sobota, czerwca 04, 2011

Primavera Sound 2011 (IV) - dzień 3. (piątek)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

JAVIERA MENA – (Placa de la Catedral, Red Bull Bus Tour)


Mmm, mad world. Jeśli nie zostaniesz pogłaskana przez Pitchfork albo przeciwnie – olana przez widelca, za to broniona przez portale z niezależnością wypisaną na sztandarach – masz pecha. Nagrałaś najlepszą popową płytę ubiegłego roku, a twój debiut to jeden z najpiękniejszych albumów dekady? Mmm, OK, podejdź proszę do okienka nr 74, tam będzie napisane Club Fonograma i tam cię pochwalą. Potem po pieczątkę uwielbienia do okienka nr 3084943 (szyld Louder Than Bombs) i z tym wszystkim wróć do siebie – grać, rejestrować i czekać na dobry moment. To jedna strona medalu.

Druga: mmm, Mena na wyciągnięcie ręki! 200 metrów od domu, na placu katedralnym jednego z najfajniejszych miast na świecie, z publicznością mniejszą niż ta, którą cieszy się nadjeżdżający pociąg metra na którejkolwiek z centralnych barcelońskich stacji. Dobrze i niedobrze, ale nieważne, przed nami sam medal, złoty medal piątku,

bo przecież: mmm, ta muzyka! Gdybyśmy dziś konstruowali nasze płytowe podsumowanie 2010 roku, „Mena” znalazłaby się z pewnością o wiele wyżej niż na (i tak przecież wysokim) dziesiątym miejscu. Youtube’owy research i mityczne mignięcie podczas Primavery 2010 (mały set z keyboardem) poskutkowały pogłębieniem się popłytowego crushu i bolesnym odczuwaniem naglącej potrzeby zobaczenia Javiery na żywo. I stało się i rozkręciło w sposób wymarzony – cudownym numerem „Primera estrella”, od którego w naszym przypadku też wszystko się zaczęło. Biorąc pod uwagę utwory takie jak zabójcze „Sufrif” (z gościnnym wokalem Jensa Lekmana), bezlitośnie, kampowo grające z konwencją disco „Luz de piedra de luna”, hymniczne, zjawiskowe „Al siguiente nivel” czy skrojone pod wieczorną audycję radiową „Hasta la verdad” naprawdę trudno uwierzyć w brak Menamanii (tym bardziej, że nazwisko jak znalazł). Przy całej sympatii dla Uffie, Robyn i innych królujących dziś pop-dzierlatek – one powinny być jej (zdolnym-ale-) dworem. Szał, który nie nastąpił (pomijam popularność w Ameryce Południowej) jest dla Meny krzywdzący, ale słuchaczowi pozwala na niemalże intymne obcowanie z jej muzyką wykonywaną na żywo. Bez sińców, slalomu do barierek i listy kolejkowej mamy możliwość przebywania w bliskim towarzystwie absolutnie wyjątkowej artystki wykonującej swoje elitarne skarby. Hity, które okupowałyby pierwsze miejsca list przebojów w tej stacji radiowej, której nie ma, a której słuchalibyśmy bardzo często i ballady, poruszające niczym największe sercołamacze, ale jednocześnie wdzięczne, niewinne i niecoverowane przez 800 zespołów. „Sol de invierno” (poniżej) zabrzmiało na placu katedralnym tak pięknie, że wykroiło nas spoza rzeczywistości i wkleiło w pamiętnik znaleziony w Santiago czy innym Puente Alto. Na „Esquemas juveniles” i „Menie” jednym z zachwycających elementów jest krystaliczna produkcja, ale tu przy prostym instrumentarium okazało się szczęśliwie, że tak jak w przypadku wszystkich wielkich liczy się przede wszystkim wielki kompozycyjny talent, artystyczna wrażliwość i sceniczna osobowość.

No a potem już zdjęcia, autografy, pocałunki i rozmowa o koszulce zespołu Dënver i Krzysztofie Komedzie. A po Krzysztofa comidzie czekanie na wieczór. See you half past midnight, Javiera. Oh yes, thank you, will you be there? No proszę cię!



JULIAN LYNCH (Pitchfork)

Bardzo dobry i bardzo przyjemny koncert, ale też spore zaskoczenie, bo po wielokrotnej lekturze „Terry” można się było spodziewać czegoś mniej realnego i nie stricte gitarowego. Naprawdę jednak nie ma na co narzekać, struny hipnotyzujące, występ muzycznie atrakcyjny, a dodatkowo jeden z tych, które idealnie wpasowały się w warunki pogodowe i nadmorską scenerię Forum. Do usłyszenia.



THE FIERY FURNACES (Llevant)

Zawsze staram się odcinać działalność pozamuzyczną od muzycznej, czy nawet – bardziej radykalnie – artystę od dzieła (śmierć wokalisty, oh my god!). No aaale, z tym słynnym „fuck you, Radiohead” to było mocno komiczne i trochę tnące powagę tego niezłego chyba zespołu. Sam koncert OK, do posiedzenia na ręczniku i wyzerowania zapasów żywnościowych przed nadchodzącą wycieczką do Auditori, gdzie prześliźnie się bazooka, ale odebrany zostanie herbatniczek.

THE NATIONAL (Llevant)

Wiedzieliśmy już, że ominie nas Ariel, ale nasze niezadowolenie łagodziła perspektywa OFFa. W przypadku The National rolę pocieszacza musiała natomiast odgrywać przeszłość – jeden z najlepszych koncertów na Benicassim 2008 oraz całkiem niedawny świetny koncert w Chorzowie. Ale nie będę udawać, trudno wychodzi się z nich po kilku piosenkach. Szczególnie jeśli ktoś z wejścia ostrzega cię: Walk away now and you’re gonna start a war.

ARTO LINDSAY (Auditori)


W mówionym języku czeskim istnieje słowo “exot” - nacechowane raczej pozytywnie i określające człowieka egzotycznego, innego, zwariowanego. Jeśli w czeskim pawilonie w Sèvres nie znajdziecie idealnego wzoru „exota” musicie wybrać się na koncert Arto Lindsay'a. Lindsay – człowiek-legenda, świadek ruchu Tropicália, kompozytor, muzyk, współzałożyciel grupy DNA (No New York!), producent (Caetano Veloso, David Byrne, Gal Costa, Laurie Anderson), tłumacz (m.in. tekstów brazylijskich artystów, których płyty ukazywały się w wytwórni Byrne’a Luaka Bop) – to jedna z tych osób, które warto zobaczyć dla samego zobaczenia. Ale okazuje się, że nie tylko. Po pierwsze – Arto wygląda i żartuje jak brat Woody’ego Allena, po drugie – przenosi w rzeczywistość bardzo bliską natury, co szczególnie w trakcie festiwalu daje wytchnienie, po trzecie – gra z wielką lekkością, zabawnie, czasami pięknie, szczególnie gdy zgłębia regiony tradycyjnie brazylijskie lub demoluje swoje najlepsze numery („Illuminated”!). Naiwnie liczący na wjazd Animal Collective – zespół pracował z Lindsay’em podczas sesji nagraniowych do świetnego „Invoke” – zawiedli się, ale barwa postaci, szaleństwo występu, ciepło muzyki i radość grania zespołu otarły hipotetyczne łzy i zarumieniły autentyczne policzki. A gig to remember.



PS Wywiad Byrne’a i Lindsay’a ze wspaniałym brazylijskim muzykiem Tomem Zé do przeczytania tutaj - http://bombsite.com/issues/42/articles/1628

BELLE & SEBASTIAN (San Miguel) / TWIN SHADOW (Pitchfork)

Na B&S dobiegliśmy spóźnieni, ale po chwili okazało się, że nie trzeba było aż tak się spieszyć. Przyczyny? Ktoś pisał, że zespół przegrał z dużą sceną, nam wydaje się, że pokonała go przede wszystkim najnowsza, słaba płyta. Może to też kwestia braku wejścia w koncert od samego początku, ale set mówi sam za siebie – szanse na moc nie były wielkie. Ucieszyła nas natomiast świetna „Sukie”, ją zawsze dobrze jest spotkać.

Twin Shadow, którego udało nam się złapać na scenie Pitchfork, wydawał się natomiast fajny i odpowiednio natchniony (bardzo dobrze i rozmaszyście wypadło m.in. „Castles in the Snow”). Płytę lubimy, więc czekamy na pełny koncert na OFFie.

JAVIERA MENA (Adidas Originals)


Cześć Javieeera!
Cze-eeść! Tak więc znowu Mena i znowu pierwszy rząd. Identyczny set, ale inny koncert, na scenę Adidas przyszło bowiem więcej osób, które werbalnie, mentalnie i wokalnie wspierały Chilijkę i towarzyszący jej zespół. BTW: dziewczyna od keyboarda wyglądała jak Francisca Villela (współtworząca swego czasu z Javierą duet Prissa), ale oglądam zdjęcia i nie jestem pewien (a „chciałem zapytać, zapomniałem”). Nieważne, wracając do rzeczy trzeba powiedzieć, że było mniej osobiście, za to bardziej ‘do przodu’. W trakcie „Al siguiente nivel” uczestniczyliśmy w naturalnym wybuchu radości, podczas „Sufrir” (poniżej) współtworzyliśmy zastępy zastępców i zastępczyń Lekmana, po „Yo no te pido la luna” pozostaliśmy bez gardeł. Po raz kolejny było autentycznie, uroczo, urzekająco, naturalnie i czarująco, a odpuszczenie Deerhuntera (którego do tej pory zawsze na Primaverze oglądaliśmy) stało się nie mniej bolesne, ale jeszcze bardziej uzasadnione. No a potem spaliśmy z tym pięknym, patrzącym oczami Javiery winylem i cennym, kaligrafowanym span-polskim autografem.



PULP (San Miguel)

Zanim jednak położyliśmy się spać wzięliśmy udział w historycznym wydarzeniu (wszak wszyscy wiemy, że to najlepsze, co można zrobić przed snem). Na głównej scenie pojawili się kompletnie reaktywowani i zupełnie niezasapani Pulp. Przywitali się tekstowo i po katalońsku, po czym wyszli, by zagrać jeden z najlepszych koncertów tegorocznej Primavery. Zaczęło się wspaniale i sugestywnie od „Do You Remember the First Time?” Ale co? Pierwszy odsłuch „Disco 2000”? Pewnie, że pamiętam, tym bardziej, że pierwszy nastąpił tego samego dnia co dziesiąty, pięćdziesiąty i setny. Ale trzymajmy się chronologii, miało być hitowo i przekrojowo i obietnica została dotrzymana. Garderobiany duet „Pink Glove” – „Pencil Skirt” pozwolił uwierzyć, że faktycznie jesteśmy na koncercie Pulp i że to „Do You Remember…” nie było zwidem i majakiem, który wypączkował na gruncie wielkiej chęci zobaczenia ich na żywo. Dalej: „Something changed” – euforyczne „Disco 2000” – „Babies” – „Sorted For E's & Wizz” – “F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E” – „I Spy” i poprzedzone oświadczynami (przypomniał mi się Čapek, jego lista pt. „Co mi się nie podobało w Wenecji” i punkt piąty: „Nowożeńcy w ogóle, bez podania powodów”) i ironicznym komentarzem Jarvisa (że to może jednak średni dobór utworu) piękne jak zawsze „Underwear”. Następnie wyśmienity, jedyny z „This Is Hardcore” utwór tytułowy, „Sunrise”, masakrująco dobrze zagrane „Bar Italia” i dedykowane protestującym na pl. Catalunya „Common People”. No a na bis to, na co liczyliśmy po cichu (wręcz jakimiś ujemnymi decybelami), utwór trochę mniej znany, ale jakościowo plasujący się w ścisłej Pulp-czołówce, jak najbardziej znakomity i jak najbardziej na temat. „Bo jest taki klub w Barcelonie”. A nazywa się. Razz. Ma. Tazz.



JAMIE XX (Pitchfork)

Na koniec, zmyleni euforią wywołaną koncertami Meny i Pulp, przeceniliśmy swoje siły i wybraliśmy się nad morze, zobaczyć Jamiego z xx. Koncert był słaby, ale głupio krytykować nam Głównego Remixującego zmarłego tego dnia Gila Scott-Herona. Właśnie dlatego przeczytamy się jutro, a zaczniemy od bardzo dobrego występu Kristiana Mattsona.

No a LINDSTRÖM? A Lindström na *T-Mobile* Nowych Horyzontach!


Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

Brak komentarzy: