piątek, września 03, 2010

Wideo dnia #135, czyli:



Panda Bear - single i zdjęcia z gwiazdami,
Muzyczna mapa - komisowe przymiarki.

Dzisiejsze wideo dnia to w pewnym sensie zagrycha wyrzutu sumienia, bo oto obiecałem sobie, że w miesiącu wrześniu, miesiącu - jak mawiała moja licealna wychowawczyni - pieniążkochłonnym (bo i rada i brulion) nie kupię żadnej płyty i już trzeciego dnia złamałem to postanowienie kilkoma draśnięciami laptopowego gładzika. Po wakacyjnej rozpuście miał nastąpić rozsądny odwyk, ale jeśli rano odbieram maila, że można już zamawiać nowy, limitowany do 500 przedpremierowych egzemplarzy, singiel 7" Pandy no to hold on, szwagier, I gotta wyłączyć na chwilę. Wyłączyć zakaz oczywiście, a w dalszej części miesiąca nie otwierać skrzynki.

Singiel to You Can Count On Me - najjaśniejszy (obok Ponytail) punkt występu Pandy na tegorocznej Primaverze - koncertu, który z perspektywy czasu (i z perspektywy tego nagrania) wydaje się mniejszym rozczarowaniem niż wydawał się wtedy. Przepiękny numer, jak pisze Domino - a gentle duet between Panda Bear and himself.



W sprawie muzycznych zamówień - teoretycznie ostatnią przeszkodą dla płytowej globalizacji stały się wysokie koszty wysyłki, które czasem odstraszają i każą czekać na nalot na zagraniczne komisy, na jakieś spontaniczne lub planowane 'go west' (chociaż kiedy taki cdwow oferuje wysyłanie wszystkiego za darmo to nawet ten argument trafia szlag). Teoretycznie, bo sama instytucja sklepu z muzyką nadal przyciąga bardziej niż błysk w oku listonosza. Zbaczając więc z niewygodnego tematu winy rozkładam przykurzoną muzyczną mapę i wspominam kupowanie płyt:



tu, w Berlinie, gdzie obok przetacza się któryś z bahnów,



tu, w Lizbonie, w Louie Louise, gdzie ma się wrażenie, że przyszło się do koleżeństwa pożyczyć coś fajnego do słuchania,



tu, w fantastycznym barcelońskim Revolverze na nierealnej ulicy płytowych komisów,



tu, w madryckim FNACu, który w trakcie naszej hiszpańskiej emigracji pełnił wszystkie funkcje raju,



tu, na sztokholmskim starym mieście, w sklepie gdzie na półce leżało sobie ultrarare promo wydanie domowych piosenek Drake'a (po naszej wizycie już tam, rzecz jasna, nie leży),



tu, w amsterdamskim Distortion, w przepięknej dzielnicy Jordaan, gdzie pan podliczając zakupy zakazuje płacić za Bring On the Dancing Horses Echo & the Bunnymen i mówi, że gdyby trzeba było coś do Polski przesłać to przecież poczta blisko ; albo w Leidzie przy mostku gdzie jest więcej płyt niż we wszystkich polskich sklepach stacjonarnych,



albo nawet tu, na rzymskim Termini, w jakiejś przyjemnej sieciówce.

Jednym słowem miejsca > poczta, ale dzwonek do drzwi i rwanie kartonu to też jakiś urok. Wracając do spraw bieżących - w końcu pojawił się nieprzeskakujący Interpol, który wydaje się lepszy niż po pierwszych niepokojących przesłuchaniach, zobaczymy. + z nowości całkiem fajna EPka (i jeszcze lepszy singiel) zespołu The Hundred in the Hands. A najfajniejsze to zdjęcie:



Na razie Panda na pętli i do nieodległego kontaktu!

Brak komentarzy: