czwartek, czerwca 02, 2011
Primavera Sound 2011 (III) - dzień 2. (czwartek)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
TRIÁNGULO DE AMOR BIZARRO (San Miguel)
Nie jest łatwo otwierać główną scenę sporego festiwalu, szczególnie jeśli, tak jak Galisyjczycy, dysponuje się jednym ostrym numerem i całym magazynkiem przeciętnych ślepaków. Skradliśmy jednak z koncertu to na czym nam zależało – rzeczone kapitalne „De la monarquía a la criptocracia” w wersji (całkiem) żywej. Reszta bez historii, więc pielgrzymki do Santiago nie będzie.
DM STITH i SUFJAN STEVENS (Auditori)
Kiedy nastąpiło zwolnienie blokady, a bęben maszyny losującej wypełnił się mailami do szczęśliwych zwycięzców rezerwacyjnej loterii, okazało się, że nie zobaczymy Cults i P.I.L. Ci drudzy będą na OFFie, na tych pierwszych będziemy musieli poczekać (warto, debiut bardzo fajny). Cała okołosystemowa (wejściówki na koncert trzeba było zamawiać za pomocą niedopracowanego portalu) i okołoSufjanowa (no) histeria odrzucała nas niby od tego krytego występu, jednak z drugiej strony, nasz niepopularny pogląd dotyczący supremacji „The Age of Adz” nad wcześniejszymi dokonaniami Stevensa, pchał nas do wyjątkowych wnętrz Auditori. Pchał, jak się okazało, troskliwie i słusznie. Zaczęło się niepozornie – DM Stith pograł na gitarze prosząc, aby jeszcze przez kilka piosenek nie myśleć o gwieździe wieczoru. Potem chwila przerwy i wymuskany el americano rozpoczął rytuał. Wyjął kartkę, bezpardonowo i bezwstydnie pokaleczył pokaźną grupę hiszpańskich leksemów (nie bez humoru przedstawiając się jako Sufjan Esteban), po czym już w całości oddał się muzyce. „Seven Swans”, potem „Too Much”, „Age of Adz” i jeden z kluczowych punktów całego koncertu – porcelanowy cover jednego z najlepszych kawałków R.E.M., rozpoczynającego stronę B albumu „Document” – „The One I Love”. Przyznaję, że początkowo żałowałem, że prezes loterii nie skierował nas na koncert piątkowy (odpuszczenie Aias i Juliana Lyncha), ale już w domu, przeglądając sety, po raz kolejny uścisnąłem spoconą łapę przeznaczenia – w piątek R.E.M. nie było. Wróćmy jednak do kwestii interesujących więcej niż dwie osoby. Nie zdążyliśmy jeszcze nabrać powietrza po absolutnym bezdechu, a już wyjątkowo rozgadany artysta wprowadzał nas w perłę (a potem: w nas perłę) ze swojej ubiegłorocznej płyty - odtworzone bez utraty dreszcza „I Walked”.
Brak emocjonalnych strat na łączach był zresztą główną niespodzianką całego mocarnego show. Wyprana z głębszych uczuć konwencja popowej opery kosmicznej sprawdziła się idealnie w roli kontekstu, komunikat był zrozumiały, a opartego na beatach kodu można by słuchać godzinami. Sufjan pozornie rozpraszał dźwiękową uwagę długimi przypisami do wszystkich piosenek, z drugiej strony wchodził dzięki nim w rolę kapitana, pierwszego aktora i w końcu dyrygenta czarującego świetne chórzystki i liczny zespół (m.in.: sekcja dęta, pasaże na dwie perkusje i wspomagający Stevensa DM Stith). Tak było podczas następnych utworów (kolejno: „Now That I’m Older” – „Get Real Get Right” – Vesuvius” – „I Want To Be Well” – “Futile Devices” – “Impossible Soul”) i kulminacyjnego bisowego “Chicago”, które pociągnęło za spust wiszącej w powietrzu euforii. Świetny występ Sufjana był koncertem masowym, granym z rozmachem i pompatycznym wdechem przed frazą, ale z drugiej strony to intymna szczerość zabawy i poważny angaż w szczegóły sprawiły, że chciało się z nim śpiewać: „boy, we made such a mess together”. Jeśli pompa, to tylko taka, jeśli Stefan, to tyko Sufjan.
GRINDERMAN / THE WALKMEN (San Miguel / Pitchfork)
Nick niknął repertuarowo na wielkiej scenie Primavery, a dodatkowo zagłuszał przepakowany koncert na scenie Pitchfork. Od czasu świetnego debiutu The Walkmen („Everyone Who Pretended to Like Me Is Gone”, 2002 r.) minęło już dziewięć lat i to niestety słychać. Grinderman natomiast nie zachwycał nas nigdy, nieprzyjemnie drażnił tylko tęsknotę za Bad Seeds. Przerwa bez wyrzutów sumienia i pewność, że oddalibyśmy koncerty -mana i -mena za jeden występ Man Man.
INTERPOL (Llevant)
Koncerty Interpolu po wspaniałym „Turn On the Bright Lights”, znakomitym “Antics” i naprawdę dobrym (odrzuconym jednak przez część modnego niezal-światka) „Our Love to Admire” były szczytem możliwości i ekstraktem uroku całego post-punk revival. Strunowa gimnastyka Kesslera powinna trafić na karty podręczników gry na gitarze, rzuty rytmicznych konstrukcji duetu Dengler-Fogarino na wzorowe arkusze muzycznej architektury, a karzący wokal Banksa do twardych niuejdżów ojca little Nathana. Wiedzeni przywiązaniem do marki chcieliśmy sprawdzić, czy nadal coś się dzieje. Teraz, bez Carlosa, który poświęcił się hodowli excellent Italian Greyhound, bez zastępującego go, znanego z grupy Slint, Dave’a Pajo i po zdecydowanie najsłabszej, haniebnie odstającej od reszty dorobku płycie „Interpol”. Z natury szatańskie pozytywne myślenie kazało nam zająć miejsce blisko sceny i czekać na ewentualną i prawdopodobną w końcu katastrofę, którą w przypadku Nowojorczyków byłby koncert straszny, słaby, średni lub nawet niezły. Pan chciał jednak, by stało się inaczej. Zaczęli co prawda od nowości (znośne „Success”), ale już chwilę później wykazali się dobrym smakiem serwując umiejętnie skomponowaną serię numerów starszych. Sypnięty między uszy„Say Hello to the Angels” (umówmy się, jeden z najlepszych numerów ubiegłej dekady) utorował drogę „NARC” i „Hands Away”. Niezwykle przyjemnej atmosfery nie roztrwonił „Barricade” (jeden z jaśniejszych momentów ubiegłorocznej płyty) ani żaden z kolejnych świeżych słabeuszy. Interpol przeżył, mimo że na papierze (tj. winylu i poliwęglanie) coraz bardziej przypominał poziomą krechę. Cud? Szatan? Wszystko jedno, teraz myk do studia, nagrać forgiveness rock record, ruszyć w trasę i znów będziemy się lubili.
THE FLAMING LIPS (San Miguel)
Nie przemawiają do mnie opinie o “fajnym rockowym show” jeśli nie niesie ono ze sobą muzycznej miazgi, która w komplecie z rozmachem odurzyłaby mnie atmosferą muzycznego święta. Uwielbiam wiele utworów The Flaming Lips, całe piękne „The Soft Bulletin” i większość „Yoshimi”. Nie podoba mi się średni, nużący „Embryonic”, sflaczałe kabaretowe chwyty i festiwalowe efekciarstwo. Podsumowując – rozczarowanie brakiem emocji i odczucia ambiwalentne z naciskiem na trzy ostatnie sylaby.
EL GUINCHO (Llevant)
High expectations, czyli Vull un plat que tingui _____ (vool oon plaht keh TEEN-kee______):
- Bon dia (BOHN DEE-uh) Pablo!
- Bona tarda (BOH-nuh TAHR-thuh) Kryzystof!
- Słuchaj, umiesz już przenosić fantastyczność płyt na lajfa? Bo...
- Yyy...
- Bo wiesz, będzie czwarta nad ranem i nie wiem czy fatygować się na scenę oddaloną o 38 km od wejścia na teren festiwalu.
- No wiesz, zatrudniłem więcej osób.
- No i o to chodzi, mówiłem ci, że to wszystko musi być més gran (MEHS grahn), z kapitalnym przypieprzeniem, ze słyszalnym wokalem, bez zbędnej kokieterii. Masz perkusistę?
- No (noh).
- No ho entenc (NOH oo UHN-tehng), to kogo wziąłeś?
- No głównie to tancerki.
- Pablo, trucaré a la policia (troo-kuh-REH luh poo-lee-SEE-uh), jakie tancerki?
- Rozedrą poduchy, rozrzucą pierze, poprężą się w szortach...
- Dobra, miło, ale co z muzyką? Gra ktoś oprócz ciebie?
- Sí (see).
- OK, we'll see.
- Zobaczysz, Krisufot, będzie dobrze.
Zobaczyłem. Było dobrze.
GIRL TALK (Llevant)
Mimo szczerych chęci – jednak: http://youtu.be/O8gItLXgftI
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz