niedziela, czerwca 05, 2011

Primavera Sound 2011 (VII) - dzień 5. (niedziela)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

ME AND THE BEES – przyjemne hiszpańskie gitarowe granie,
DEAKIN – odwołał, a szkoda,
MY TEENAGE STRIDE – słabo,
BMX BANDITS – jw.,

MERCURY REV PERFORM DESERTER’S SONGS


W książeczce niedawno wydanej kolekcjonerskiej edycji albumu „Deserter’s Songs” czytamy:

„We live more or less in between a great big river that is very deep and sleepy mountains made from star crashes covered with tall creaky trees. And in the river swim giant, armored, pre-historic fish but they are awful hard to see in a way because they love deep down things and prefer talking to each other than to surface people… And the mountains have witchy forests filled with bears who like birthday cakes, a maiden vampire slayer named Houdini, and an outlaw’s gold treasure buried in a hidden place no one knows of yet… And also there are good people in them too, who if you are lost and far away from home will always help you find your way back no matter what, even when it gets dark… just like this record did for me.” ~Jonathan

Podpis pod tekstem jest w zasadzie zbędny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z muzyką Mercury Rev (czy może konkretniej: z muzyką Mercury Rev przełomu stuleci, a więc płytami „Deserter’s Songs” i „All Is Dream”) od razu wyczuje w nim styl Jonathana Donahue. Styl niełatwy, bo naginający do granic struny ryzykownych konwencji, lirycznie balansujący na granicy grafomanii, synestetyczny, oniryczny, budzący setki skojarzeń i jednocześnie całkowicie odrealniony. Po serii świetnych eksperymentalnych, hałaśliwych płyt (z „Boces” na czele) Mercury Rev zmienili kierunek i swój kompozycyjny i instrumentalny rozmach skierowali w rejony leżące nawet nie za siedmioma, ale siedemdziesięcioma górami. Przełom i pierwszy krok stanowiło właśnie „Deserter’s Songs” – płyta z piękną, bardzo charakterystyczną okładką, zawierająca niecałe 45 minut bezdyskusyjnej muzycznej magii. Album otwierający na oścież wyobraźnię odbiorcy zarówno momentami przykurzonych, strychowych dźwiękowych impresji, jak i fragmentami wręcz popowymi, a więc hitami takimi jak „Opus 40” czy „Goddess On A Hiway”. Wymienianie tych właśnie utworów nie jest zresztą przypadkowe. „Goddess” – singiel pierwszy – zwróciła na czarodziejskie ostępy Amerykanów światło reflektorów, „Opus 40” – singiel ostatni, numer, któremu towarzyszył wspaniały teledysk Antona Corbijna – ugruntował ich pozycję na niezależnym rynku. Jeśli jednak mówimy o „Deserter’s Songs” wstyd tracić czas na fakty jakkolwiek pozapiosenkowe.


Wszystko zaczyna się od „Holes”, które Donahue zamyka przejmującą, jakby wyciętą z „ 8 i ½” Felliniego, frazą: „Bands, those funny little plans, that never work quite right”. Zanim jednak nastąpi miażdżący finał utworu, słuchacz ma kilka minut na zapoznanie się z mikrokosmosem albumu (który zostanie zresztą przeniesiony na kolejną znakomitą płytę Mercury Rev – wspomniane „All Is Dream” z 2001 roku). Na żywo ta prezentacja świata i jego mieszkańców staje się jeszcze bardziej wyjątkowa. Maniera Donahue – zaklinającego akordy i dyrygującego zespołem – w normalnych warunkach powinna drażnić, jednak podczas koncertu urzeka, bo wyjątkowo pasuje do tekstowej warstwy przedstawienia. „Smokelike streams”, „big blue open sea”, „distant gods”, „little moles” – elementy układanki spływają w jedną całość i pozwalają przejść na drugą stronę szafy, gdzie już czekają – cyrkowe „Tonite It Shows”, kinematograficzne „I Collect Coins”, pastorałkowe „Endlessly” i w końcu „Opus 40” z siłującym się z nami i zawsze w końcu wygrywającym refrenem: „Tears in waves minds on fire / Nights alone by yr side”. Na końcu strony A wybrzmiewa jeszcze najbardziej amerykański i piosenkowy moment albumu - „Hudson Line”, w którym partie saksofonu zagrał Garth Hudson z The Band. Koncertowe odtwarzanie kompozycji z „Deserter’s Songs” przynosi oczywiście pewne straty w szczegółach, zachowuje jednak ogólną moc muzyki (gitarowe wykończenia) i przekazu (wodospadowe ściany dźwięku). Podobnie jest po drugiej stronie płyty. Wszystko rozpoczyna się od powrotu do teatralnej, czy może lepiej jarmarcznej magii, ale na żywo „The Happy End (The Drunk Room)” stanowi przede wszystkim tusz przed pojawieniem się bogini – utworu kompletnego, zamkniętego, niepowtarzalnego, o którym pewnie pisać się nie powinno.



Mercury Rev bywają często zestawiani z The Flaming Lips. Główne powody to kosmiczne echa piosenek, fakty biograficzne (Donahue grał na dwóch płytach grupy Wayne’a Coyne’a, współprodukuje też wydawnictwa FL) oraz postać rozpoznawalnego lidera. O ile jednak Coyne ze swoim wodzirejskim lotem i skłonnością do megalomanii rozdrażnił nas i zniechęcił, o tyle w lidera Mercury Rev moglibyśmy wpatrywać się godzinami. Zarówno „Deserter’s Songs” (1998) jak i „The Soft Bulletin” (1999) to płyty kapitalne, ale na żywo jedynie Donahue – klasą, charyzmą, natchnieniem, szacunkiem dla słuchacza – potrafi przeszczepić płytowe emocje i przekierować je na zupełnie nowe tory odczuwania.

Po „Goddess On A Hiway” przyszedł czas na “The Funny Bird” – fragment, wbrew wywoływanym przez tytuł pozorom, najbardziej mroczny i psychodeliczny – oraz filigranowe „Pick Up If You’re There” motywami gry na pile (na żywo robi to jeszcze większe wrażenie!) przypominające gęste lasy Toma Waitsa z wybitnego „The Black Rider”. Regulaminowy czas koncertu skończył się natomiast z ostatnimi dźwiękami świetnego, puszczającego oko do Beatlesowskiego klasyka „Delta Sun Bottleneck Stomp” operującego zapętlonym wersem „Wavin’ goodbye i’m not sayin’ hello”. Wbrew zapowiedziom nie był to jednak na szczęście koniec.


Bis – fenomenalny i treściwy – składał się z trzech fragmentów. Sam finał to „Senses on Fire”. Utwór pochodzący ze słabszej płyty zespołu – “Snowflake Midnight” – poradził sobie w roli zamykacza tak mocnej całości nadspodziewanie dobrze. To, co najważniejsze nastąpiło jednak wcześniej. Tradycyjnie usłyszeliśmy bowiem przebijający oryginał cover Gabrielowskiego „Solsbury Hill” oraz chyba najpiękniejszą piosenkę w dorobku Mercury Rev – otwierające „All Is Dream”, przejmujące „The Dark Is Rising”. Więc:

„I always dreamed I'd love you / I never dreamed I'd lose you / In my dreams, I'm always strong.”

PS Przeglądałem przed chwilą Louder Than Bombs pod kątem informacji o Mercury Rev i ze zdumieniem stwierdziłem, że chyba ani razu nie chwaliłem się jeszcze bliskim spotkaniem z Jonathanem. Otóż po koncercie na warszawskim Summer of Music (no głowę bym sobie dał uciąć, że już się tym chwaliłem!) podszedłem do Artysty w celu pogratulowania świetnego występu. Donahue wyraźnie się ucieszył, po czym objął mnie i ściskał dobre pół minuty. Tak, myję się, ale przyznam – niechętnie.


Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

Brak komentarzy: