NOTKA KONCERTOWA, cz. III - BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB - 3.12.2007, Sala Heineken
BRMC są fajni, to wiedzieliśmy. BRMC tworzą czasem świetne, krótkie, rockandrollowe numery, to wiedzieliśmy. BRMC nagrywają (może oprócz bardzo dobrego debiutu) nierówne płyty, to też wiedzieliśmy. Ale że dzielą koncert na dwie części z czego pierwsza wymiata i rozgrzewa do czerwoności a druga wywala na takie poziomy nudy, że planuje się wspomniane jajka z groszkiem... oooo, tego nie wiedzieliśmy.
Zaczęło się od silnej promocji Baby 81 - na szczęście polegającej na prezentowaniu piosenek najlepszych. Było więc i Weapon Of Choice i przede wszystkim miażdżący Berlin z fantastycznym podwójnym wokalem i powiewającą wśród ubranej na czarno publiczności kartki "Uh somebody!". Mnóstwo ekspresji, światła jak z koszmaru epileptyka i świetny odbiór - zapowiadało się znakomicie.
Setlista wyglądała tak:
a w środku pojawił się piękny cover Dylana (minimalnie ratujący rozlazłą część występu):
The Lonesome Death of Hattie Carroll
No i niby nie zabrakło ani Love Burns ani Whatever Happened... ani zagranego na bis Red Eyes And Tears, ale spora część rockowej fajności BRMC poszła wiadomo-co-się-robić przez niemiłosiernie rozwleczone aranże, które zlepiły się w długą, mdłą naparzankę. Poza tym sztywny podział część szybsza-część wolniejsza nie sprawdził się tu zupełnie. Zabrakło sił na ostatnie okrążenie, zawodnika wyprzedził peleton.
zdjęcia: http://flickr.com/photos/alive87/
slejw&yoko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz