Nick Drake był najlepszym autorem piosenek wszech czasów. The Zombies rozpisali wiosenno-letnie stany ducha na przestrzeni kilkudziesięciu minut "Odessey and Oracle" w sposób tak genialny, że całe późniejsze letnie granie wydaje się być w zestawieniu z ich dziełem jedynie echem pierwotnego żaru. O The Beatles ciężko napisać coś, co oddawałoby ich wielkość, a jednocześnie nie było spranym sloganem. The Beach Boys byli niezwykle ważni i - co paradoksalnie ważniejsze - wspaniali. By się przekonać, wystarczy posłuchać "Pet Sounds" w pozycji nie na klęczkach, a na plecach, w sytuacji - najlepiej - piknikowej.
Oprócz widocznych klasyków lata sześćdziesiąte i przełom 60./70. skrywają jednak wiele ukrytych pereł zabitych przez klęskę urodzaju, słabą promocję*, minięcie się z falami radia czy zwyczajny niefart. Jedną z nich jest bez wątpienia kultowy w wąskich kręgach debiut Nicka Garriego - "The Nightmare of J.B. Stanislas" (1969/1970) - płyta zwiewna jak opus magnum Zombies (Ink Pot Eyes), z harmoniami niczym z Wilsonowskiego "Smile" (Stephanie City), z pomysłowością Liverpoolczyków i koneksjami z absolutem spod znaku twórczości Drake'a.
Swoją biografią Garrie potwierdza inspiracyjne skrzyżowania. Jako trzynastolatek fascynował się muzyką The Beatles. Później, we Francji, słuchał jednocześnie Dylana, Brela i Aznavoura grając na ulicach nadmorskiego Saint-Tropez. Cata Stevensa cenił natomiast za uduchowione teksty, a nie za, jak sam mówi, "szczurzy głos".
W związku z miłością do samotnych szansonistów "The Nightmare..." miało być więc albumem o wiele bardziej "singer/songwriterskim", akustycznym, opartym na gitarze i wokalu. Barokowe aranże i orkiestra złożona z 56 muzyków to pomysł nie autora, a producenta płyty - Eddiego Vartana (brata piosenkarki Sylvii Vartan), który wpisał nim debiut Garriego w księgę klasyków nieplanowanego gatunku. To rozpięcie między barokiem szerokiej orkiestry, a introwertycznym zacięciem autora piosenek zbliża go zresztą do Drake'a, którego dylematy stylistyczne bardzo łatwo usłyszeć porównując chociażby znakomite "Bryter Layter" z 1970 (które uważał za przearanżowane) z ostatnim, wyciszonym, wielkim "Pink Moon" (1972).
Klimat płyty - mimo że nawiązuje do dokonań wspomnianych mistrzów - jest jednak mocno osadzony w kontytentalnych, europejskich klimatach. Jeśli "Paris 1919" Johna Cale'a to nagrana w Los Angeles płyta paryska tytułowo i atmosferycznie, to debiut Garriego jest nagranym w Paryżu barok-popowym pejzażem kosmopolitycznym. Także wschodnio(środkowo)europejskim! Jest tu bowiem i Francja, i zachód, ale nad całością unosi się - co dziwne, ciekawe, acz prawdziwe - klimat "Idioty" Dostojewskiego - klimat wziętej w nawias, naiwnej sielanki, klimat Petersburga i Pawłowska, może podświadomie i genetycznie (ojciec artysty był Rosjaninem) przeniesiony na miąższ płyty. W wielu poetyckich fragmentach słychać tu też Grechutę i Anawa (David's Prayer, Little Bird), choć należałoby przecież powiedzieć, że to u autora "Wiosny" słychać echa Garriego.
Generalnie obcowanie z "The Nightmare..." stanowi więc niespodziewaną, cudowną podróż w zupełnie inne i nieznane odcienie ideału złotego popowego okresu. Zagubione arcydzieło kontynentalnego popu poleca się na lato.
* w czasie, gdy ukazywał się debiut Garriego szef francuskiej wytwórni DiscAZ popełnił samobójstwo unicestwiając jednocześnie promocję płyty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz