W sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012. I szkoda, że się skończył. Czemu? O tym poniżej.
Na początku był chaos…
ale taki, że naprawdę marki niegodzien, albo lepiej odwrotnie - marka chaosu. W rozmowie z własną matką (a przecież - kogo jak kogo - ale własnej matki bym nie okłamał), powiedziałem, że wygląda to gorzej niż na pierwszym OFF-ie. Maile do organizatorów trafiały prosto w dziurę, która po każdym praniu skazuje skarpety na wieczną rozłąkę, a wiszące do dziś na podstronach informacje English Information Coming Soon zgrabnie podsumowują przydatność oficjalnej strony festiwalu. Sprawne obrączkowanie? Jak najbardziej nie. Mapka obiektu? W życiu. Analogowa wersja składu i rozpiski godzinowej? Maybe in the next world. Transport festiwalowy lub informacja o opcjach nocnego powrotu z miejsca imprezy? (Nice dream).
Kiedy jednak spodziewaliśmy się, że zaraz okaże się, że na obiekcie równocześnie odbywają się targi ślubne, rozpiskę szlag trafił, a zamiast faworytów publiczności na scenie pojawi się francuski indie-szansonista przechodzący okropnie spóźnioną fascynację britpopem niczym zbyt głośną mutację, na horyzont wjechały całym stadem same pozytywy.
Po pierwsze - obiekt właśnie - Grande Halle de la Villette - hala z XIX wieku, która jak się nazywa tak i wygląda, jest więc autentycznym, wyrazistym szklano-żelaznym kolosem pokrywającym powierzchnię 20 000 metrów kwadratowych. Po drugie - punktualność - bo występy zaczynały się w większości bez najmniejszej obsuwy, a obsługa dwóch, położonych po przeciwnych stronach sali, scen była najczęściej gotowa przed czasem. Po trzecie - rozplanowanie stref - bo koncerty na festiwalu można było oglądać spod samej sceny, ze środka hali albo z góry (!) - z umieszczonych po bokach estrad balkonów. Po czwarte - skład - bo nie wiem czy wspominałem, ale o imprezę muzyczną tutaj chodzi.
Widełki mody
Kuratorem Pitchfork Music Festival (w USA, od 2006 roku) i Pitchfork Music Festival Paris (od 2011 roku) jest Pitchfork - założony w 1995 roku w Minneapolis, a obecnie Chicagowski portal muzyczny, który w szerokich kręgach słuchaczy muzyki niezależnej uznawany jest za wyrocznię muzycznej mody, ale który jednocześnie, przez coraz szersze kręgi uznawany jest za zmanierowany, tendencyjny, zbyt nachalny. Na temat ocen przyznawanych płytom (skala od 0.0 do 10.0) krążą legendy, a na temat sposobów i metod ich przyznawania powstają prace naukowe (vide: chociażby pitchformula.com). Czegokolwiek by jednak o Pitchforku nie mówić, należy zaznaczyć, że czytają go - wielbiące lub nienawidzące - masy (oczywiście w skali niezależnej!), a jego wpływ na kształtowanie opinii, gustów i scen jest niezaprzeczalny.
Powyższe słowa wprowadzenia mają za zadanie pomóc w określeniu grupy artystów, która gra w drużynie Pitchforka, a w związku z tym prezentuje się na jego festiwalach. Kiedy bowiem osoba niespecjalnie osłuchana w tzw. muzyce indie spyta: no i kto tam gra? i nie zadowoli się nic jej nie mówiącymi nazwami, dołoży nam pytaniem o wiele trudniejszym, a więc: no a jaka to muzyka? Określenia gatunkowe możemy sobie wówczas podarować, ponieważ wymieniając kolejne odnogi rozczochranych gałęzi popu i rocka wrócimy do pytania numer jeden. Jaka odpowiedź będzie więc najmniej kulawa i najwłaściwsza? Pewnie taka, że to muzyka spoza absolutnie głównego, radiowego nurtu, ale z drugiej strony nowoczesna, w różnym stopniu niezależna i modna. Modna, a więc - i tu dochodzimy do jednego z powodów niemożności pełnej odpowiedzi - różnorodna i niejednogatunkowa, bo dziś słuchać modnie, to słuchać eklektycznie. W składzie paryskiej imprezy mieliśmy więc i typowy pop-rock i słodki dance-pop i rap i hip-hop i eksperymenty i nowe R&B i lo-fi i hi-fi i bardzo szeroko pojętą elektronikę. Aż dziw (lecz szczęście), że nie dołożono do tego powracającego do łask muzycznych mód metalu, którego dziś w dobrym tonie posłuchać między ambientem a azjatyckim popem.
Wszyscy i wszystko
Szczęśliwie - XXI-wieczny słuchacz mógł spokojnie pominąć szczątkową analizę rozpisaną na parę powyższych akapitów - i przy pomocy sieciowych odsłuchów i opinii sam określić swoje - mniej lub bardziej idealne - pokrycie z siatką festiwalu. Jeśli natomiast ów intymna czynność nakazała mu - czy to z przyczyn wizerunkowych czy artystycznych - stawić się w Grande Halle - nie miał powodów do narzekań. My narzekniemy tylko na początku, by potem rozpłynąć się już kompletnie aż po ostatnie zdanie relacji.
Wróćmy na chwilę do wywołanego na początku pierwszego OFF-a. Wróćmy, bo oprócz słabiutkiej pre-organizacji oba wydarzenia łączy też formuła opierająca się na zasadzie wszyscy oglądamy wszystko. Nie ma tu biegania między scenami i trudnych wyborów, odpuszczania kogoś dla kogoś i wciskania czegoś między coś. Wszyscy.oglądamy.wszystko, a w międzyczasie odkrywamy nowych artystów, na których osobne koncerty pewnie byśmy się nie wybrali. Dobrze? Dobrze, ale pod warunkiem nastawienia na muzykę. Festiwal z założenia jest imprezą odciągniętą nieco od przeżyć czysto artystycznych, jednak wymuszone na większości imprez wielością scen i jednoczesnością grania nastawienie na zespoły wywołuje naturalne powstanie grup zainteresowań. Tu - hm - wszyscy.oglądamy.wszystko, z tym że nie wszyscy oglądamy. Jednak w związku z tym, że nie jest to artykuł o: 1) zachowaniach stadnych, 2) potwierdzaniu niekorzystnych stereotypów o mieszkańcach pewnych krajów lub kontynentów (czy też np. krajów zajmujących większość swojego kontynentu), spuszczamy na ten element zasłonę milczenia. Milczenia, a więc stanu, w którym niektórzy znajdują się chyba wyłącznie przebywając w stanie sennego spoczynku.
Gramy (nowe!)
Graj nowe, a powiem ci jakim zespołem jesteś - to zdanie, przed którym drży wiele zespołów (Hello, Placebo! Hello, Coldplay! Hello, tysiące innych!) było najwyraźniej kluczem selekcjonerów paryskiego festiwalu. I choć to kryterium jak najbardziej oczywiste, w przypadku Pitchfork Music Festival Paris okazało się o tyle ważne, że wiele zespołów, które zobaczyliśmy stoi za najlepszymi albumami całego 2012 roku. Dzień 1. - Japandroids - najlepsze gitary roku, John Talabot - ścisła czołówka całego rocznego podsumowania. Dzień 2. - The Tallest Man on Earth - (ponownie) triumfator w kategorii najlepszy wnuk Dylana. Dzień 3. - Purity Ring - jeden z najciekawszych debiutów roku, Twin Shadow - kapitalnie obroniona płyta numer dwa, Grizzly Bear - wystarczy posłuchać Shields.
Jednym słowem - zdaje się, że rdzeń składu trafił z formą, czy - może trafniej - to właśnie obecna forma kwalifikowała grupy do prezentacji materiału na koncertach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o jakość samej płyty, ale o ogólny stan obecny, a więc o aktualny inwentarz środków wywołujących dreszcze. Przykładem niechaj będzie tu bardzo dobry występ Animal Collective, których najnowsze Centiped Hz jest ich najsłabszym albumem od wielu lat lub bardzo dobre show Robyn, której ostatnie długograje ukazały się dwa lata temu.
Wchodząc w szczegóły i krocząc drogą chronologiczną na pewno należy podkreślić, że:
Japandroids - mimo że stworzeni do roznoszenia małych scen, takich jak ta w warszawskiej Hydrozagadce - poradzili sobie bez problemu ze swoim krótkim i mocnym serwisem. Że przez cholerny huragan Sandy do Paryża nie dotarł zespół Chairlift i że znając Chairlift z płyty i z koncertu zdecydowanie jest czego żałować. Że John Talabot szokująco szybko doszedł do bardzo wysokiego poziomu występów oraz że wśród dzikich odgłosów Depak Ine Riverola i Pional wyglądali jak beznamiętni piraci z Karaibów przed rozedrganym tłumem. Że znów okazało się, że hipsterskie i pozahipsterskie zachwyty Jamesem Blakiem nie są do końca zrozumiałe (krytyko, nadchodź! joby, przybywajcie!). Że M83 wystąpili razem z klasycznym składem instrumentalistów, których jednak prawie nie było słychać.
Krocząc podobną drogą przez dzień drugi i trzeci koniecznie trzeba dodać:
(2) że zespół Outfit posiada kilka piosenek średnich i niezłych oraz jedną piosenkę bardzo dobrą, której to piosenki w Paryżu nie zagrał. Brawa!
Że niestety tłuczone wszędzie Wildest Moments Jessie Ware jest naprawdę niezłym popowym numerem i dobrze brzmi na żywo (trudno!). Że rozpoczęty - tak jak There’s No Leaving Now (2012) - To Just Grow Away, a zakończony King of Spain koncert The Tallest Man on Earth był bez wątpienia jednym z najbardziej poruszających występów festiwalu, między innymi dlatego, że mało kto tak precyzyjnie, a jednocześnie naturalnie znajduje środek między wycofanym wzruszeniem, a charyzmatyczną przebojowością. Że The Walkmen zagrali The Rat (yeah!) i nie zagrali niczego z pięknego debiutu Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone sprzed 10 lat (łeee!). Że Chromatics zagrali bardzo dobry koncert i byli pierwszą bardzo miłą niespodzianką. Że Robyn jest fajna, fajnie tańczy i bardzo się cieszy na własnym koncercie. I że Fuck Buttons nie są już tak fajni jak kiedyś, za to Animal Collective są, szczególnie gdy wśród gumowych dmuchawców i nadmuchiwanych utytych hatifnatów grają starocie typu Brothersport i Peacebone.
(3) Że Purity Ring to kolejny ciekawy zespół z Kanady i druga bardzo miła niespodzianka. Że Twin Shadow wypadł fantastycznie - niezwykle luźno, potężnie i sugestywnie. Że Liars zawiedli i to bardzo.
Że Grizzly Bear zagrali najlepszy koncert całego festiwalu.
I że teraz już wiecie dlaczego szkoda, że w sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz