Zapraszamy na pierwszą część naszego podsumowania 2011 roku.
Druga - lista 40 najlepszych piosenek - już niedługo.
20. Jamie Woon - Mirrorwriting
19. Cults - Cults
18. Atlas Sound - Parallax
17. Nosowska - 8
16. Destroyer - Kaputt
15. Patrick Wolf - Lupercalia
14. TV on the Radio - Nine Types of Light
13. Tom Waits - Bad As Me
12. Elbow - Build a Rocket Boys!
11. tUnE-yArDs - w h o k i l l
10. Lamb - 5
Niedobrze jest zaczynać głębszą znajomość z zespołem od informacji, że właśnie zawiesił on działalność. Po raz pierwszy usłyszałem Lamb po ukazaniu się w 2001 roku albumu „What Sound” (pamiętam, że przesłuchiwałem go w Media Markcie we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej - wtedy sklepowe odsłuchy były jeszcze normą - i wydał mi się wówczas czymś ogólnie średnim, ale za to bardzo krzepiącym). Moja prawdziwa więź z muzyką duetu z Manchesteru zawiązała się jednak na wysokości kupienia składanki „Best Kept Secrets: The Best of Lamb 1996–2004” z 2004 (wciąż jeszcze był to czas odsłuchów - pamiętam, że spędziliśmy wtedy trochę czasu w podziemiach warszawskiego Traffica przy Brackiej). Tytuł kompilacji podsumowywał i zamykał działalność Lamb, bowiem właśnie od 2004 roku grupa przestała nagrywać, a jej członkowie poświęcili się (mniej udanym) projektom solowym (solowy debiut Lou Rhodes zatytułowany „Beloved One” ukazał się dwa lata później). Trudno powiedzieć jaki wpływ na działalność Lamb miała trwająca pięć lat przerwa (w 2009 reaktywowali się w związku z trasą koncertową), biorąc jednak pod uwagę dość wąską przestrzeń, w jakiej obracają się ich kompozycje można przypuszczać, że to między innymi dlatego ich piąta długogrająca płyta „5” jest powrotem bardzo udanym (koncertowo też wypadają świetnie o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas Nowej Muzyki 2011).
Jeszcze przed powstaniem całego materiału fani mogli zamówić płytę i tym samym stać się mecenasami wydawnictwa. W dobie permanentnej destabilizacji rynku inwestycja w dobrą muzykę zdaje się być wyjątkowo dobrym rozwiązaniem.
Według Annie Clark (St. Vincent) to najlepsza płyta tego roku.
Według użytkowników Rate Your Music to najlepsza płyta tego roku (aktualnie 3.83/5 z 3909 - ładnie, biorąc pod uwagę, że marudność jest dziś bardzo modna).
Według Uncut to najlepsza płyta tego roku.
Według The Guardian to najlepsza płyta tego roku.
Sęk w tym, że to nie jest najlepsza płyta tego roku.
Ale bardzo dobra.
Ale bardzo dobra.
8. Junior Boys - It’s All True
Nie od razu polubiliśmy się z „It’s All True”, a krótki set w Katowicach niespecjalnie ratował sytuację. W końcu jednak bieg *weszedł*, a mi - zupełnie nagle - objawiło się całe bogactwo tego albumu. Naprawdę, ciężko porównywać nowy materiał Kanadyjczyków ze znakomitymi „Last Exit” czy „So This Is Goodbye”, ale nie ze względu na jakość, a całkowicie inne podejście do realizacji elektronicznego minimalizmu. Chłodny debiut z 2004 roku był zbiorem muzycznych konturów, „So...” kontynuowało monochromatyczną podróż, w kwestii barwy zamieniało jednak plus z minusem; „Begone Dull Care” było nieco mniej udaną mieszanką, natomiast „It’s All True” oferuje niewielką (a więc formalnie minimalistyczną) ilość dźwiękowych kategorii, które obfitują jednak w setki drobnych, czekających na zebranie przyjemności pojawiających się to w jednym, to w drugim uchu. Kiedy więc (przypomnijmy - nagle) otwieramy się na tę oksymoroniczną mini-feerię zakończenie nie może wyglądać inaczej.
7. You Can’t Win, Charlie Brown - Chromatic
Wielokrotnie pisaliśmy na łamach Louder o Luisu Coście (Yes, Luis, it’s still your full name!) i jego świetnych solowych nagraniach. Muzyka Costy jest jednak na tyle prosta i piękna, że paradoksalnie łatwo ją przeoczyć i uznać za *nieważną*. Twórczość zespołu Luisa o długiej-i-niefortunnej-nazwie plasuje się natomiast w bezimiennym (?) nurcie, który ma dziś mocnych, dobrych i ważych przedstawicieli takich jak chociażby Dodos (tęsknimy za jakością płyty „Visiter”) czy jeszcze bardziej - Grizzly Bear. Całościowo muzyka YCWCB (mówiłem!) opiera się więc na kontraście między szybkim tempem, zrywanym wokalem i ostentacyjnie wręcz pędzącym rytmem hitów, a kojącym odcieniem, szeptem i harmonią ballad. I mimo tego, że Portugalczycy przemierzają obszary dawno odkryte i stale mapowane trasami nowych konkwistadorów, ich dźwięków nie cechuje swąd muzycznego ksera. Oprócz chwytliwości i - po prostu - dużej urody tych numerów jest w nich bowiem coś jeszcze - coś, czego nie mogę i chyba nie powinienem móc nazwać.
6. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver
Okazało się, że niepotrzebnie bałem się o Vernona, który po wydaniu cudownego debiutu zaczął rozmieniać się na drobne. Gdyby ta płyta nie była dobra można by jeszcze pięć razy napisać „Bon Iver”, a i tak wierni oczekujący wyczuliby fałsz i odczuli rozczarowanie.
Tymczasem w 2011 roku autor „For Emma, Forever Ago” wygładza teksturę nie tracąc najwyższego ratingu emocji. Podskórny smutek nie pozwala się tą płytą cieszyć, ale co byśmy bez niego zrobili?
Tymczasem w 2011 roku autor „For Emma, Forever Ago” wygładza teksturę nie tracąc najwyższego ratingu emocji. Podskórny smutek nie pozwala się tą płytą cieszyć, ale co byśmy bez niego zrobili?
5. St. Vincent - Strange Mercy
Uważni czytelnicy Louder Than Bombs czuli pewnie, że „Strange Mercy” ocierało się często o podium tego zestawienia. Podsumowania zawsze opierają się jednak głównie o wrażenie ogólne, mniej lub bardziej przemyślane, a przez to spóźnione (jesteśmy przecież w drugiej połowie stycznia). To właśnie dlatego lepiej skupiać się na wyróżnionej grupie, a nie numerku przy tytule. Tłumaczę się, ponieważ nie wiem, co Annie Clark mogłaby zrobić, by jednak wskoczyć na pudło. „Strange Mercy” to płyta tak dobra jak „Marry Me” (a tym samym lepsza od środkowego „Actora”). Odpowiednio zbalansowana między przebojem a przekorą, mądra, atrakcyjna i niewątpliwie warta częstych odtworzeń. Lepiej chyba zresztą czytać stare zachwyty, które nawet jeśli przekolorowane, bardziej oddadzą mój związek z tymi jedenastoma piosenkami.
4. Fleet Foxes - Helplessness Blues
Fleet Foxes są zespołem, który jedną płytę nagrywać może przez całą swoją karierę. Nie chodzi tu oczywiście o tożsamość kompozycji, ale o rodzaj wykonywanej muzyki. O ile większość dzisiejszych zespołów ustawia się w bezpiecznej pozycji otwartej, muzycy ze Seattle są - używając nieaktualnej koszykarskiej metafory - ponaddźwiękowi, poskramiający raczej cały gatunek klasycznej gitarowej gry i zamykający go w ramach trwającego kilkadziesiąt minut obrazu. Wspominana wielokrotnie malarskość tej muzyki (podkreślana dodatkowo pożyczonymi od Boscha i Breugla okładkami) wiele mówi zresztą o jej stylu i charakterze. Mnogość wizji, które budzi sytuuje ją w klimacie ogniskowej opowieści, jednocześnie szczelnie oddzielając od powtarzalnej ogniskowej piosenkowości opartej raczej na tanim rymie niż głębokim przeżyciu. Piękny album i piękny nadmorski koncert na ubiegłorocznej Primaverze.
3. Lykke Li - Wounded Rhymes
O Szwecji będzie za chwilę, na razie odłóżmy więc atlas i skupmy się na sytuacji. Sytuacji młodej piosenkarki, która w 2008 wydaje dobry debiut zyskując miano niezależnie popowej i popularnej niezależnej. Jest to położenie przyjemne tylko na pierwszy rzut oka. Oto bowiem kolejni artyści toną po dobrych debiutach pod falami swoich własnych zaledwie niezłych piosenek. Wydaje mi się, że pisałem już kiedyś, iż największą bolączką dzisiejszego świata muzyki nie jest ogrom słabizny, tę bowiem łatwo wyjąć poza nawias. Prawdziwym problemem jest gigantyczna ilość produkcji średnich i niezłych oraz wszelkie konsekwencje tego zjawiska - zaczynając od bolesnej nudy, a na braku przywiązania do artysty kończąc. Słuchając świetnej płyty numer jeden nie możemy już beztrosko dodać jej autorów do białej watch-listy, ponieważ bezlitosne statystyki mówią nam, że za rok nie będziemy o nich pamiętać, a po upłynięciu kolejnych miesięcy oni sami strzelą sobie w głowę średnio-niezłą płytą numer dwa. Cała para idzie w debiuty, za których fasadami czeka na nas nudna twarz kawałka-filistra. Sytuacje, w których artysta przeskakuje swój pierwszy album i nie stawia na przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni powinny więc być bezwzględnie premiowane. I szczerze mówiąć bardzo się cieszę, że poprzeczki nie strąciła właśnie Lykke - ze swoim kaprysem w głosie i siłą w kompozycji. Pierwsza piątka „Wounded Rhymes” („Youth Knows No Pain”, „I Follow Rivers” „Love Out of Lust”, „Get Some”, „Rich Kids Blues”) spokojnie wygrywa z pierwszą piątką „Youth Novels” (problemy mając w zasadzie tylko z centrem, a więc „Little Bit”), a i rezerwowi stanowią ławkę silną i wartą uwagi. Najbardziej sprawiedliwym wynikiem konfrontacji na szczycie szwedzkiej konferencji (patrz niżej) jest zresztą prawdopodobnie remis.
2. Veronica Maggio - Satan i gatan
Kiedy wydawało się, że szwedzkie źródełko ostatecznie wyschło, a skandynawska płytowa döminäcja jest już jedynie wspomnieniem przełomu wieków, to właśnie w Szwecji powstały najlepsze stricte popowe albumy ubiegłego roku. Veronica Maggio - Szwedka o włoskich korzeniach - nagrała płytę, która przyciąga północnym hi-endem, ostrością mroźnych kolorów i niesłychaną przebojowością, a z drugiej strony plasuje się w emocjonalnych (nie dźwiękowych!), południowych rejonach ckliwego, ale jednocześnie gustownego wymiaru wzruszania spod znaku italo disco. Mimo tworzenia numerów ewidentnie radiowych Maggio pozostaje wyrazista i wiarygodna nie zamieniając się w kolejną maszynkę do odtwarzania niewątpliwych, ale też bezdusznie precyzyjnie wytworzonych przebojów. To dzięki temu przymiotniki „uroczy”, „seksowny”, „pociągający”, „interesujący” można stosować z dużą swobodą, bez konieczności dookreślania - czy chodzi nam o utwór czy o wykonawczynię.
1. Panda Bear - Tomboy
Wielkie zespoły opierają się zazwyczaj na wielkich osobowościach, a te prezentują najczęściej postawę renesansową nie mogąc płynąć w jednym tylko muzycznym kierunku. Przykłady świetnych solowych albumów członków równie świetnych zespołów można by mnożyć, statystycznie jednak wielka płyta wiąże się najczęściej z rozstaniem z macierzystą formacją. Odwracając to jakże uroczenie określenie możemy stwierdzić, że ten, który odchodzi solowym debiutem formuje dla siebie nową macierz. Sztandarowym przykładem może być „Imagine” Lennona, wydane jedynie rok po „Let It Be”, a przecież o wiele lepsze („The Long and Winding Road” to honorowe trafienie McCartney’a) i całkowicie odmienne. Poprzednia, niesamowita płyta Lennoxa (różnica zaledwie jednej literki!) ukazała się w 2007 roku, zaledwie kilka miesięcy przed „Strawberry Jam” - jednym z najlepszych albumów Animal Collective. Ta - w przeciwieństwie do wspomnianej „Person Pitch” trafiająca na rynek w atmosferze wyczekiwania - w roku 2011, a więc dwa lata po rewelacyjnym, a do tego najlepiej przyjętym przez krytykę „Merriweather Post Pavillion”. Cała ta kalendarzowa żonglerka ma za zadanie pokazać, że mamy do czynienia z niecodzienną sytuacją, w której wyżyny twórczości zespołowej współgrają z najlepszą passą jednego z zawodników. Tak naprawdę pomaga mi jednak nie pisać o samych piosenkach z „Tomboy” i tym samym nie wyrządzać im zbytecznej krzywdy. To płyta z muzyką nietykalną, auto-definiującą, Witkacowsko poszczególną, a jednocześnie dogłębnie poruszającą na poziomie, na który wspinają się tylko najwięksi. Noah Lennox po przeniesieniu się do Lizbony wyrasta właśnie na kolejnego wielkiego i osobnego Lizbończyka, który w swojej niesamowitej „księdze niepokoju” potrafił zawrzeć utwór tak balsamiczny i ratujący duszę jak „Last Night at the Jetty” tworząc tym samym płytę kompletną i pisząc pierwszy prawdziwy klasyk nowej dekady.
2 komentarze:
Dzięki za niniejsze zestawienie - właśnie naszło mnie na coś nowego, więc będzie co słuchać. :-)
Świetnie, dzięki za komentarz :)
Prześlij komentarz