PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. | DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.
9/06/12 - dzień 3.
Miejscowi twierdzili, że tak przeciągły deszcz w czerwcu to rzadkość, ale przecież gdzie event tam i ewenement. Opis trzeciego dnia festiwalu zaczynamy od pogody nie bez powodu. Po pierwsze - miała ona wpływ na jego przebieg, po drugie - w pewnym sensie odzwierciedlała jego charakter. W czasie deszczu dzieci się nudzą, bo w czasie deszczu dorośli słabiej grają.
W utrudnionych warunkach pogodowych dzień rozpoczęli Gala Drop - Lizbończycy, którzy współpracowali m.in. z Pandą i Sonic Youth - i którzy swoją - inspirowaną rytmiczną warstwą afrykańskich rytmów - muzyką zupełnie nie wpisali się w siąp portoskiej soboty. Problemy z wsiąkaniem w naszą świadomość mieli także Spiritualized - i to mimo ograniczenia prezentacji materiału ze Sweet Heart Sweet Light do niezbędnego minimum (2 numery = Janerkowski styl nie-promowania nowej płyty) i zagrania "coveru" "Walkin' with Jesus" z repertuaru Spacemen 3. Problemy z głębszą percepcją są jednak niczym w porównaniu z problemami z podstawowym odbiorem koncertów, a i tych nie brakowało niestety w Parque da Cidade. Najbardziej bolesne było oczywiście wspomniane już odwołanie Death Cab for Cutie, ale najwolniejsza kolejka świata, w której ustawiali się ludzie chcący posłuchać czegoś także w niedzielę, sprawiała, że nie tylko skasowane występy oddalały się na zawsze w kłujący deszczowy opar. Gdyby tego było mało - żelek z kolegami dostawał na boisku w ciry od naszych-zachodnich-sąsiadów, co frustrowało tych, których nie sfrustrował nie mający wstępu do strefy prasowej opad. Tym sposobem poirytowani byli wszyscy oprócz 1) lubiących deszcz, a jednocześnie olewających niedzielny program, 2) hipotetycznych suchych Niemców-dziennikarzy. Słabe momentum na wejście do najsłabszego festiwalowego dnia.
Zamiast strzępić język i opisywać zasłyszany jedynie w tle set Afghan Whigs lub pastwić się nad The Weeknd (sorry, antypatia całkowita), Saint Etienne (kiedyś naprawdę ciekawy skład, dziś niestety anglo-polo) czy walczącym z technologią Washed Out przechodzimy od razu do dwóch kluczowych koncertów zaburzając nieco ich chronologię.
John Talabot
Przebiegając spod głównej sceny pod tańczący namiot mieliśmy nadzieję, że nasze podejrzenia się nie sprawdzą, ale niestety - w dzień rozczaru intuicja jak na złość nie zawiodła. Z młodym Talabotem jest więc zupełnie jak z młodym Guinchem - płytowo świetnie, koncertowo tak sobie*. Interesujące jest jak szybko Riverola zda sobie sprawę, że podobnie jak jego sąsiad musi zaprosić na scenę nie tylko producenta-wokalistę Pionala (śpiewającego na fIN w „Destiny” i „So Will Be Now”), ale także muzyków, którzy przeniosą studyjne hooki na żywą płaszczyznę. Okazuje się bowiem, że (sorry Natalia) nie „im więcej ciebie tym mniej”, ale po prostu - więcej = więcej. Paradoksalnie nawet minimalistyczna z natury muzyka broni się w pełni dopiero odtworzona po bożemu - w pełnym (czy nawet pełniejszym) brzmieniu.
Żeby jednak nie dać fałszywego świadectwa naszych ogólnych wrażeń trzeba zaznaczyć, że John nie położył debiutanckiego materiału całkowicie i (notujecie byblyzmy?) na amen. Mimo tego, że jego występ - opatrzony nawet w programie etykietą „live” - wisiał gdzieś między standardowym koncertem a bogatszym DJ-setem (by the way - what a waste of time!) znający świetne numery z płyty mogli rozmarzyć się i rozradować słysząc je głośniej i odbierając w bardziej bezpośredni sposób. To dopiero droga do dobrego koncertowania, ale dobrze wiedzieć, że Talabot zaczął nią kroczyć.
The XX
Przed ruszeniem na sklejone ze sobą czasowo sety Riveroli i XX ćwierknęliśmy jeszcze nielicznym nieśpiącym, że oto przed nami „ciemne ciepłe nuty”. Obie pierwsze - i jak na razie jedyne - płyty bohaterów sobotniej nocy są bowiem niewątpliwie zbiorem gęstych, smolistych zabijaków. Lecz jeśli - jak pisaliśmy - ciągutki Katalończyka trochę w Porto rozmokły, to zagęszczenie wielkości na sekundę kwadratową utworu Londyńczyków nie zelżało ani trochę.
Po raz pierwszy widzieliśmy XX na Primaverze barcelońskiej. Byli wtedy nieopierzonymi debiutantami, którzy na wielkiej scenie Ray-Ban (kiedyś Rockdelux, w każdym razie tej ze schodami) dzielnie walczyli z przejawami apogeum pierwszej popularności. Nie chodzi tu zresztą jedynie o onieśmielenie, ale o wyjątkowo intymny, domowy, nocny charakter napisanych przez nich piosenek. Niektórzy wielcy obnażali się przed fanami lirycznie, XX robili to muzycznie grając numery kruche, niemalże wstydliwe. Minęły dwa lata i sporo się zmieniło, ale tu - w przeciwieństwie do potknięcia Beach House - siła, pewność i *większość* w sposób naturalny zajęły miejsce dawnego mikroświata.
Wszystko zaczęło się odważnie, od nowego, uwodzicielskiego „Devotion” - jednego z utworów zapowiadających wrześniowe Coexist, a dalej popłynęło głównie nieco przearanżowanymi, mocniejszymi w gębie numerami z debiutu. Niekoniecznie chodzi tu nawet o faktyczne wzmocnienie (głośniej, bardziej, ostrzej), a właśnie o dobrze pojmowaną przebojowość, hardość wykonania. Potężne „Basic Space” z refrenem a capella jest tu chyba najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Romy Madley Croft i Oliver Sim szokują dziś jakością wokalu i - przede wszystkim - umiejętnością prowadzenia nim całej linii melodycznej piosenki.
Ilościowa przewaga utworów znanych jest w przypadku XX absolutnie zrozumiała, ale ich kompozycyjne sprzężenie z - bardzo podsycającymi apetyt na płytę nr 2 - nowinkami wymaga osobnej pochwały. I o ile nową jakość gry zapisaliśmy na konto duetu Romy-Oliver, o tyle za spójność całości brawa należą się Jamiemu Smithowi. Jego „solowe” (pochodzące z We're New Here - remixowego albumu zarejestrowanego z Gilem Scott-Heronem) "I'll Take Care Of U" wybrzmiało zresztą w drugiej części setu jako fragment "Night Time", bez problemu zaszczepiając się na gruncie grupowego występu.
Koncert The XX na głównej scenie Optimus Primavera Sound 2012 był bez wątpienia jednym z najlepszych momentów całego festiwalu. Zagrane na sam koniec „Stars” rezonowało z wielką siłą w okolicach sceny klubowej, ale także dużo dalej, w wielkiej niecce całkowicie opanowanej przez mocarność „refrenu”, który w depeszowskim stylu wyśmiewa zresztą wszelkie próby opisania wielkich doznań.
No need for talking
I already know
10/06/12 - dzień 4.
Deszczowa piosenka dnia ubiegłego opłaciła się tym, którzy przykolejkowali, by zakończyć festiwal w wielkim stylu. Wielkim muzycznie i architektonicznie, bo jak wspomnieliśmy na początku Casa da Música i Hard Club to miejsca żywe, niezwykle interesujące, stworzone do goszczenia wielkich artystów.
Nick Garrie
Nick Garrie
Pierwszym z nich (z punktu widzenia naszej niedzielnej chronologii) był Nick Garrie - człowiek-legenda - legendarnie zasłużony (o wspaniałym The Nightmare of J.B. Stanislas z przełomu lat 60. i 70. czytaj tutaj) i niczym stara legenda zapomniany, na skutek nieprzyjaznej fortuny i krzywdzących zbiegów okoliczności.
Koncert Garriego - którego ostatnia płyta - 49 Arlington Gardens - ukazała się w 2009 roku (40 lat po kultowym debiucie) był więc występem dla niewielkiej grupy osób, która a) zna i ceni jego twórczość lub b) nie dostała się na pierwszego, popołudniowego Manguma.
Podczas tegorocznej edycji San Miguel Primavera Sound w Barcelonie Garrie występował dwukrotnie - raz w całości odtwarzając The Nightmare of J.B. Stanislas, raz grając regularny - mieszany set. W Porto okazja do posłuchania mistrza była jedna, a układ piosenek chronologiczny, przekrojowy, opowiadający złamaną karierę piosenkami, które nigdy nie przedarły się do głównego nurtu.
Otwierające spotkanie „Ink Pot Eyes” to bez wątpienia jeden z najlepszych utworów lat 60., brzmiący pięknie, wyjątkowo, niczym wydane w tym samym - 1969 - roku „The Thoughts Of Mary Jane” z debiutu wielkiego Nicka Drake’a. Jednak mimo tego, że najpiękniej zabrzmiały utwory ze Stanislasa - które słyszane na żywo, w mniejszej sali Casa da Música, jeszcze bardziej niż na płycie nabierały statusu zakopanych skarbów - dobrze było słuchać ich w szerszym kontekście. Po pierwsze - gawędziarski schemat spotkania z Garriem tworzył niezwykłą atmosferę, po drugie - w pewnym sensie nakazywał prosty, akustyczny gitarowy aranż tych piosenek, które tak właśnie - w oryginalnym zamyśle - miały być zarejestrowane na płycie. Dotarcie po prawie połowie wieku do pierwotnej wersji utworu-giganta to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Za unikatową należy uznać również relację artysta-widz, z jednej strony wymuszoną ograniczonym gronem odbiorców, z drugiej nadal zaskakującą, biorąc pod uwagę wagę materiału. Autor „Deeper Tones Of Blue” (wideo poniżej) żartował, opowiadał (m.in. o podróżach po Europie i miłości do portugalskiej gitary), popijał piwo, w bezpretensjonalny sposób zapraszał do wokalnej współpracy, a po koncercie rozmawiał, dziękował, podpisywał płyty. A więc No need for talking / I already know? Chyba znów ciężko napisać coś trafniejszego.
>> Nick Garrie - Deeper Tones of Blue - YouTube <<
>> Nick Garrie - When the Cold Wind Blows - YouTube <<
>> Nick Garrie - When the Cold Wind Blows - YouTube <<
You Can’t Win Charlie Brown
Best Youth
czyli silna reprezentacja krajowa
Nie możemy nie wspomnieć jednak, że samemu Luísowi koncert bardzo się podobał, a przecież zadowolenie muzyków to podstawa zadowolenia słuchaczy. Tak naprawdę rzucamy jednak sucharami, by zatuszować żal i by łzy zawodu miały w co wsiąkać. Czekamy na nich bardzo i - jak pisałem kajając się za nieprzewidzianą absencję - widzimy się za rok, na głównej scenie.
Jedyną zaletą braku Browna okazała się być możliwość żywego posłuchania Best Youth - zespołu, o którym pisaliśmy jakiś czas temu na Orxaterii. Możliwość, którą zdążyliśmy - nie bez bólu - skreślić układając nasz karkołomny niedzielny plan koncertowy.
Muzycy z Porto okazali się na szczęście idealnym pocieszaczem. Numery z EP-ki Winterlies (i spoza niej) szyli przebojowo, zdecydowanie, bezkompromisowo, podbijając swoje studyjne atuty. Było soczyście, rześko i ponętnie, a poza tym - kto nie lubi kibicować gospodarzom?
Muzycy z Porto okazali się na szczęście idealnym pocieszaczem. Numery z EP-ki Winterlies (i spoza niej) szyli przebojowo, zdecydowanie, bezkompromisowo, podbijając swoje studyjne atuty. Było soczyście, rześko i ponętnie, a poza tym - kto nie lubi kibicować gospodarzom?
Jeff Mangum
Gdybyśmy wybrali się na pierwszy koncert Manguma (16:00) uniknęlibyśmy nerwowego oczekiwania na one-and-only „Oh Comely” (utwór nr 1 setu popołudniowego, utwór nr 13 setu wieczornego), ale - jeśli wierzyć setlist.fm - nie usłyszelibyśmy takich cudów jak chociażby „Song Against Sex” czy „Naomi” z On Avery Island, przed którym legendarny frontman (choć słowo to drastycznie nie pasuje do Manguma) NMH przepraszał za problemy ze strojeniem „gitary dziadka”.
Gdybyśmy zrezygnowali z koncertu Best Youth i udali się na występ Olivia Tremor Control** w celu zajęcia sobie miejsca blisko sceny bylibyśmy zawiedzeni, bo w ramach powitania usadzona w rzędach publiczność została zaproszona pod/na scenę.
Gdybyśmy wybrali się na pierwszy koncert Manguma (16:00) uniknęlibyśmy nerwowego oczekiwania na one-and-only „Oh Comely” (utwór nr 1 setu popołudniowego, utwór nr 13 setu wieczornego), ale - jeśli wierzyć setlist.fm - nie usłyszelibyśmy takich cudów jak chociażby „Song Against Sex” czy „Naomi” z On Avery Island, przed którym legendarny frontman (choć słowo to drastycznie nie pasuje do Manguma) NMH przepraszał za problemy ze strojeniem „gitary dziadka”.
Gdybyśmy zrezygnowali z koncertu Best Youth i udali się na występ Olivia Tremor Control** w celu zajęcia sobie miejsca blisko sceny bylibyśmy zawiedzeni, bo w ramach powitania usadzona w rzędach publiczność została zaproszona pod/na scenę.
Gdybyśmy w poniedziałkowy wieczór (gdzieś na wysokości meczu Francja-Anglia) nie wybrali się do Vila Nova de Gaia nie zobaczylibyśmy tam gwiazdy poprzedniego wieczoru i nie zrobilibyśmy mu szczeniackiego zdjęcia z ukrycia, w momencie gdy opuszcza miasto udając się w stronę wielkiego, zaprojektowanego przez Eiffla mostu łączącego Gaię z Porto.
Gdybyśmy zagadali do niego i poprosili o autograf czar niedostępności giganta mógłby prysnąć.
Gdybyśmy - w końcu - potrafili znaleźć słowa, które choć trochę przybliżą sposób, w jaki Mangum zawiera w swoim wokalu całe bogactwo aranżacji utworów Neutral Milk Hotel, a więc jednych z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek powstały - opowiedzielibyśmy Wam o tym zamiast niezdarnie krążyć wokół tematu.
No need for talking po raz pierwszy, po raz drugi, wykorzystane.
Z jednej strony trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie Primavery niż usłyszenie jednego z najcenniejszych numerów na świecie z odległości paru metrów, ale że festiwal jest jednak imprezą to również impreza powinna go kończyć. Koncert Kindness w Hard Clubie spełnił zresztą rolę świetnego katalizatora, który oczyścił nietypowy nastrój obcowania z geniuszami, rzucił w zapomnienie frustry organizacyjne i kazał cieszyć się najprostszym, rozrywkowym wymiarem muzyki.
Przyjemność proponowana przez całkiem opasły scenicznie kolektyw dowodzony przez Adama Bainbridge’a nie jest jednak rozrywką jarmarczną, celującą wyłącznie w podstawy piramidy potrzeb i gustów. Porównania debiutanckiego World, You Need a Change of Mind do dokonań Prince’a z jednej strony zobowiązują, z drugiej już teraz trafnie opisują rodzaj radochy oferowanej przez Kindness. Czysty pop romansuje tu z *muzyką dens*, tą starą i nową, nie ograniczając się jednak do wymiarów jakiegokolwiek gatunku. „Nic nowego” powiecie i będziecie mieć rację, ale oprócz sztandarowej screamadelici mamy tu przypadek wyjątkowo udanego przełożenia studio->scena.
Wspaniałe, skradzione Replacements „Swingin’ Party” zachwyca tak samo jak na słuchawkach, ale „Cyan” (od którego zaczęli) czy „Doigsong” przebijają na żywo swoje studyjne wersje wynosząc je na poziomy live-sensacji 2012. Świetne chórzystki kapitalnie podkręcają numery rozpinając swoją sceniczną obecność między klasycznym Stop Making Sense Talking Heads, a chórkami Róisín Murphy (wplot w żywca „Sweet Love” Anity Baker niby oczywisty, ale jakże fantastyczny!). Na dodatek - bas szturcha wibracją, perkusja żyje własnym życiem, jednocześnie nie porzucając rytmu, a wszystko to w atmosferze zagrania in-yer-face nie zostawiającego marginesu na jakiekolwiek narzekanie, nawet w momencie gdy - podobnie jak The Sound - na owacyjnie wyklaskanym bisie z braku przećwiczonego repertuaru trzeba powtórzyć któryś z numerów.
Nie narzekamy więc i my, co jakiś czas uśmiechając się do wiadomości od perkusisty Kindness, który napisał, że on też bawił się świetnie.
Czy ktoś chciałby coś dodać?
* zapis naszej przedkoncertowej rozmowy z Díazem-Reixą tutaj
** współtworzonej przez JM jednej z trzech grup-filarów Elephant 6, razem z Apples in Stereo i Neutral Milk Hotel właśnie
Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).