Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.
Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!
Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.
Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé
Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)
Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt, to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.
PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.
Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek
Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.
Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny
Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.
Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych
Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.
Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?
Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.
Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele
Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.
AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały
To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.
Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D
Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.
Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.
PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!
Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!
Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.
Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!
Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.
Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran
Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.
Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych
Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”
Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!
Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.
Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości
Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.
Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne
Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.
Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący
Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.
Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo
Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]
Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz