Optimus Primavera Sound to propozycja dla czujących pewną więź z mieszkańcem okolic Pilton, który spytany w „Glastonbury” Temple’a, czy wybiera się na festiwal odpowiada: „Tak!”, by po chwili dodać: „Ze strzelbą!”
Festiwale nie są dla samotników, festiwale nie zapewniają idealnych warunków do obcowania z muzyką, festiwale nie polegają wyłącznie na koncertach. To fakty, lecz jeśli tłum mniejszy wydaje ci się bardziej przyjazny niż tłum większy, chcesz - mimo wszystko - w parę dni posłuchać wielu artystów, a twoje ugłaskane i subtelne poczucie humoru nie pozwala ci śmiać się z ciskania w twoje ciuszki litrem piwa - rozważ Primaverę, a szczególnie jej młodszą, portugalską edycję.
Optimus Primavera Sound - bo tak oficjalnie nazywa się ta impreza - to festiwal odbywający się od zeszłego roku w Porto, w Parque da Cidade, na położonych nad Atlantykiem terenach zielonych. Primavera Sound - to oryginalny barceloński festiwal odbywający się w stolicy Katalonii od 2001 roku.
Portoska OPS sięga do korzeni hiszpańskiej imprezy i jest dziś jej bardziej kameralną odsłoną przypominającą festiwale z Parc del Forum (to tam, nad Morzem Śródziemnym odbywa się aktualnie PS) jeszcze z przełomu dekady (edycje 2008-2011*). Mamy tu o połowę mniej scen i mniej zespołów, a w związku z tym mniej bolesnych wyborów i możliwość skupienia się na pełnych koncertach bez sztafety, która pozwala urwać po kawałku z każdego występu.
Obie Primavery skupiają się zresztą na muzyce i to z niej starają się czynić sedno imprezy. Twórcy programu od lat prowadzą w ramach festiwalu niepisaną akademię alternatywnej klasyki prezentując lub przypominając reaktywowanych mistrzów grających tu jako główne gwiazdy i prezentujących - często w całości - swoje najważniejsze albumy. Z drugiej strony trzymają oni jednak rękę na pulsie muzycznej sceny rozpisując program nowości między scenę modnego/antymodnego, lecz wciąż istotnego i opiniotwórczego Pitchforka, a eksperymentalne i poszukujące środowisko angielskiego festiwalu All Tomorrow’s Parties.
Barcelońska i portoska Primavera to także festiwale miejskie, ściśle powiązane z miastami, w których się odbywają i angażujące przestrzeń miejską do roli współtwórcy wydarzenia. Dobór fantastycznych lokalizacji, które nie są ogrodzonym polem, na którym tydzień wcześniej rozstawiono sceny to podstawa, ale dodatkowe koncerty w różnych punktach miasta i inne imprezy towarzyszące to ważne dodatki.
Barcelona jest pod tym względem bardziej rozwinięta, ale Porto - jako miasto mniej oczywiście turystyczne i o wiele mniej buchające wydarzeniami artystycznymi - bardziej zaabsorbowane. I mimo tego, że w całej aglomeracji mieszka grubo ponad milion osób uczestnicy festiwalu mogą odnieść wrażenie, że są tu ważnymi gośćmi w centrum uwagi, biorącymi udział w jednym z kluczowych wydarzeń na kulturalnej mapie miasta.
Pisząc o wnikaniu w miejską tkankę trzeba ze smutkiem zaznaczyć, że w porównaniu z ubiegłorocznym debiutem OPS mieliśmy w tym roku mniej Porto w Porto. Kryzysowe cięcia sprawiły, że z programu wypadły niedzielne występy we wspaniałej (architektonicznie i nagłośnieniowo) Casa da Musica, a program w Hard Clubie został bardzo ograniczony. Mamy jednak nadzieję, że to tylko słabość chwilowa i w kolejnych edycjach te świetne obiekty powrócą w pełnym wymiarze do festiwalowej rozpiski.
Kompromisów finansowych nie odczuliśmy na szczęście w sferze organizacji. Na linii Primavera - miasto wszystko wyglądało znakomicie, a komunikacja do i na festiwal po raz kolejny odbywała się wzorowo. Bez większych problemów obyło się także na terenie imprezy - koncerty rozpoczynały się punktualnie, zmiany były anonsowane odpowiednio wcześnie, przepływ ludzi między scenami przebiegał bardzo płynnie.
Co z muzyką? Bardzo mocny skład i kilka cudownych występów. Zacznijmy jednak od trzech zawodów. Pierwszy to brak Sixto Rodrigueza, który krótko przed barcelońską edycją odwołał swoje występy na obu festiwalach. Drugi to - po raz kolejny na Primaverze - złe nagłośnienie My Bloody Valentine. Widzieliśmy ich na Benicassim w 2008 - brzmieli bardzo dobrze. Potem - dwa razy w Barcelonie w 2009 - w Auditori - zamkniętym obiekcie również bdb, ale na otwartej przestrzeni Parku Forum - o wiele gorzej. Tu niestety znów wysokie tony wystrzelone w kosmos, każdy instrument osobno, brak shoegazowej szumiącej ściany dźwięku. Dziwne, bo nagłaśnianie bardzo różnych grup było i jest kolejną chlubą PS.
Trzeci zawód to słabsza jakościowo reprezentacja Portugalczyków, w zeszłym roku wspaniale obecnych za sprawą choćby Best Youth czy You Can’t Win Charlie Brown.
Przejdźmy jednak do łakoci wybierając to, co naszym zdaniem najlepsze. Pierwsza trójka to bez wątpienia: Svper, Blur i Savages. Grizzly Bear poza podium tylko dlatego, że po paryskim Pitchfork Music Festival mieliśmy ich na świeżo i dlatego nie zrobili na nas aż tak piorunującego wrażenia.
Pierwszą piątkę zamyka Nick Cave i The Bad Seeds ex aequo z Los Planetas grającymi w całości „Una semana en el motor de un autobús”. Wyróżnienia? The Breeders grający „The Last Splash”, Dinosaur Jr., którzy po raz kolejny sprawili, że Cure’owskie „Just Like Heaven” zabrzmiało jak „Just Like Hell” i stali bywalcy Primavery czyli zespół Deerhunter.
Parę słów o naszych zwycięzcach:
Svper - duet znany wcześniej jako Pegasvs i opiewany przez nas na łamach Orxaterii** - zagrał cudowny, hipnotyczny set otwierający występy na scenie Pitchfork. Motoryczny mechanizm uderzania w pełen sprzętu stół sprawiał, że odzywały się prawdziwe emocje. Świetny materiał przedstawiony w sugestywny sposób.
Blur - najgłośniejsza gwiazda obu edycji Primavery - nie zawiedli serwując znakomitą, przekrojową setlistę bez zbędnego utworu. Koncert był potężny, muzycznie porywający, a dodatkowo - jak wspomniałem w relacji dla radiowej Trójki - poruszający, szczególnie w momencie dedykowania pięknego wykonania „This is a Low” dotkniętym finansowymi i społecznymi skutkami kryzysu Portugalczykom.
Savages = najprzyjemniejsza i największa niespodzianka festiwalu; żeński zespół, który na żywo udowodnił, że zasłużył na porównania do Siouxsie and the Banshees i wszelkie możliwe pochwały. Londyńska grupa dowodzona przez urodzoną we Francji Jehnny Beth - która na scenie wygląda i zachowuje się jak hybryda Iana Curtisa, Hillary Swank z „Million Dollar Baby” i Doll z Doll & the Kicks - podpaliła namiot Pitchforka i po Formanowsku zaprosiła wszystkich na ekstatyczne wpatrywanie się w ogień.
Ekstatyczne wpatrywanie się w artystyczny ogień powinno być zresztą jedną z idei muzycznego festiwalu. Także Wy, czujący, że nie odpowiadają Wam końskie zaloty bardziej masowych imprez, Wy, chcący bez spiny acz w skupieniu poobcować z muzyką, Wy, miłośnicy pięknych miast - spytajcie samych siebie, czy wybieracie się na Primaverę, a jeśli odpowiedź zabrzmi „tak”, bez wahania dodajcie: „z przyjemnością”.
---
* W 2009 przez barcelońską Primaverę przewinęło się ok. 76 000 osób, czyli nieco więcej niż przez portoską OPS w 2012 roku.
** Nasz drugi, przeprowadzony na festiwalu, wywiad z grupą ukaże się na naszych stronach już wkrótce.
Pierwszy do przeczytania tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz