k i l l
10. Lamb - 5
Niedobrze jest zaczynać głębszą znajomość z zespołem od informacji, że właśnie zawiesił on działalność. Po raz pierwszy usłyszałem Lamb po ukazaniu się w 2001 roku albumu „What Sound” (pamiętam, że przesłuchiwałem go w Media Markcie we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej - wtedy sklepowe odsłuchy były jeszcze normą - i wydał mi się wówczas czymś ogólnie średnim, ale za to bardzo krzepiącym). Moja prawdziwa więź z muzyką duetu z Manchesteru zawiązała się jednak na wysokości kupienia składanki „Best Kept Secrets: The Best of Lamb 1996–2004” z 2004 (wciąż jeszcze był to czas odsłuchów - pamiętam, że spędziliśmy wtedy trochę czasu w podziemiach warszawskiego Traffica przy Brackiej). Tytuł kompilacji podsumowywał i zamykał działalność Lamb, bowiem właśnie od 2004 roku grupa przestała nagrywać, a jej członkowie poświęcili się (mniej udanym) projektom solowym (solowy debiut Lou Rhodes zatytułowany „Beloved One” ukazał się dwa lata później). Trudno powiedzieć jaki wpływ na działalność Lamb miała trwająca pięć lat przerwa (w 2009 reaktywowali się w związku z trasą koncertową), biorąc jednak pod uwagę dość wąską przestrzeń, w jakiej obracają się ich kompozycje można przypuszczać, że to między innymi dlatego ich piąta długogrająca płyta „5” jest powrotem bardzo udanym (koncertowo też wypadają świetnie o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas Nowej Muzyki 2011).
Jeszcze przed powstaniem całego materiału fani mogli zamówić płytę i tym samym stać się mecenasami wydawnictwa. W dobie permanentnej destabilizacji rynku inwestycja w dobrą muzykę zdaje się być wyjątkowo dobrym rozwiązaniem.
9. PJ Harvey - Let England Shake
Według Annie Clark (St. Vincent) to najlepsza płyta tego roku.
Według użytkowników Rate Your Music to najlepsza płyta tego roku (aktualnie 3.83/5 z 3909 - ładnie, biorąc pod uwagę, że marudność jest dziś bardzo modna).
Według Uncut to najlepsza płyta tego roku.
Według The Guardian to najlepsza płyta tego roku.
Sęk w tym, że to nie jest najlepsza płyta tego roku. Ale bardzo dobra.
8. Junior Boys - It’s All True
Nie od razu polubiliśmy się z „It’s All True”, a krótki set w Katowicach niespecjalnie ratował sytuację. W końcu jednak bieg *weszedł*, a mi - zupełnie nagle - objawiło się całe bogactwo tego albumu. Naprawdę, ciężko porównywać nowy materiał Kanadyjczyków ze znakomitymi „Last Exit” czy „So This Is Goodbye”, ale nie ze względu na jakość, a całkowicie inne podejście do realizacji elektronicznego minimalizmu. Chłodny debiut z 2004 roku był zbiorem muzycznych konturów, „So...” kontynuowało monochromatyczną podróż, w kwestii barwy zamieniało jednak plus z minusem; „Begone Dull Care” było nieco mniej udaną mieszanką, natomiast „It’s All True” oferuje niewielką (a więc formalnie minimalistyczną) ilość dźwiękowych kategorii, które obfitują jednak w setki drobnych, czekających na zebranie przyjemności pojawiających się to w jednym, to w drugim uchu. Kiedy więc (przypomnijmy - nagle) otwieramy się na tę oksymoroniczną mini-feerię zakończenie nie może wyglądać inaczej.
7. You Can’t Win, Charlie Brown - Chromatic
Wielokrotnie pisaliśmy na łamach Louder o Luisu Coście (Yes, Luis, it’s still your full name!) i jego świetnych solowych nagraniach. Muzyka Costy jest jednak na tyle prosta i piękna, że paradoksalnie łatwo ją przeoczyć i uznać za *nieważną*. Twórczość zespołu Luisa o długiej-i-niefortunnej-nazwie plasuje się natomiast w bezimiennym (?) nurcie, który ma dziś mocnych, dobrych i ważych przedstawicieli takich jak chociażby Dodos (tęsknimy za jakością płyty „Visiter”) czy jeszcze bardziej - Grizzly Bear. Całościowo muzyka YCWCB (mówiłem!) opiera się więc na kontraście między szybkim tempem, zrywanym wokalem i ostentacyjnie wręcz pędzącym rytmem hitów, a kojącym odcieniem, szeptem i harmonią ballad. I mimo tego, że Portugalczycy przemierzają obszary dawno odkryte i stale mapowane trasami nowych konkwistadorów, ich dźwięków nie cechuje swąd muzycznego ksera. Oprócz chwytliwości i - po prostu - dużej urody tych numerów jest w nich bowiem coś jeszcze - coś, czego nie mogę i chyba nie powinienem móc nazwać.
6. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver
Okazało się, że niepotrzebnie bałem się o Vernona, który po wydaniu cudownego debiutu zaczął rozmieniać się na drobne. Gdyby ta płyta nie była dobra można by jeszcze pięć razy napisać „Bon Iver”, a i tak wierni oczekujący wyczuliby fałsz i odczuli rozczarowanie.
Tymczasem w 2011 roku autor „For Emma, Forever Ago” wygładza teksturę nie tracąc najwyższego ratingu emocji. Podskórny smutek nie pozwala się tą płytą cieszyć, ale co byśmy bez niego zrobili?
5. St. Vincent - Strange Mercy
Uważni czytelnicy Louder Than Bombs czuli pewnie, że „Strange Mercy” ocierało się często o podium tego zestawienia. Podsumowania zawsze opierają się jednak głównie o wrażenie ogólne, mniej lub bardziej przemyślane, a przez to spóźnione (jesteśmy przecież w drugiej połowie stycznia). To właśnie dlatego lepiej skupiać się na wyróżnionej grupie, a nie numerku przy tytule. Tłumaczę się, ponieważ nie wiem, co Annie Clark mogłaby zrobić, by jednak wskoczyć na pudło. „Strange Mercy” to płyta tak dobra jak „Marry Me” (a tym samym lepsza od środkowego „Actora”). Odpowiednio zbalansowana między przebojem a przekorą, mądra, atrakcyjna i niewątpliwie warta częstych odtworzeń. Lepiej chyba zresztą czytać stare zachwyty, które nawet jeśli przekolorowane, bardziej oddadzą mój związek z tymi jedenastoma piosenkami.
4. Fleet Foxes - Helplessness Blues
Fleet Foxes są zespołem, który jedną płytę nagrywać może przez całą swoją karierę. Nie chodzi tu oczywiście o tożsamość kompozycji, ale o rodzaj wykonywanej muzyki. O ile większość dzisiejszych zespołów ustawia się w bezpiecznej pozycji otwartej, muzycy ze Seattle są - używając nieaktualnej koszykarskiej metafory - ponaddźwiękowi, poskramiający raczej cały gatunek klasycznej gitarowej gry i zamykający go w ramach trwającego kilkadziesiąt minut obrazu. Wspominana wielokrotnie malarskość tej muzyki (podkreślana dodatkowo pożyczonymi od Boscha i Breugla okładkami) wiele mówi zresztą o jej stylu i charakterze. Mnogość wizji, które budzi sytuuje ją w klimacie ogniskowej opowieści, jednocześnie szczelnie oddzielając od powtarzalnej ogniskowej piosenkowości opartej raczej na tanim rymie niż głębokim przeżyciu. Piękny album i piękny nadmorski koncert na ubiegłorocznej Primaverze.
3. Lykke Li - Wounded Rhymes
O Szwecji będzie za chwilę, na razie odłóżmy więc atlas i skupmy się na sytuacji. Sytuacji młodej piosenkarki, która w 2008 wydaje dobry debiut zyskując miano niezależnie popowej i popularnej niezależnej. Jest to położenie przyjemne tylko na pierwszy rzut oka. Oto bowiem kolejni artyści toną po dobrych debiutach pod falami swoich własnych zaledwie niezłych piosenek. Wydaje mi się, że pisałem już kiedyś, iż największą bolączką dzisiejszego świata muzyki nie jest ogrom słabizny, tę bowiem łatwo wyjąć poza nawias. Prawdziwym problemem jest gigantyczna ilość produkcji średnich i niezłych oraz wszelkie konsekwencje tego zjawiska - zaczynając od bolesnej nudy, a na braku przywiązania do artysty kończąc. Słuchając świetnej płyty numer jeden nie możemy już beztrosko dodać jej autorów do białej watch-listy, ponieważ bezlitosne statystyki mówią nam, że za rok nie będziemy o nich pamiętać, a po upłynięciu kolejnych miesięcy oni sami strzelą sobie w głowę średnio-niezłą płytą numer dwa. Cała para idzie w debiuty, za których fasadami czeka na nas nudna twarz kawałka-filistra. Sytuacje, w których artysta przeskakuje swój pierwszy album i nie stawia na przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni powinny więc być bezwzględnie premiowane. I szczerze mówiąć bardzo się cieszę, że poprzeczki nie strąciła właśnie Lykke - ze swoim kaprysem w głosie i siłą w kompozycji. Pierwsza piątka „Wounded Rhymes” („Youth Knows No Pain”, „I Follow Rivers” „Love Out of Lust”, „Get Some”, „Rich Kids Blues”) spokojnie wygrywa z pierwszą piątką „Youth Novels” (problemy mając w zasadzie tylko z centrem, a więc „Little Bit”), a i rezerwowi stanowią ławkę silną i wartą uwagi. Najbardziej sprawiedliwym wynikiem konfrontacji na szczycie szwedzkiej konferencji (patrz niżej) jest zresztą prawdopodobnie remis.
2. Veronica Maggio - Satan i gatan
Kiedy wydawało się, że szwedzkie źródełko ostatecznie wyschło, a skandynawska płytowa döminäcja jest już jedynie wspomnieniem przełomu wieków, to właśnie w Szwecji powstały najlepsze stricte popowe albumy ubiegłego roku. Veronica Maggio - Szwedka o włoskich korzeniach - nagrała płytę, która przyciąga północnym hi-endem, ostrością mroźnych kolorów i niesłychaną przebojowością, a z drugiej strony plasuje się w emocjonalnych (nie dźwiękowych!), południowych rejonach ckliwego, ale jednocześnie gustownego wymiaru wzruszania spod znaku italo disco. Mimo tworzenia numerów ewidentnie radiowych Maggio pozostaje wyrazista i wiarygodna nie zamieniając się w kolejną maszynkę do odtwarzania niewątpliwych, ale też bezdusznie precyzyjnie wytworzonych przebojów. To dzięki temu przymiotniki „uroczy”, „seksowny”, „pociągający”, „interesujący” można stosować z dużą swobodą, bez konieczności dookreślania - czy chodzi nam o utwór czy o wykonawczynię.
1. Panda Bear - Tomboy
Wielkie zespoły opierają się zazwyczaj na wielkich osobowościach, a te prezentują najczęściej postawę renesansową nie mogąc płynąć w jednym tylko muzycznym kierunku. Przykłady świetnych solowych albumów członków równie świetnych zespołów można by mnożyć, statystycznie jednak wielka płyta wiąże się najczęściej z rozstaniem z macierzystą formacją. Odwracając to jakże uroczenie określenie możemy stwierdzić, że ten, który odchodzi solowym debiutem formuje dla siebie nową macierz. Sztandarowym przykładem może być „Imagine” Lennona, wydane jedynie rok po „Let It Be”, a przecież o wiele lepsze („The Long and Winding Road” to honorowe trafienie McCartney’a) i całkowicie odmienne. Poprzednia, niesamowita płyta Lennoxa (różnica zaledwie jednej literki!) ukazała się w 2007 roku, zaledwie kilka miesięcy przed „Strawberry Jam” - jednym z najlepszych albumów Animal Collective. Ta - w przeciwieństwie do wspomnianej „Person Pitch” trafiająca na rynek w atmosferze wyczekiwania - w roku 2011, a więc dwa lata po rewelacyjnym, a do tego najlepiej przyjętym przez krytykę „Merriweather Post Pavillion”. Cała ta kalendarzowa żonglerka ma za zadanie pokazać, że mamy do czynienia z niecodzienną sytuacją, w której wyżyny twórczości zespołowej współgrają z najlepszą passą jednego z zawodników. Tak naprawdę pomaga mi jednak nie pisać o samych piosenkach z „Tomboy” i tym samym nie wyrządzać im zbytecznej krzywdy. To płyta z muzyką nietykalną, auto-definiującą, Witkacowsko poszczególną, a jednocześnie dogłębnie poruszającą na poziomie, na który wspinają się tylko najwięksi. Noah Lennox po przeniesieniu się do Lizbony wyrasta właśnie na kolejnego wielkiego i osobnego Lizbończyka, który w swojej niesamowitej „księdze niepokoju” potrafił zawrzeć utwór tak balsamiczny i ratujący duszę jak „Last Night at the Jetty” tworząc tym samym płytę kompletną i pisząc pierwszy prawdziwy klasyk nowej dekady.
Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy wybrać Cale’a grającego „Paris 1919” czy Mattsona grającego swoje. Zdecydowały względy kolekcjonerskie – Cale’a widzieliśmy już we Wrocławiu, Szwed umknął nam na OFFie. Wybór z wejścia okazał się dobry, bo Wysoki okazał się niezwykle sympatycznym młodzieńcem, bardzo umiejętnie ogniskującym uwagę słuchaczy i przenoszącym swoje *proste utwory na gitarę* na największą scenę festiwalu. Najpiękniej wypadły piosenki ze świetnego „Wild Hunt” (2010) oraz nowy utwór „There’s No Leaving Now” (wideo tutaj), natomiast reakcja po (I wanna be) „The King of Spain” (poniżej) wróży Hiszpanom ich własny, szwedzki Świebodzin.
Zaczęło się bardzo miło, skończyło się bardzo szybko, bo przed Fleet Foxes chcieliśmy jeszcze koniecznie obejrzeć kawałek tUnE-yArDs. Do zobaczenia na OFFie.
TUNE-YARDS (Pitchfork)
No i właśnie – scena Pitchfork i niecałe pół godziny na Merrill Garbus, nad którą rozpływaliśmy się na LTB na początku kwietnia. Soczysty, rozbawiony występ potwierdził, że stawialiśmy na mocnego Garbusa – zabawy instrumentami, energetyczna choreografia (synchroniczne skoki w stylu „Stop Making Sense”) i skupienie na rytmie pozwoliły wycisnąć z numerów z „w h o k i l l” to, co najlepsze i rzuciły nas z powrotem w objęcia tego bardzo udanego albumu, z którym z pewnością spotkamy się przy okazji płytowego podsumowania roku.
FLEET FOXES (San Miguel)
Ścisła czołówka, a może nawet podium tegorocznej Primavery. Znakomita kompozycja utworów z dwóch albumów i EPki. Niezwykła dbałość o szczegóły. Fenomenalne akcentowanie kluczowych momentów piosenek. Nieznośnie perfekcyjna lekkość grania. Wszystkie te elementy można by wyrzucić do kosza, gdyby nie łączył ich jakiś tajemniczy pierwiastek, którym tak mocno nasycone są płyty i koncerty Fleet Foxes. Koncepcja odcięcia autora od dzieła objawia się w ich przypadku wyjątkowo dosadnie, ponieważ słuchacz ma wrażenie, że spotyka się z medium, przez które płynie muzyka. Dźwięki kalejdoskopicznie składające popowe harmonie wokalne lat 60., o wiele bardziej zakurzone folkowe pejzaże i miliony drobnych, składających się na ogólne odczucie szkiełek. Uczestnictwo w koncercie Fleet Foxes jest jak świadkowanie powstawaniu szesnastowiecznego niderlandzkiego obrazu. W jednym momencie chcemy złapać szczegół i jednocześnie oddalić się, by ogarnąć całość. Ta ambiwalencja odczuć w przypadku muzyki artystów ze Szmaragdowego Miasta nie prowadzi jednak do nieprzyjemnego rozdarcia, raczej do poczucia muzycznego spełnienia na wszystkich płaszczyznach. Z przyziemnych notatek dotyczących momentów szczególnie ujmujących warto wspomnieć o kapitalnej, środkowej triadzie „Sim Sala Bim” („Helplessness Blues”, 2011) – „Mykonos” („Sun Giant”, 2008) – „Your Protector” („Fleet Foxes”, 2008) stworzonej przez trzy fenomenalne utwory z różnych wydawnictw zespołu. Jeśli dodamy, że tuż po niej nastąpił kulminacyjny moment występu zaznaczony najbardziej rozpoznawalną piosenką Fleet Foxes – „White Winter Hymnal”, być może uda nam się choć trochę przybliżyć czytelnikowi rozkoszność sobotniego popołudnia spędzonego w towarzystwie Amerykanów. W meczu Manchester – Barcelona wygrało Seattle.
Jeśli Hans Christian Andersen i jego „Królowa śniegu” ponoszą część winy za wasze dziecięce koszmary, Hans Christian Emmerich i jego Einstürzende Neubauten z pewnością powinni czuć się odpowiedzialni za dręczące was mary wieku dorosłego. Znany szerzej jako Blixa Bargeld Niemiec wspomagał bowiem – jako członek The Bad Seeds – wielkiego Nicka Cave’a, ale sam również tworzył muzyczną historię jako lider *walącego się nowego budownictwa*. W muzyce grupy i w aparycji członków zespołu próżno szukać jakichkolwiek oznak czystości lub piękna, ale cóż, na tym chyba polega cały urok. A koncert? Scena wypełniona nietypowym instrumentarium, teatralno-horrorowa atmosfera, Blixa witający się zabawnym „Hello, non-soccer fans!” i kluczowe, świetne „Let’s Do It a Dada” z wydanego bez wytwórni albumu „Alles wieder offen” z 2007 roku.
GANG GANG DANCE (Pitchfork)
Na Gang Gang Dance byliśmy krótko, po kilku utworach musieliśmy wspiąć się po schodach i zająć miejsce na PJ Harvey. Te parę numerów pozwoliło nam jednak stwierdzić, że od czasu promującego fantastyczną płytę „Saint Dymphna” koncertu na Primaverze 2009 coś wahnęło się na gorsze. Niby „Eye Contact” wytrzymuje presję i może się podobać, ale mimo wszystko więcej tu teraz rozmów z nagłośnieniowcem i tańca na krawędzi sceny niż słusznej i wytrwałej, plemiennej nawalanki w instrumenty, z której często wynikały naprawdę piękne rzeczy. Ogólne wrażenia zdecydowanie po stronie wartości plusowych, ale do tego mały zawód dopisany na marginesie.
PJ HARVEY (San Miguel)
Wybitności samej postaci Polly Jean nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Na uniwersytetach grania jej *eksplozję artystycznej samoświadomości* powinno wykładać się jako przedmiot obowiązkowy. Bo oto skala możliwości i chronologii łączy nam się i pokazuje przejście od brudnego, gitarowego debiutu („Dry”, 1992), przez albumy kontynuujące i modyfikujące twórczą ścieżkę PJ aż po szczytowe osiągnięcia rozpoczęte od najlepszego albumu w dorobku artystki, jednej z kluczowych płyt przełomu wieków – „Stories from the city, stories from the sea” (2000). Znakomite, niedocenione „Uh Huh Her” (2004) wywalało gary i wracało do czasów PJ absolutnie surowej, rzucając jednocześnie poetyckie, balladowe wskazówki na temat przyszłej, wybranej już chyba wówczas drogi. Rok 2007 to szok wyciszonego, wiktoriańskiego, kredowego, wampirycznego i mitycznego wręcz „White Chalk”, a 2011 – porzucenie wewnętrznego mikrokosmosu dla apokaliptycznego *cichego wrzasku* na konający świat. W ten sposób dochodzimy do występu na Primaverze – innego niż ten w warszawskiej Sali Kongresowej, bardziej milczącego, niedopowiedzianego i bazującego na teatralnej, nie koncertowej koncepcji. Dramatyczność spektaklu nie oznaczała oczywiście rezygnacji z emocji, które rzucały się w oczy pozornie tylko tłamszone określonym kształtem piosenek z „Let England Shake”. Rozhisteryzowany materiał z najnowszej płyty PJ przeważał i nadawał kształtu całemu przedstawieniu, tworzonego nie tylko przez główną bohaterkę, ale też przez znakomity zespół, którego członkami są m.in. John Parish i Mick Harvey. I mimo tego, że to Harvey była bez wątpienia gwiazdą wieczoru, to właśnie od nich nie mogłem oderwać wzroku. Piękny, poruszający koncert, a do tego – jakże znakomicie zagrany.
DEAN WAREHAM PLAYS GALAXIE 500 (ATP)
Dean Wareham grający piosenki genialnego Galaxie 500 okupował miejsce na szczycie mojej tegorocznej listy życzeń. Magnetyczny występ PJ Harvey zatrzymał nas jednak na scenie San Miguel i w związku z tym pod drzewami ATP spędziliśmy zaledwie cztery utwory. Tym razem bieg się jednak opłacił, bo na pewno faktycznie – bez Naomi Yang i Damona Krukowskiego – nie był to pełnowymiarowy set legendarnej grupy z Bostonu, ale mimo wszystko stanowił moment historyczny, dający na żywo dotknąć emanującej z płyt Galaxie magii.
Cały koncert do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.
ANIMAL COLLECTIVE (San Miguel)
No i na sam koniec emocji w Forum chcielibyśmy napisać coś o jednym z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Ale: Did you see the words?
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
Kiedy okazało się, że PJ nagrywa album o otaczającym nas świecie, wstrzymałem oddech. Po pierwsze - w rzeczywistości postBonowskiej takie deklaracje muszą niepokoić, po drugie - siła płyt Harvey tkwiła zawsze w piosenkach zwróconych do wewnątrz, tylko czasem wypuszczających się na powierzchnię, na łowy kumulowanych w środku emocji. Szorstkie początki kariery, potężny błysk popowego, piosenkowego geniuszu na Stories From the City, Stories From the Sea, świetne, skontrastowane Uh Huh Her, intymne, skansenowe White Chalk czy nawet występ w Kongresowej - wspólnym mianownik? Stany Wewnętrzne Człowieka.
Nagły zwrot od endo do egzo mógł być zwiastunem porażki, jaskółką latającą na tyle nisko, by zahaczać o rozległe krzaczory nowej muzyki przeciętnej. Głupi potomkowie nadziei, którzy zawierzyli Harvey i z pasją nabijali liczniki jutubowych przedpremierowych klipów mogą jednak spokojnie i triumfalnie mlaskać z przekąsem. Let England Shake to jedna z najlepszych płyt w karierze artystki. Społeczny angaż wychodzi jej nadspodziewanie dobrze, ale czy naprawdę mogliśmy spodziewać się na tym polu potknięcia uczennicy Patti Smith? Polly Jean odrabia lekcję z Horses, ale także z pięknego Cartwheels, Smith odpłaca się entuzjastyczną recenzją mówiąc w The Guardian: I've been listening to Polly Harvey's new song - she has this new song, 'The Words That Maketh Murder' - what a great song. It just makes me happy to exist. Whenever anyone does something of worth, including myself, it just makes me happy to be alive. So I listened to that song all morning, totally happy.
Sample - playlista
1) The Four Lads - Istanbul [w: Let England Shake]
2) The Police - The Bed's Too Big Without You [w: The Glorious Land]
3) Eddie Cochran - Summertime Blues [w: The Words That Maketh Murder]
4) Said El Kurdi - Kassem Miro [w: England]
5) Niney The Observer - Blood & Fire [w: Written On The Forehead]
edit: + dęty motyw w The Glorious Land to trąbka z marszu irlandzkiego regimentu piechoty armii brytyjskiej
Zderzenie sformułowania "totally happy" z materiałem z Let England Shake może z początku razić w oczy. Umówmy się - nie każdy z nas lubi słuchać pod poranną jajecznicę o żołnierzach padających jak kawały mięsa. Opinia Smith nie jest jednak bezpodstawna. W każdym z dwunastu utworów z Let... jest coś, co uszczęśliwia, bo nawet jeśli w warstwie lirycznej tkwimy w głębokiej postapokalipsie, w sferze muzycznej musimy cieszyć się (niemiłosiernie) przy pierwszym wejściu kluczowego, Cochranowskiego pytania The Words That Maketh Murder czy wyśpiewaniu tytułu In The Dark Places (na wysokości 1:58). Muzyka radzi sobie tutaj sama - z jednej strony odmalowując wszystkie ponure wizje, z drugiej - funkcjonując jako świetnie wyprodukowane (Mark Ellis) osobne dzieło zgranej podstawowej trójki PJ Harvey-Mick Harvey-John Parish. Trudno, nie wpiszemy się nową Polly do pamiętnika, nie wykroimy z niej chwytliwego statusu na gg, nie poślemy odpowiednio alternatywnego walentynkowego smsa. Zamiast tego przy każdym podejściu nasłuchamy się o wojnie, zatruciu, skażeniu, okrutnej naturze i w końcu o Anglii - głównej i tytułowej bohaterce płyty, która raz wskazywana jest dosłownie na muzycznej mapie świata (numer 1, początek The Last Living Rose, England, The Bed's Too Big Without You The Police bezpośrednio cytowane w jednym z najsilniejszych momentów płyty - niepokojącym The Glorious Land), kiedy indziej jawi się słuchaczowi jako odrealniona, tonąca w śmieciach i toksycznej mgle Atlantyda.
No i cóż, taki właśnie jest ten album - niejednoznaczny, miejscami histeryczny, nawiedzony i przerażający, praktycznie monotematyczny i (podobnie jak bardzo dobra okładka) monochromatyczny, depresyjny, zrzędzący, osobliwy, ciężki. Jak dobry musi więc być, jeśli nie sposób - a naprawdę nie sposób - się od niego oderwać?
PJ Harvey (anonsowana już wcześniej zagadkami na last.fm) oraz Sufjan Stevens (wygadany - z całą resztą zespołów - przez magazyn Rockdelux) to królewska para ogłoszona na wczorajszej konferencji prasowej festiwalu Primavera Sound. Inne wczorajsze konfirmacje to m.in. Interpol (to będzie nasz 4 raz, ale pierwszy bez Denglera i po słabszej płycie), brazylijski Amerykanin, lider DNA (No New York!) producent płyt Caetano Veloso, Gal Costy, Toma Ze, ale także Davida Byrne'a, tekściarz Towa Tei'a, autor m.in. świetnego Mundo Civilizado - Arto Lindsay, dalej - DJ Shadow, który zdradził się sam, PiL!, Glenn Branca, The Tallest Man on Earth, El Guincho (no może wreszcie na poziomie z płyt!), Einstürzende Neubauten [co oznacza, że w tym samym miejscu i czasie będziemy mieli Blixę, Cave'a, Harvey'a (i Harvey!)], Cults (aaajaaaiaaaj), Girl Talk (Lirg Klat, Rilg Latk, Igrl Atlk), Jamiego z XX, panie! Warpaint!, Pere Ubu (The Modern Dance!) oraz wielu innych znakomitych artystów - zgodnie z przewidywaniami znów zrobiło się ciasno.
Znamy już także kilka terminów, bo cóż jest przyjemniejszego w okresie sesji niż wyszukiwanie dat po majspejsach i oficjalnych stronach zespołów?
DATY:
25.05 (Poble Espanyol) - Las Robertas, Nisennenmodai, Echo & The Bunnymen, Caribou, 26.05 - Belle and Sebastian, The Flaming Lips, Sufjan Stevens (Auditori), Gang Gang Dance [?], PiL 27.05 - Pulp, Sufjan Stevens (Auditori), The Walkmen, Mercury Rev [?] 28.05 - DJ Shadow, Fleet Foxes, PJ Harvey, The Tallest Man on Earth, Einstürzende Neubauten 29.05 (Poble Espanyol) - Mercury Rev (playing Deserter's Songs), BMX Bandits, Deakin, My Teenage Stride, The Vaccines, Me And The Bees.
Po Beach Boys, Who i Eddiem Cochranie, to Polly Jean Harvey zadaje pytanie.
Więc, what if I take my problem to the United Nations?
Jako słuchacz, który uwielbia przede wszystkim (choć nie tylko, bo mile wspomina płyty starsze i pokredową Kongresową) Stories i Uh, nie wiem co myśleć. Ale chyba mi się podoba.
Tradycyjnie lubując się w anonsach po raz kolejny zapowiadamy ranking utworów Waitsa. Po aktualnym wyborze z Toma - to jest przyrepeatowaniu Mule Variations i w trakcie ciągłego wyznawania skończonego dzieła Black Rider - czas na zadymiony knajpiany protest-album po antytoniowym piętnastym listopada. Nighthawks at the Diner z okładką inspirowaną malarzem, którego obrazy można oglądać w madryckim muzeum, o którym wspominaliśmy już w związku z The Clientele.Platinum blondes and tobacco brunettes. Lite another cigarette.
PS A do listy na 2011: EPka Dum Dum Girls (z piękną okładką i coverem The Smiths) oraz nowa PJ Harvey (ze stories from Kongresowa w pamięci).