niedziela, lutego 27, 2011

niezupełnie o Share the Joy


No niestety, znów się potwierdziło, że wystarczy obejrzeć kilka klasycznych filmów, posłuchać starych płyt i w człowieku wrażliwym budzi się nostalgia za czasem przedembrionalnym. Głębsze pytanie jest just around the bend, bo najciekawsze jest to, czy wielkość została rozcieńczona czy sprytnie się chowa? Masowe lata 00 wymagają uporczywych i nieprzerwanych poszukiwań dobrego towaru. Nie wystarczy już pójść do kina, zapalić wygniecionego papierosa i odpłynąć do innego świata. Gramofonowe igły nie ścierają katowanych płyt, rzadko kiedy kilka razy czyta się te same książki.


Wszechobecność i dostępność wszystkiego sprawia, że wszyscy publikują, a chlubne (rekomendowane przez środowisko oraz inteligentne internetowe systemy) inspiracje działają na coraz to nowych, młodych muzyków, którzy tworzą muzykę na piątkę. Piątkę w skali - oczywiście - dziesiątkowej. Początkowo wydawało mi się, że to kwestia zmniejszającej się liczby przesłuchań, które można poświęcić jednemu nowemu wydawnictwu, ale wydaje się, że to tylko część problemu. Dzisiejszy rynek muzyczny obniża szerokości właśnie do poziomu 5/10. Jeśli spojrzymy na muzykę lat 60., 70., 80., okaże się, że owszem - możemy dokopać się do wielkich pokładów przemilczanego dobra, ale z drugiej strony - to, co popularne jest najczęściej świetne. Problemem ostatnich dziesięciu lat nie jest ogrom muzycznych nieporozumień. Te można spokojnie wpisać na czarną listę. Najbardziej zasmucającym zjawiskiem jest powolne topnienie wierzchołka i rozpływanie się muzycznej masy w wielgachną połać przeciętności. Szuflandia zniknęła, wielkie szufladki są małe, mała - wielka, opatrzona tagiem "średnie i niezłe". Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wygląda najgorzej. Teoretycznie lepiej wybierać świetne ze średniego niż ze słabego. Z drugiej strony pozostaje strach przed przeoczeniem i wpadnięciem w recenzenckie koleiny. Powód? Przerobienie całości materiału staje się fizycznie niemożliwe (nie każdy jest przecież Makowieckim), a modne środowiska - rozmawiające językiem pseudonaukowym (spoko, ja tylko raz i zaraz kończę) lub trendy niedbałym - promują i negują, a brak czasu na dogłębne odsłuchy wspomaga przyswajanie kategorycznych opinii. Nie chodzi oczywiście tylko o muzykę. Opłacane listy literackich "bestsellerów", winiarski przemysł producencko-degustatorski (polecam film Mondovino i teksty Marka Bieńczyka), karykaturalny świat mody. Wszystko to pada na żyzny grunt. Dzisiejszym sukcesem jest zaistnienie na shoutboksie, wrzucenie teledysku na facebooku (pod kolor zdjęć z ostatniej uroczej wycieczki), zjechanie lub oklaski dla najnowszego krytycznego tekstu któregoś serwisu. Każdy ma głos i nie waha się go użyć. Każdy głos jest inny, ale większość w masie jest podobna i promuje jej wysokość Mierność.


Przyciągnięcie sztuki do odbiorcy bywa niesłychanie przyjemne. Mailowa korespondencja z osobami, które rozszarpują nas swoją twórczością to prawdziwy orczyk na Olimp, ale plakatowość gwiazd lat minionych ma w sobie coś jeszcze bardziej boskiego. Dlatego tak bardzo cieszę się, że Tom Waits wszedł do studia, dlatego denerwuje mnie kolejny very-best-of Morrissey'a, który odwlecze premierę nowej płyty. I naprawdę, nie chodzi o to, że tego wszystkiego już dzisiaj nie ma. Nie cofnąłbym żadnej piątki - tym razem w skali piątkowej - przyznanej płytom z ostatniej dekady, nie zapomnę wielu koncertów 'dzisiejszych' wielkich. Nie przewijajcie strony w poszukiwaniu youtube'owego okienka z I Just Wasn't Made for These Times. Fejsowe lanse i miejskie bounce bezwarunkowym odruchem puszczam bokiem, chwalę sieć za warunki i możliwości, mieszam cyfrowe piosenki, ale kupuję też mnóstwo kompaktów i winyli, jeżdżę na festiwale i często zachwycam się nowymi płytami. Jeśli I long for the days they used to say 'Ma'am' and 'Yes sir' to tylko częściowo i wybiórczo. Czy drażni mnie ten rozcieńczony mental, który pasuje do rozcieńczonej artystycznej sytuacji w roku 2011, latach wcześniejszych i - z pewnością - późniejszych? Tak. Czy drażniłby mnie inny - gwiazdorsko ustalony? Nie wiem, ze wskazaniem na tak. 

Przed chwilą chodziło mi tylko o to, że większość tegorocznych albumów, które miałem okazję przesłuchać jest właśnie "niezła". Niby to komplement, ale sama budowa tego przymiotnika jasno wskazuje, że "niezłej" niebezpiecznie blisko do "niedobrej". Powiem więcej - przed chwilą miałem jedynie napisać, że niezła ta nowa płyta Vivian Girls, a miejscami nawet dobra. Lepsza chyba od debiutu, słabsza od najlepszego dotąd Everything Goes Wrong. To właśnie chciałem dziś powiedzieć, ale trochę się rozpisałem. Nie najlepiej będzie to wyglądać na Facebooku.

1 komentarz:

eal pisze...

pięknie napisane