czwartek, września 23, 2010

Wideo dnia #145



Druga połowa września i 90 pozycji na liście przesłuchanych długogrających 2010. Ze dwie rewelacyjne, kilka świetnych (razem nie więcej niż 10), kilkanaście bardzo dobrych, dużo dobrych/niezłych + gdzieś od połowy listy oblatujące i słabe. Sporo tego, a przecież i tak po sporym ograniczaniu się. Czasy, w których nawet średnie płyty dostawały po kilka przesłuchaniowych szans minęły bezpowrotnie. Rozwój sektora poniżej 5/10 jest duży, ale mało interesujący, gorzej z płytami z półki 6-7 - "jakże niesluchać?", ale cóż, nie da się. Ponad 100 płyt na 365 dni to 1 płyta na ok. 3,5 dnia - nieźle, ale tylko jeśli ponad połowy czasu nie spędza się na słuchaniu staroci. Jakoś jednak dotarliśmy do dziewięćdziesiątki, a poniżej kilka słów o albumie 90/2010, którego słuchałem już od dłuższego czasu, ale który na spokojnie łyknąłem dopiero w ostatnich dniach.



Bardzo zabawne i polskie są opinie, że Ariel - różowy lew boga, retro-król i papa-chillwave (główny nurt tego kierunku faktycznie rozmija się trochę z zakwaszonymi 'radio days' Pinka, ale: - Is it much further Papa Smurf? - Not much further my little smurfs!) - nagrywając Before Today odłączył się od elitarnego (słowo klucz) kontynentu niezależnego indie i wypłynął na wody indie mainstreamowego (oksymorony same się pchają). Teraz już same krótsze zdania, obiecuję.

Pamiętam kolektyw Pinka z czasów niestrawnej dla mnie jako całość Worn Copy, z późniejszego bardzo dobrego The Doldrums, z upalnego koncertu na PS09, z którego napisałem zbyt krótką notatkę. Nigdy jednak, in this day and ej, nie wpadłbym na pomysł takiego podchodzenia do sprawy. Muzyka jest wszędzie, pojawia się w internecie, jest opisywana przez wpływowe media, kiedy 1) jest/staje się dobra, 2) jest/staje się modna. I tak, denerwuje mnie miliardowy wpis w shoutboksie, indie-chłopięta i fanki z fotostory Bravo-Indie, hajpy i antyhajpy, ale, hm, co z tego?

Zespół nagrał najlepszą płytę w swojej historii, sam Pink, jak donosi Allmusic, calls 'Before Today' his first album. Więc o co chodzi? To naprawdę bardzo dobry album, przypominający słuchanie skaczącego przez fale radia przy granicy ze Stanami i Wyspami lat 60./70./80. Już nie na wypadającym radiowym panelu dużego fiata, ale na jakimś przyjemnym "sprzęcie z epoki". Wciągalność na poziomie Odelay Becka, prowadzenie piosenek przez Pinka w stylu Arthura Lee (w końcu zioma z west coast), miksy dance-metalowe, pop-rockowe, harmonie sixties, smoła kolejnej i błyszcząca disco-gała jeszcze następnej dekady. 12 ryzykownych kompozycji bez najmniejszej skuchy i jest tak jak słyszeliśmy w TV -"Ariel, olśniewający rezultat za każdym razem".



PS O, nowa EPka British Sea Power!

Brak komentarzy: