środa, sierpnia 13, 2008

FIB 2008 - relacja dzień po dniu



I'm a fiber, I'm a fiber, I ain't born typical – tak powinny zabrzmieć słowa U.R.A. Fever podczas koncertu The Kills (patrz: dzień trzeci). Ale może to jednak typowe, że na festiwalu trzeba się głównie bawić, gadać w trakcie koncertów, obgadywać gospodarzy i nie tylko, przebierać w *bardzo zabawne stroje*, upijać się już rano itp. itd. Nie jesteśmy z panią Yoko rasistami ani nacjonalistami (oj, nie), ale po tegorocznej edycji festiwalu Benicassim nabraliśmy pewnej dziwnej niechęci do Anglików. Flegmatycy... to od plucia, tak? Nie lubimiy generalizować, ale 99 % festiwalowego syfu wytworzyli oni. Na FIBie było ok. 148 tysięcy ludzi. Jakieś 55-60 % z zagranicy. Miażdżąca większość z Wysp. No... i jeśli chodzi o publiczność to było jak było.

Dobrze, teraz Oskar Zrzęda wraca do kosza i mówimy w końcu o muzyce. A jest o czym. Cztery dni i kilka koncertów, które szturmem wzięły naszą czołówke listy Najlepsze koncerty na jakich byliśmy. Trzeba było odciąć się od otoczenia i w myśl zasady take only what you neeeed from it czerpać to co najlepsze. Poniżej nasza relacja dzień po dniu. Skromniejsza w porównaniu z rozpiską, bo czasem nie pozwalała potrzeba natychmiastowego zaśnięcia, czasem coś wypadło. Nieważne, jedziemy.



17.07 – dzień pierwszy (FIB Start)

SIGUR RÓS



Jedyny koncert jaki udało nam się zobaczyć tego dnia. Baliśmy się, że będą przynudzać (patrz: nowa płyta), ale przynudzali rzadko. Set (zawartość + kompozycja) chyba jeszcze lepszy niż na Open'erze 2006. Sekcja dęta w białych melonikach, wielkie lampy na scenie (przypomniało się „ciepło” koncertu The Low Frequency in Stereo z ostatniego OFFa) – urzekające, ale wartość tego koncertu tkwiła w zaangażowaniu całego zespołu. Grali tak, jakby miał to być ostatni koncert w ich życiu. Sformułowanie okropnie oklepane, ale uwierzcie, tak to właśnie wyglądało.

HIGHLIGHTY: początek – Svefn-g-englar (video poniżej) i koniec - Gobbledigook (to im akurat na nowej płycie wyszło).





18.07 – dzień drugi

THE RUMBLE STRIPS i BABYSHAMBLES

Widzieliśmy, ale nie w całości. Ci pierwsi nudnawi, ci drudzy w porządku, ale bez rewelacji.

EL GUINCHO



Powiedzieliśmy, że damy szansę i daliśmy. Ale Guincho szansy nam nie dał i znów wokalu słychać nie było, bas dudnił, a fantastyczne kompozycje z Alegranzy ginęły w (rytmicznym, ale jednak) zgiełku. Jeśli zna się ten album nie jest najgorzej. Byliśmy w stanie się wkręcić i wyławiać linię melodycznę i niektóre hooki. Jednak jeśli ktoś widzi koncert El Guincho nienaznaczony jeszce jego twórczością może się łatwo zniechęcić. No nic, czekamy dalej.

PS. Pan Guincho miał na sobie koszulkę z napisem NO AGE. Na Primaverze dzielili scenę... Może jakiś wspólny projekt, panowie? To by było coś!

HIGHLIGHTY: Hmm... ciężko stwierdzić, głównie przez zakłócony odbiór.



FUJIYA & MIYAGI



A to bardzo fajny koncert. Wyśmienite wizualizacje – świat z domina + wariacje na temat Pacmana dopełniły muzycznego dzieła. Bardzo mięsistego i konkretnego. Nie był to może koncert porywający, ale lepszą elektroniczną zabawę trudno sobie wyobrazić. Yoko mówi, że podobało jej się sinusoidalnie. Ja nie znam takich trudnych słów, więc powiem, że nie było to rewelacyjne, ale pod „świetne” już mi podchodzi.

HIGHLIGHTY: otwierający całość Ankle Injuries i nasze ulubione Collarbone (video poniżej).



HOT CHIP

Niemożność dopchania się do wielkiego namiotu sprawiła, że widzieliśmy tylko kawałek i to z boku. Załapaliśmy się na dziwną wersję And I Was a Boy From School (bez tego najfajniejszego, zapętlonego motywu) i kilka kawałków z nowej płyty, za którą raczej nie przepadamy. Ogólnie wyglądało to średnio. Ale publika szalała, więc może się mylimy.

MY BLOODY VALENTINE



Pierwszy wielki koncert tego festiwalu. Shoegaze w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak słusznie zauważyli autorzy festiwalowej gazetki – Shields i Melinda nie spojrzeli na siebie ani raz. Nie było też „cześć”, „kochamy was”, łamanej hiszpańszczyzny i innych ozdobników. Wszystko co mieli do powiedzenia powiedzieli muzyką. Było wzruszająco, mocarnie, soczyście. Aż niewarygodne, że to wszystko tak wygląda po 15 latach przerwy. Drugi, po Young Marble Giants wielki powrót tego roku. Oklaski, pokłony, głowy żegnają się z kapeluszami.

HIGLIGHTY: całość? Dwa kawałki poniżej.





ROISIN MURPHY



Po pamiętnych genialnych koncertach w Krakowie i w Madrycie oczekiwania były wielkie stąd małe rozczarowanie. Jednak o spadku formy Roisin raczej nie może być mowy. Chodzi o różnicę: regularny koncert X występ na festiwalu. Festiwalowy set był z wiadomych względów mocno okrojony, atmosfera też nie taka (mówiliśmy już o gadających wciąż Anglikach?). Murphy udowodniła jednak, że nie ma na nią bata i jest obecnie największą disco-divą na świecie. No i te bajeczne chórzystki...

HIGHLIGHTY: otwieracz – Don't Cry (video poniżej) i Primitive





19.07 – dzień trzeci

THE TING TINGS I JOSE GONZALEZ

Na pierwszych nie zdążyliśy (słyszeliśmy Great D.J. z daleka), na drugiego się nie dopchaliśmy. Tu już nie można było oglądać z boku namiotu, bo na scenie obok łupała muzyka, która Gonzáleza skutecznie zagłuszała.

AMERICAN MUSIC CLUB



Mieliśmy nie iść i byłby to błąd. Bardzo dobry, rasowy rockowy koncert. Muzycy zaangażowani i sympatyczni. Bardzo kameralnie jak na FIB. Na plus.

PS. Ich nowa płyta jest tak klasyczna, regularna i niewydziwiona, że aż urzeka. Nie będzie to czołówka zestawienia, ale raczej się w podsumowaniu zobaczymy.

HIGHLIGHT: Home (video poniżej)



MY MORNING JACKET

Rozczarowanie. Miało być ładnie, nie było. Masturbowanie się swoim graniem rozwleczone do granic sprawiło, że nie dotrwaliśmy do końca. Nie było to straszne, raczej nijakie. Szkoda.

THE KILLS



Świetni! Dwie osoby na scenie, a energii pokłady niezmierzone (wybaczcie dziwne konstrukcje, piszę te słowa niedługo po najszybszym i najdłuższym biegu mojego życia ; zainteresowanych zapraszam na piwo, które stawiacie :P). Dużo utworów z Midnight Boom to niewątpliwy plus tego koncertu, bo to bez wątpienia ich najlepsza płyta. No i piękne fragmenty, gdy wyśpiewywali te swoje wściekłe teksty „w siebie”. Robiło wrażenie.

HIGHLIGHT: no np. takie Last Day of Magic (video poniżej)







THE RACONTEURS



Też kapitalni. Energetyzujący występ, fantastycznie zagrany. Jedne z najbardziej burzliwych oklasków festiwalu całkowicie zasłużone. Ich pierwsza płyta nie zachwyca, ich druga płyta nie zachwyca. Trzeba być kimś żeby w takich okolicznościach wygrzać zachwycający koncert.

HIGHLIGHT: Steady As She Goes (video poniżej)





20.07 – dzień czwarty

THE NATIONAL



Jeśli chcecie recenzji obrazkowej wpiszcie w gadu-gadu < wow >.

A recenzja tekstowa? Hmm... no < wow > właśnie. Świetny dobór kawałków (czyli dużo z Boxera i dużo z Alligatora), świetna kompozycja (zaczęli piękną wersją Start a War, skończyli z wykopem w postaci Mr. November) no i przede wszystkim miażdżące wykonanie. Utwory mocne były niezwykle mocne, utwory spokojniejsze na potrzeby koncertu podrasowano. Ale z głową, bez rozwlekania i z zachowaniem ducha piosenki.

Podczas koncertu Morrissey'a, o którym za chwilę, podszedł do mnie mocno już „zmęczony” chłopiec i powiedział: „Ooooo Boooże, widziałem cię na The National, po reakcji sądzę, że się strasznie podobało, hm?”. Noooooo!

HIGHLIGHTY: Start a War, Fake Empire, Secret Meeting, Abel (video poniżej) i Mr. November









DEATH CAB FOR CUTIE



Na głównej zaczynał Cohen (gdyby nie DCFC to pewnie byśmy poszli), pod namiotem mała obsuwa, ale wielka okładka-płachta Narrow Stairs pojawiła się w końcu za sceną i zaczęło się. Tak jak nowa płyta – od Bixby Canyon Bridge. A jeśli już o nowym albumie mowa – zespół zachował się sprytnie i na koncert wybrał same mocne punkty. Usłyszeliśmy więc wspomniany Bixby..., I Will Possess Your Heart, Cath..., Long Division. Zabrakło tylko mojego ulubionego Grapevine Fires. No a co poza nowościami? Brak I Will Follow You Into The Dark i We Have The Facts... wynagrodziły m.in. perełki z Transatlanticism.

Ogólnie kapitalny koncert. Skumulowane emocje wybuchały kiedy trzeba, Gibbard zachwycał wokalem (dokładniem takim jak na płytach), było fantastycznie.

HIGHLIGHTY: np. piękna wersja Transatlanticism (video poniżej)











MORRISSEY



My, Morrissey i obiektywna ocena? No way. No ale spróbujemy podać chociaż kilka informacji. Nie było tak magicznie jak w Berlinie. Powód ten sam, co w przypadku Roisin Murphy. Ale, ale... to koncert Morrissey'a, więc w naszym przypadku o rozczarowaniu nie może być mowy. Świetny set, odsączony niestety z kawałków z nowej płyty (czekamy, czekamy). Ale jak tu narzekać jeśli dostaliśmy absolutnie piękne wersje m.in. Why Don't You Find Out For Yourself, Death of a Disco Dancer czy Stretch Out and Wait. + cięte komentarze np. nt. mięsożerców (I feel sad that Benicassim is still not cruelty-free) oraz angielskiej i hiszpańskiej muzyki (Wiem, że znane zespoły w Hiszpanii są straszne, ale nie martwcie się, znane zespoły w Anglii też są straszne). Bardzo wzruszający, ale też surowy i mocny był to koncert. Long live the king!

HIGHLIGHTY: heh...

The Last of the Famous International Playboys (video)
Ask
First of the Gang To Die (video)
That's How People Grow Up
Irish Blood, English Heart
I Just Want To See The Boy Happy
Sister, I'm a Poet (video)
Vicar in a Tutu
All You Need Is Me (video)
The Loop
The World Is Full of Crashing Bores (video)
Why Don't You Find Out For Yourself (video)
What She Said
Death Of a Disco Dancer
You Say You Don't Love Me (Buzzcocks cover)
Stretch Out and Wait
Life Is a Pigsty
How Soon Is Now?















All these great photos are from fiberfib on flickr.

A już niedługo relacja z OFFa :) Do przeczytania!

Brak komentarzy: