piątek, czerwca 04, 2010

Primavera Sound 2010 - dzień 2.





PS2010 | POCZTÓWKI | WIDEO | CZWARTEK | PIĄTEK | SOBOTA



Piątek był dniem wyrzeczeń i urzeczeń. Wyrzeczeń, bo co prawda trudne wybory były naszą baguetiną powszednią, ale 28. dzień maja sprawił, że bieganie między scenami przestało być metaforą i nabrało kształtu realnego truchtu. Po takiej rozgrzewce można było spokojnie ubrać się w obcisłe, przypiąć sobie numerek i wystartować w niedzielnym biegu El Corte Ingles. Wypadło Wire, wypadło Japandroids - to, przyznacie, poświęcenia XXL. Urzeczeń natomiast, bo kilka piątkowych koncertów to magia i chęć krzyczenia:



i jak trafnie napisał Britt Daniel (jeden z piątkowych bohaterów): I felt so permanently alive. I saw the light. A że potem, w środku nocy, bardziej odpowiednim stał się cytat z Newmana - You had to send a wrecking crew after me, I can't walk right - to już zupełnie inna sprawa.

OWEN PALLETT - 16:00, scena AUDITORI (ROCKDELUX)


Owen Pallett ; fot.: Christoph!

Taka kolejka do Auditori skojarzyła mi się z mocarnym My Bloody Valentine z Primavery 09, ale występ, który rozpoczął nasz koncertowy dzień to zupełnie inna historia. Owena widzieliśmy już w czwartek podczas genialnego koncertu Broken Social Scene (ej, zobaczcie to zdjęcie, już zacząłem szukać wolnego miejsca na ścianie), ale jako fani Patricka Wolfa sprzed zderzenia z dyskotekową kulą, chcieliśmy zobaczyć jego muzyczny równoleżnik. Mogłoby się wydawać, że Auditori jest za duże na tak miniaturową momentami muzykę, ale ta ogromna przestrzeń nie tłamsiła, a unosiła Pallettowskie piosenki. Najlepiej wypadł chyba materiał z Heartland i bardzo udany cover Odessy Caribou. Pisałem na pocztówce, że skończyło się to wszystko ogromną falą braw, która kilkukrotnie rozpieprzyłaby wskazującą łapę z Od przedszkola do Opola (- A jak tatuś woła na kotka? - Chodź tu, sierściuchu jebany!). I nawet jeśli nie czułem się tak dobrze by wstawać z miejsca, sam dołożyłem trochę klaskanych decybeli. Naprawdę dobry koncert.


wideo: mlibis

HOPE SANDOVAL & THE WARM INVENTIONS - 17:25, scena AUDITORI (ROCKDELUX)

Tylko dwie piosenki przy drzwiach, bo zaraz trzeba było biec na pornoli. Wrażenie pozytywne - głos z Fade Into You słyszany na żywo podkopuje ziemię pod nogami.

THE NEW PORNOGRAPHERS - 18:15, scena SAN MIGUEL


The New Pornographers ; fot.: evitale
[nasz ulubiony Primaverowy set zdjęć /
our favourite Primavera photo set - evitale]


To piosenka o waszym kraju i muzyce techno powiedział AC Newman i The New Pornographers zaczęli swój świetny występ otwierający w piątek główną scenę festiwalu. To nie xx, więc kwestii lidera było znacznie więcej, między innymi taka: Barcelona to moje ulubione miasto na świecie. Nie, nie, zespoły kłamią, ale to szczera prawda. Albo taka: o, jaki ładny widok, co to? i późniejsza dyskusja, czy chodziło o ludzi czy o morze. To morze, które Bradford Cox pomyli w sobotę z oceanem, podczas swojego setu również wychwalając Barcę i Primaverę (to najlepszy festiwal na świecie). OK, wracamy do Pornographers, którzy zaprezentowali się naprawdę świetnie grając set bardzo hiciorski, ze stosunkowo małą ilością utworów z Together (i alleluja). Tak jak w Madrycie pojawili się bez Neko i pornosa-marudy Destroyera, który pewnie nie cieRpi festiwali. Mimo braków kadrowych koncert przemiły i definiujący nazwę imprezy. Podobno w każdej sekundzie średnio ponad 28 tysięcy internautów na całym świecie ogląda materiały pornograficzne w internecie. Obejrzyjcie i Wy.


wideo: louder than bombs

BEST COAST - 19:15, scena PITCHFORK


Best Coast ; fot.: scannerfm

Muzyka Bethany Cosentino pachnie mleczkiem do opalania, jej tegoroczna EPka powinna być przepisywana w przypadku niedoboru jodu, a uzdrowiska powinny nazywać muszle koncertowe jej imieniem. Poza tym, dzięki tej sympatycznej dziewczynie mignęliśmy na Pitchforku, czym wyczerpaliśmy zapotrzebowanie na lans co najmniej do końca roku i możemy spokojnie snuć się po mieście w ciemnych dziadach i bez ray-banów na nosie. Świetny, orzeźwiający występ i serio, w przypadku jakiejkolwiek klimatycznej depresji, zamiast Zabłockiej solanki termalnej wybierzcie Kalifornijską piosenkarkę kapitalną.


wideo: louder than bombs

SPOON - 20:20, scena SAN MIGUEL


Spoon ; fot.: louder than bombs

Cóż za dziwna setlista, czyżby doradzał im Steven Patrick? Chyba jednak nie, bo ten koncert tylko częściowo odzwierciedlał Mozz-filozofię - graj to, czego nie lubią. W przeciwieństwie do bardzo przebojowego zestawu The New Pornographers występ Spoon nie przymilał się, nie łasił i zamiast płynąć, wytrącał z muzycznej równowagi. Niby pojawiało się dużo utworów koncertowo zdatnych, a The Ghost Of You Lingers zawsze wymiata, ale czy kompozycyjnie zestawiony z utworami raczej szorstkimi nie prowadzi do małego zatoru? Żeby nie było - to naprawdę był dobry koncert, ale to chyba kwestia tego, że Spoon po prostu nie grają innych. Rzecz w tym, że za co innego nachwalić się ich nie mogliśmy. Niefestiwalowy, niechlujny, drapiący występ do dłuższego przetrawienia.

PS A, brak Bradforda oczywiście nie pomagał.


wideo: louder than bombs

BEACH HOUSE - 21:40, scena ATP


Beach House ; fot.: louder than bombs

Aaaa, to tak to wygląda. To takie emocje towarzyszą oglądaniu koncertu zespołu, który czarował i podobał się (bardzo!) już wcześniej (Barcelona, sala [2]), a teraz gra triumfalną trasę po najlepszej płycie w swojej karierze. Obcowanie na żywo z narodzinami i wzrostem czegoś gigantycznego sprawia, że zamiast pisać jakąkolwiek relację możemy sobie równie dobrze posolić ubranie. Jeden z najlepszych koncertów jakie widziałem, hypersensitive dream pop zagrany i ułożony perfekcyjnie, od początku do końca na najwyższych rejestrach emocji, z abstrakcyjnie wręcz cudowną końcówką w postaci 10 Mile Stereo. Teen dream, one soul, one prize, one goal, one golden glance of what should be. To bez wątpienia był rodzaj magii.


wideo: louder than bombs

WILCO - 22:30, scena SAN MIGUEL


Wilco ; fot.: evitale
[nasz ulubiony Primaverowy set zdjęć /
our favourite Primavera photo set - evitale]


Po genialnym Beach House i po wspomnieniach madryckich uniesień poprzeczka dla Wilco była zawieszona na poziomie dobrego dnia Isinbajewej. A tu duża scena, rozprężona atmosfera, gastro-wycieczki festiwalowiczów i średnie (to chyba jedyny taki przypadek w tym roku) nagłośnienie. Mimo tego, w pewnym sensie, Wilco obronili się swoim solidnym materiałem, no bo jak tu się nie wzruszyć przy Jesus Etc. albo siedzieć cicho przy Shot in the Arm. Koncert oglądany z boku i przy fali pierwszego zmęczenia. Trudno oceniać.

PANDA BEAR - 23:00, scena VICE


Panda Bear ; fot.: louder than bombs

Pierwsza wizyta na scenie VICE i pierwsze rozczarowanie tegorocznej Primavery. To nie tak, że jeśli ludzie nie usłyszą Jak pory roku Vivaldiego zmienia się światło to światło zmienia im się na czerwone i wychodzą. Rączki były umyte, zepsute wizualizacje olane i zaraz miał się zacząć świetny koncert. Tymczasem, zamiast wyważonych bram muzycznej percepcji otrzymaliśmy uchylone drzwi do laboratorium, w którym Lennox bawił się nowym materiałem na etapie probówek i eksperymentów. Radość podczas przepięknego Ponytail nie wynikała więc tylko z wyświechtanej mamoniowskiej teorii piosenki, ale przede wszystkim z tego, że w końcu pojawiła się kompozycja udana - poruszająca i porywająca. Dziwny, hermetyczny koncert, który pozostawił mnie z niedosytem i wątpliwościami dotyczącymi nowego materiału wielkiego muzyka.


wideo: louder than bombs

PIXIES - 01:15, scena SAN MIGUEL


Pixies ; fot.: feticeira_org

Jak mówił pewien sfrustrowany polonista i nie PIknikowy nastrój, tylko pikniKOwy nastrój. I właśnie kwesta piknikowej atmosfery i rozłożenia akcentów uszczknęła wielkości temu występowi. Z Pixies na Primaverze było trochę jak z U2 w Chorzowie. Niby potężnie i mocarnie, ale trochę stadionowo i bezdusznie. Niby koncert-siłacz, a ciężko powiedzieć żeby jak żur smakował mi. Ten przekrojowy set - to dopiero była historia muzyki, ale emocje instant ulatywały rozpuszczone w wielkim tłumie.


wideo: stoptheroc

YEASAYER - 02:30, scena VICE

A na koniec duży zawód nr 2. Zamiast oczekiwanej energetyzującej biby otrzymaliśmy koncert napuszony i zmanierowany. Zamiast zapasów muzycznego farszu, sporo muzycznego fałszu. Ślepa uliczka na mapie prawdziwych muzycznych emocji i po dobrej płycie zmiana mojego nastawienia z yeasayera na człowieka raczej kręcącego nosem. Słabe show na koniec znakomitego dnia.

1 komentarz:

Łukasz Żurek pisze...

http://thesoundand.blogspot.com/2010/09/best-coast-crazy-for-you-czyli.html

Zapraszam na mojego bloga. Recenzja (nudnego) albumu Best Coast.