piątek, czerwca 24, 2011
niedziela, czerwca 12, 2011
Pepik #002 - The Trieste of Magris
The Trieste of Magris, a set on Flickr.
Jeszcze jedno wspomnienie z Barcelony/Primavery.
info o wystawie
piątek, czerwca 10, 2011
niedziela, czerwca 05, 2011
Primavera Sound 2011 (VII) - dzień 5. (niedziela)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
ME AND THE BEES – przyjemne hiszpańskie gitarowe granie,
DEAKIN – odwołał, a szkoda,
MY TEENAGE STRIDE – słabo,
BMX BANDITS – jw.,
MERCURY REV PERFORM DESERTER’S SONGS
W książeczce niedawno wydanej kolekcjonerskiej edycji albumu „Deserter’s Songs” czytamy:
„We live more or less in between a great big river that is very deep and sleepy mountains made from star crashes covered with tall creaky trees. And in the river swim giant, armored, pre-historic fish but they are awful hard to see in a way because they love deep down things and prefer talking to each other than to surface people… And the mountains have witchy forests filled with bears who like birthday cakes, a maiden vampire slayer named Houdini, and an outlaw’s gold treasure buried in a hidden place no one knows of yet… And also there are good people in them too, who if you are lost and far away from home will always help you find your way back no matter what, even when it gets dark… just like this record did for me.” ~Jonathan
Podpis pod tekstem jest w zasadzie zbędny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z muzyką Mercury Rev (czy może konkretniej: z muzyką Mercury Rev przełomu stuleci, a więc płytami „Deserter’s Songs” i „All Is Dream”) od razu wyczuje w nim styl Jonathana Donahue. Styl niełatwy, bo naginający do granic struny ryzykownych konwencji, lirycznie balansujący na granicy grafomanii, synestetyczny, oniryczny, budzący setki skojarzeń i jednocześnie całkowicie odrealniony. Po serii świetnych eksperymentalnych, hałaśliwych płyt (z „Boces” na czele) Mercury Rev zmienili kierunek i swój kompozycyjny i instrumentalny rozmach skierowali w rejony leżące nawet nie za siedmioma, ale siedemdziesięcioma górami. Przełom i pierwszy krok stanowiło właśnie „Deserter’s Songs” – płyta z piękną, bardzo charakterystyczną okładką, zawierająca niecałe 45 minut bezdyskusyjnej muzycznej magii. Album otwierający na oścież wyobraźnię odbiorcy zarówno momentami przykurzonych, strychowych dźwiękowych impresji, jak i fragmentami wręcz popowymi, a więc hitami takimi jak „Opus 40” czy „Goddess On A Hiway”. Wymienianie tych właśnie utworów nie jest zresztą przypadkowe. „Goddess” – singiel pierwszy – zwróciła na czarodziejskie ostępy Amerykanów światło reflektorów, „Opus 40” – singiel ostatni, numer, któremu towarzyszył wspaniały teledysk Antona Corbijna – ugruntował ich pozycję na niezależnym rynku. Jeśli jednak mówimy o „Deserter’s Songs” wstyd tracić czas na fakty jakkolwiek pozapiosenkowe.
Wszystko zaczyna się od „Holes”, które Donahue zamyka przejmującą, jakby wyciętą z „ 8 i ½” Felliniego, frazą: „Bands, those funny little plans, that never work quite right”. Zanim jednak nastąpi miażdżący finał utworu, słuchacz ma kilka minut na zapoznanie się z mikrokosmosem albumu (który zostanie zresztą przeniesiony na kolejną znakomitą płytę Mercury Rev – wspomniane „All Is Dream” z 2001 roku). Na żywo ta prezentacja świata i jego mieszkańców staje się jeszcze bardziej wyjątkowa. Maniera Donahue – zaklinającego akordy i dyrygującego zespołem – w normalnych warunkach powinna drażnić, jednak podczas koncertu urzeka, bo wyjątkowo pasuje do tekstowej warstwy przedstawienia. „Smokelike streams”, „big blue open sea”, „distant gods”, „little moles” – elementy układanki spływają w jedną całość i pozwalają przejść na drugą stronę szafy, gdzie już czekają – cyrkowe „Tonite It Shows”, kinematograficzne „I Collect Coins”, pastorałkowe „Endlessly” i w końcu „Opus 40” z siłującym się z nami i zawsze w końcu wygrywającym refrenem: „Tears in waves minds on fire / Nights alone by yr side”. Na końcu strony A wybrzmiewa jeszcze najbardziej amerykański i piosenkowy moment albumu - „Hudson Line”, w którym partie saksofonu zagrał Garth Hudson z The Band. Koncertowe odtwarzanie kompozycji z „Deserter’s Songs” przynosi oczywiście pewne straty w szczegółach, zachowuje jednak ogólną moc muzyki (gitarowe wykończenia) i przekazu (wodospadowe ściany dźwięku). Podobnie jest po drugiej stronie płyty. Wszystko rozpoczyna się od powrotu do teatralnej, czy może lepiej jarmarcznej magii, ale na żywo „The Happy End (The Drunk Room)” stanowi przede wszystkim tusz przed pojawieniem się bogini – utworu kompletnego, zamkniętego, niepowtarzalnego, o którym pewnie pisać się nie powinno.
Mercury Rev bywają często zestawiani z The Flaming Lips. Główne powody to kosmiczne echa piosenek, fakty biograficzne (Donahue grał na dwóch płytach grupy Wayne’a Coyne’a, współprodukuje też wydawnictwa FL) oraz postać rozpoznawalnego lidera. O ile jednak Coyne ze swoim wodzirejskim lotem i skłonnością do megalomanii rozdrażnił nas i zniechęcił, o tyle w lidera Mercury Rev moglibyśmy wpatrywać się godzinami. Zarówno „Deserter’s Songs” (1998) jak i „The Soft Bulletin” (1999) to płyty kapitalne, ale na żywo jedynie Donahue – klasą, charyzmą, natchnieniem, szacunkiem dla słuchacza – potrafi przeszczepić płytowe emocje i przekierować je na zupełnie nowe tory odczuwania.
Po „Goddess On A Hiway” przyszedł czas na “The Funny Bird” – fragment, wbrew wywoływanym przez tytuł pozorom, najbardziej mroczny i psychodeliczny – oraz filigranowe „Pick Up If You’re There” motywami gry na pile (na żywo robi to jeszcze większe wrażenie!) przypominające gęste lasy Toma Waitsa z wybitnego „The Black Rider”. Regulaminowy czas koncertu skończył się natomiast z ostatnimi dźwiękami świetnego, puszczającego oko do Beatlesowskiego klasyka „Delta Sun Bottleneck Stomp” operującego zapętlonym wersem „Wavin’ goodbye i’m not sayin’ hello”. Wbrew zapowiedziom nie był to jednak na szczęście koniec.
Bis – fenomenalny i treściwy – składał się z trzech fragmentów. Sam finał to „Senses on Fire”. Utwór pochodzący ze słabszej płyty zespołu – “Snowflake Midnight” – poradził sobie w roli zamykacza tak mocnej całości nadspodziewanie dobrze. To, co najważniejsze nastąpiło jednak wcześniej. Tradycyjnie usłyszeliśmy bowiem przebijający oryginał cover Gabrielowskiego „Solsbury Hill” oraz chyba najpiękniejszą piosenkę w dorobku Mercury Rev – otwierające „All Is Dream”, przejmujące „The Dark Is Rising”. Więc:
„I always dreamed I'd love you / I never dreamed I'd lose you / In my dreams, I'm always strong.”
PS Przeglądałem przed chwilą Louder Than Bombs pod kątem informacji o Mercury Rev i ze zdumieniem stwierdziłem, że chyba ani razu nie chwaliłem się jeszcze bliskim spotkaniem z Jonathanem. Otóż po koncercie na warszawskim Summer of Music (no głowę bym sobie dał uciąć, że już się tym chwaliłem!) podszedłem do Artysty w celu pogratulowania świetnego występu. Donahue wyraźnie się ucieszył, po czym objął mnie i ściskał dobre pół minuty. Tak, myję się, ale przyznam – niechętnie.
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
sobota, czerwca 04, 2011
Primavera Sound 2011 (VI) - dzień 4. (sobota)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
THE TALLEST MAN ON EARTH (San Miguel)
Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy wybrać Cale’a grającego „Paris 1919” czy Mattsona grającego swoje. Zdecydowały względy kolekcjonerskie – Cale’a widzieliśmy już we Wrocławiu, Szwed umknął nam na OFFie. Wybór z wejścia okazał się dobry, bo Wysoki okazał się niezwykle sympatycznym młodzieńcem, bardzo umiejętnie ogniskującym uwagę słuchaczy i przenoszącym swoje *proste utwory na gitarę* na największą scenę festiwalu. Najpiękniej wypadły piosenki ze świetnego „Wild Hunt” (2010) oraz nowy utwór „There’s No Leaving Now” (wideo tutaj), natomiast reakcja po (I wanna be) „The King of Spain” (poniżej) wróży Hiszpanom ich własny, szwedzki Świebodzin.
PS Na koniec śliczny duet z Amandą Bergman!
Cały set do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.
WARPAINT (Llevant)
Zaczęło się bardzo miło, skończyło się bardzo szybko, bo przed Fleet Foxes chcieliśmy jeszcze koniecznie obejrzeć kawałek tUnE-yArDs. Do zobaczenia na OFFie.
TUNE-YARDS (Pitchfork)
No i właśnie – scena Pitchfork i niecałe pół godziny na Merrill Garbus, nad którą rozpływaliśmy się na LTB na początku kwietnia. Soczysty, rozbawiony występ potwierdził, że stawialiśmy na mocnego Garbusa – zabawy instrumentami, energetyczna choreografia (synchroniczne skoki w stylu „Stop Making Sense”) i skupienie na rytmie pozwoliły wycisnąć z numerów z „w h o k i l l” to, co najlepsze i rzuciły nas z powrotem w objęcia tego bardzo udanego albumu, z którym z pewnością spotkamy się przy okazji płytowego podsumowania roku.
FLEET FOXES (San Miguel)
Ścisła czołówka, a może nawet podium tegorocznej Primavery. Znakomita kompozycja utworów z dwóch albumów i EPki. Niezwykła dbałość o szczegóły. Fenomenalne akcentowanie kluczowych momentów piosenek. Nieznośnie perfekcyjna lekkość grania. Wszystkie te elementy można by wyrzucić do kosza, gdyby nie łączył ich jakiś tajemniczy pierwiastek, którym tak mocno nasycone są płyty i koncerty Fleet Foxes. Koncepcja odcięcia autora od dzieła objawia się w ich przypadku wyjątkowo dosadnie, ponieważ słuchacz ma wrażenie, że spotyka się z medium, przez które płynie muzyka. Dźwięki kalejdoskopicznie składające popowe harmonie wokalne lat 60., o wiele bardziej zakurzone folkowe pejzaże i miliony drobnych, składających się na ogólne odczucie szkiełek. Uczestnictwo w koncercie Fleet Foxes jest jak świadkowanie powstawaniu szesnastowiecznego niderlandzkiego obrazu. W jednym momencie chcemy złapać szczegół i jednocześnie oddalić się, by ogarnąć całość. Ta ambiwalencja odczuć w przypadku muzyki artystów ze Szmaragdowego Miasta nie prowadzi jednak do nieprzyjemnego rozdarcia, raczej do poczucia muzycznego spełnienia na wszystkich płaszczyznach. Z przyziemnych notatek dotyczących momentów szczególnie ujmujących warto wspomnieć o kapitalnej, środkowej triadzie „Sim Sala Bim” („Helplessness Blues”, 2011) – „Mykonos” („Sun Giant”, 2008) – „Your Protector” („Fleet Foxes”, 2008) stworzonej przez trzy fenomenalne utwory z różnych wydawnictw zespołu. Jeśli dodamy, że tuż po niej nastąpił kulminacyjny moment występu zaznaczony najbardziej rozpoznawalną piosenką Fleet Foxes – „White Winter Hymnal”, być może uda nam się choć trochę przybliżyć czytelnikowi rozkoszność sobotniego popołudnia spędzonego w towarzystwie Amerykanów. W meczu Manchester – Barcelona wygrało Seattle.
Koncert do pobrania ze stron Louder Than Bombs.
EINSTÜRZENDE NEUBAUTEN (Ray-ban)
Jeśli Hans Christian Andersen i jego „Królowa śniegu” ponoszą część winy za wasze dziecięce koszmary, Hans Christian Emmerich i jego Einstürzende Neubauten z pewnością powinni czuć się odpowiedzialni za dręczące was mary wieku dorosłego. Znany szerzej jako Blixa Bargeld Niemiec wspomagał bowiem – jako członek The Bad Seeds – wielkiego Nicka Cave’a, ale sam również tworzył muzyczną historię jako lider *walącego się nowego budownictwa*. W muzyce grupy i w aparycji członków zespołu próżno szukać jakichkolwiek oznak czystości lub piękna, ale cóż, na tym chyba polega cały urok. A koncert? Scena wypełniona nietypowym instrumentarium, teatralno-horrorowa atmosfera, Blixa witający się zabawnym „Hello, non-soccer fans!” i kluczowe, świetne „Let’s Do It a Dada” z wydanego bez wytwórni albumu „Alles wieder offen” z 2007 roku.
GANG GANG DANCE (Pitchfork)
Na Gang Gang Dance byliśmy krótko, po kilku utworach musieliśmy wspiąć się po schodach i zająć miejsce na PJ Harvey. Te parę numerów pozwoliło nam jednak stwierdzić, że od czasu promującego fantastyczną płytę „Saint Dymphna” koncertu na Primaverze 2009 coś wahnęło się na gorsze. Niby „Eye Contact” wytrzymuje presję i może się podobać, ale mimo wszystko więcej tu teraz rozmów z nagłośnieniowcem i tańca na krawędzi sceny niż słusznej i wytrwałej, plemiennej nawalanki w instrumenty, z której często wynikały naprawdę piękne rzeczy. Ogólne wrażenia zdecydowanie po stronie wartości plusowych, ale do tego mały zawód dopisany na marginesie.
PJ HARVEY (San Miguel)
Wybitności samej postaci Polly Jean nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Na uniwersytetach grania jej *eksplozję artystycznej samoświadomości* powinno wykładać się jako przedmiot obowiązkowy. Bo oto skala możliwości i chronologii łączy nam się i pokazuje przejście od brudnego, gitarowego debiutu („Dry”, 1992), przez albumy kontynuujące i modyfikujące twórczą ścieżkę PJ aż po szczytowe osiągnięcia rozpoczęte od najlepszego albumu w dorobku artystki, jednej z kluczowych płyt przełomu wieków – „Stories from the city, stories from the sea” (2000). Znakomite, niedocenione „Uh Huh Her” (2004) wywalało gary i wracało do czasów PJ absolutnie surowej, rzucając jednocześnie poetyckie, balladowe wskazówki na temat przyszłej, wybranej już chyba wówczas drogi. Rok 2007 to szok wyciszonego, wiktoriańskiego, kredowego, wampirycznego i mitycznego wręcz „White Chalk”, a 2011 – porzucenie wewnętrznego mikrokosmosu dla apokaliptycznego *cichego wrzasku* na konający świat. W ten sposób dochodzimy do występu na Primaverze – innego niż ten w warszawskiej Sali Kongresowej, bardziej milczącego, niedopowiedzianego i bazującego na teatralnej, nie koncertowej koncepcji. Dramatyczność spektaklu nie oznaczała oczywiście rezygnacji z emocji, które rzucały się w oczy pozornie tylko tłamszone określonym kształtem piosenek z „Let England Shake”. Rozhisteryzowany materiał z najnowszej płyty PJ przeważał i nadawał kształtu całemu przedstawieniu, tworzonego nie tylko przez główną bohaterkę, ale też przez znakomity zespół, którego członkami są m.in. John Parish i Mick Harvey. I mimo tego, że to Harvey była bez wątpienia gwiazdą wieczoru, to właśnie od nich nie mogłem oderwać wzroku. Piękny, poruszający koncert, a do tego – jakże znakomicie zagrany.
DEAN WAREHAM PLAYS GALAXIE 500 (ATP)
Dean Wareham grający piosenki genialnego Galaxie 500 okupował miejsce na szczycie mojej tegorocznej listy życzeń. Magnetyczny występ PJ Harvey zatrzymał nas jednak na scenie San Miguel i w związku z tym pod drzewami ATP spędziliśmy zaledwie cztery utwory. Tym razem bieg się jednak opłacił, bo na pewno faktycznie – bez Naomi Yang i Damona Krukowskiego – nie był to pełnowymiarowy set legendarnej grupy z Bostonu, ale mimo wszystko stanowił moment historyczny, dający na żywo dotknąć emanującej z płyt Galaxie magii.
Cały koncert do wysłuchania na stronach Scannerfm.com.
ANIMAL COLLECTIVE (San Miguel)
No i na sam koniec emocji w Forum chcielibyśmy napisać coś o jednym z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Ale:
Did you see the words?
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
Primavera Sound 2011 (V) - live recordings (MP3)
FLEET FOXES
Recorded by: Scannerfm.com (streaming here)
Uploaded and cut into tracks by: Louder Than Bombs
Setlist:
The Cascades
Grown Ocean
Drops In The River
Battery Kinzie
Sim Sala Bim
Mykonos
Your Protector
White Winter Hymnal
Ragged Wood
He Doesn't Know Why
The Shrine/An Argument
Blue Ridge Mountains
Helplessness Blues
DOWNLOAD
Radio 3 (http://www.rtve.es/) Primavera podcasts uploaded by Louder Than Bombs
can be found here:
DOWNLOAD: 1 | 2 | 3 (PJ Harvey, Tune-yards, Animal Collective and many more)
LISTEN: WFMU
WATCH: our YouTube playlist
Our Primavera Sound coverage:
PS08 | PS09 | PS10 | PS11
Primavera Sound 2011 (IV) - dzień 3. (piątek)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
JAVIERA MENA – (Placa de la Catedral, Red Bull Bus Tour)
Mmm, mad world. Jeśli nie zostaniesz pogłaskana przez Pitchfork albo przeciwnie – olana przez widelca, za to broniona przez portale z niezależnością wypisaną na sztandarach – masz pecha. Nagrałaś najlepszą popową płytę ubiegłego roku, a twój debiut to jeden z najpiękniejszych albumów dekady? Mmm, OK, podejdź proszę do okienka nr 74, tam będzie napisane Club Fonograma i tam cię pochwalą. Potem po pieczątkę uwielbienia do okienka nr 3084943 (szyld Louder Than Bombs) i z tym wszystkim wróć do siebie – grać, rejestrować i czekać na dobry moment. To jedna strona medalu.
Druga: mmm, Mena na wyciągnięcie ręki! 200 metrów od domu, na placu katedralnym jednego z najfajniejszych miast na świecie, z publicznością mniejszą niż ta, którą cieszy się nadjeżdżający pociąg metra na którejkolwiek z centralnych barcelońskich stacji. Dobrze i niedobrze, ale nieważne, przed nami sam medal, złoty medal piątku,
bo przecież: mmm, ta muzyka! Gdybyśmy dziś konstruowali nasze płytowe podsumowanie 2010 roku, „Mena” znalazłaby się z pewnością o wiele wyżej niż na (i tak przecież wysokim) dziesiątym miejscu. Youtube’owy research i mityczne mignięcie podczas Primavery 2010 (mały set z keyboardem) poskutkowały pogłębieniem się popłytowego crushu i bolesnym odczuwaniem naglącej potrzeby zobaczenia Javiery na żywo. I stało się i rozkręciło w sposób wymarzony – cudownym numerem „Primera estrella”, od którego w naszym przypadku też wszystko się zaczęło. Biorąc pod uwagę utwory takie jak zabójcze „Sufrif” (z gościnnym wokalem Jensa Lekmana), bezlitośnie, kampowo grające z konwencją disco „Luz de piedra de luna”, hymniczne, zjawiskowe „Al siguiente nivel” czy skrojone pod wieczorną audycję radiową „Hasta la verdad” naprawdę trudno uwierzyć w brak Menamanii (tym bardziej, że nazwisko jak znalazł). Przy całej sympatii dla Uffie, Robyn i innych królujących dziś pop-dzierlatek – one powinny być jej (zdolnym-ale-) dworem. Szał, który nie nastąpił (pomijam popularność w Ameryce Południowej) jest dla Meny krzywdzący, ale słuchaczowi pozwala na niemalże intymne obcowanie z jej muzyką wykonywaną na żywo. Bez sińców, slalomu do barierek i listy kolejkowej mamy możliwość przebywania w bliskim towarzystwie absolutnie wyjątkowej artystki wykonującej swoje elitarne skarby. Hity, które okupowałyby pierwsze miejsca list przebojów w tej stacji radiowej, której nie ma, a której słuchalibyśmy bardzo często i ballady, poruszające niczym największe sercołamacze, ale jednocześnie wdzięczne, niewinne i niecoverowane przez 800 zespołów. „Sol de invierno” (poniżej) zabrzmiało na placu katedralnym tak pięknie, że wykroiło nas spoza rzeczywistości i wkleiło w pamiętnik znaleziony w Santiago czy innym Puente Alto. Na „Esquemas juveniles” i „Menie” jednym z zachwycających elementów jest krystaliczna produkcja, ale tu przy prostym instrumentarium okazało się szczęśliwie, że tak jak w przypadku wszystkich wielkich liczy się przede wszystkim wielki kompozycyjny talent, artystyczna wrażliwość i sceniczna osobowość.
No a potem już zdjęcia, autografy, pocałunki i rozmowa o koszulce zespołu Dënver i Krzysztofie Komedzie. A po Krzysztofa comidzie czekanie na wieczór. See you half past midnight, Javiera. Oh yes, thank you, will you be there? No proszę cię!
JULIAN LYNCH (Pitchfork)
Bardzo dobry i bardzo przyjemny koncert, ale też spore zaskoczenie, bo po wielokrotnej lekturze „Terry” można się było spodziewać czegoś mniej realnego i nie stricte gitarowego. Naprawdę jednak nie ma na co narzekać, struny hipnotyzujące, występ muzycznie atrakcyjny, a dodatkowo jeden z tych, które idealnie wpasowały się w warunki pogodowe i nadmorską scenerię Forum. Do usłyszenia.
THE FIERY FURNACES (Llevant)
Zawsze staram się odcinać działalność pozamuzyczną od muzycznej, czy nawet – bardziej radykalnie – artystę od dzieła (śmierć wokalisty, oh my god!). No aaale, z tym słynnym „fuck you, Radiohead” to było mocno komiczne i trochę tnące powagę tego niezłego chyba zespołu. Sam koncert OK, do posiedzenia na ręczniku i wyzerowania zapasów żywnościowych przed nadchodzącą wycieczką do Auditori, gdzie prześliźnie się bazooka, ale odebrany zostanie herbatniczek.
THE NATIONAL (Llevant)
Wiedzieliśmy już, że ominie nas Ariel, ale nasze niezadowolenie łagodziła perspektywa OFFa. W przypadku The National rolę pocieszacza musiała natomiast odgrywać przeszłość – jeden z najlepszych koncertów na Benicassim 2008 oraz całkiem niedawny świetny koncert w Chorzowie. Ale nie będę udawać, trudno wychodzi się z nich po kilku piosenkach. Szczególnie jeśli ktoś z wejścia ostrzega cię: Walk away now and you’re gonna start a war.
ARTO LINDSAY (Auditori)
W mówionym języku czeskim istnieje słowo “exot” - nacechowane raczej pozytywnie i określające człowieka egzotycznego, innego, zwariowanego. Jeśli w czeskim pawilonie w Sèvres nie znajdziecie idealnego wzoru „exota” musicie wybrać się na koncert Arto Lindsay'a. Lindsay – człowiek-legenda, świadek ruchu Tropicália, kompozytor, muzyk, współzałożyciel grupy DNA (No New York!), producent (Caetano Veloso, David Byrne, Gal Costa, Laurie Anderson), tłumacz (m.in. tekstów brazylijskich artystów, których płyty ukazywały się w wytwórni Byrne’a Luaka Bop) – to jedna z tych osób, które warto zobaczyć dla samego zobaczenia. Ale okazuje się, że nie tylko. Po pierwsze – Arto wygląda i żartuje jak brat Woody’ego Allena, po drugie – przenosi w rzeczywistość bardzo bliską natury, co szczególnie w trakcie festiwalu daje wytchnienie, po trzecie – gra z wielką lekkością, zabawnie, czasami pięknie, szczególnie gdy zgłębia regiony tradycyjnie brazylijskie lub demoluje swoje najlepsze numery („Illuminated”!). Naiwnie liczący na wjazd Animal Collective – zespół pracował z Lindsay’em podczas sesji nagraniowych do świetnego „Invoke” – zawiedli się, ale barwa postaci, szaleństwo występu, ciepło muzyki i radość grania zespołu otarły hipotetyczne łzy i zarumieniły autentyczne policzki. A gig to remember.
PS Wywiad Byrne’a i Lindsay’a ze wspaniałym brazylijskim muzykiem Tomem Zé do przeczytania tutaj - http://bombsite.com/issues/42/articles/1628
BELLE & SEBASTIAN (San Miguel) / TWIN SHADOW (Pitchfork)
Na B&S dobiegliśmy spóźnieni, ale po chwili okazało się, że nie trzeba było aż tak się spieszyć. Przyczyny? Ktoś pisał, że zespół przegrał z dużą sceną, nam wydaje się, że pokonała go przede wszystkim najnowsza, słaba płyta. Może to też kwestia braku wejścia w koncert od samego początku, ale set mówi sam za siebie – szanse na moc nie były wielkie. Ucieszyła nas natomiast świetna „Sukie”, ją zawsze dobrze jest spotkać.
Twin Shadow, którego udało nam się złapać na scenie Pitchfork, wydawał się natomiast fajny i odpowiednio natchniony (bardzo dobrze i rozmaszyście wypadło m.in. „Castles in the Snow”). Płytę lubimy, więc czekamy na pełny koncert na OFFie.
JAVIERA MENA (Adidas Originals)
Cześć Javieeera! – Cze-eeść! Tak więc znowu Mena i znowu pierwszy rząd. Identyczny set, ale inny koncert, na scenę Adidas przyszło bowiem więcej osób, które werbalnie, mentalnie i wokalnie wspierały Chilijkę i towarzyszący jej zespół. BTW: dziewczyna od keyboarda wyglądała jak Francisca Villela (współtworząca swego czasu z Javierą duet Prissa), ale oglądam zdjęcia i nie jestem pewien (a „chciałem zapytać, zapomniałem”). Nieważne, wracając do rzeczy trzeba powiedzieć, że było mniej osobiście, za to bardziej ‘do przodu’. W trakcie „Al siguiente nivel” uczestniczyliśmy w naturalnym wybuchu radości, podczas „Sufrir” (poniżej) współtworzyliśmy zastępy zastępców i zastępczyń Lekmana, po „Yo no te pido la luna” pozostaliśmy bez gardeł. Po raz kolejny było autentycznie, uroczo, urzekająco, naturalnie i czarująco, a odpuszczenie Deerhuntera (którego do tej pory zawsze na Primaverze oglądaliśmy) stało się nie mniej bolesne, ale jeszcze bardziej uzasadnione. No a potem spaliśmy z tym pięknym, patrzącym oczami Javiery winylem i cennym, kaligrafowanym span-polskim autografem.
PULP (San Miguel)
Zanim jednak położyliśmy się spać wzięliśmy udział w historycznym wydarzeniu (wszak wszyscy wiemy, że to najlepsze, co można zrobić przed snem). Na głównej scenie pojawili się kompletnie reaktywowani i zupełnie niezasapani Pulp. Przywitali się tekstowo i po katalońsku, po czym wyszli, by zagrać jeden z najlepszych koncertów tegorocznej Primavery. Zaczęło się wspaniale i sugestywnie od „Do You Remember the First Time?” Ale co? Pierwszy odsłuch „Disco 2000”? Pewnie, że pamiętam, tym bardziej, że pierwszy nastąpił tego samego dnia co dziesiąty, pięćdziesiąty i setny. Ale trzymajmy się chronologii, miało być hitowo i przekrojowo i obietnica została dotrzymana. Garderobiany duet „Pink Glove” – „Pencil Skirt” pozwolił uwierzyć, że faktycznie jesteśmy na koncercie Pulp i że to „Do You Remember…” nie było zwidem i majakiem, który wypączkował na gruncie wielkiej chęci zobaczenia ich na żywo. Dalej: „Something changed” – euforyczne „Disco 2000” – „Babies” – „Sorted For E's & Wizz” – “F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E” – „I Spy” i poprzedzone oświadczynami (przypomniał mi się Čapek, jego lista pt. „Co mi się nie podobało w Wenecji” i punkt piąty: „Nowożeńcy w ogóle, bez podania powodów”) i ironicznym komentarzem Jarvisa (że to może jednak średni dobór utworu) piękne jak zawsze „Underwear”. Następnie wyśmienity, jedyny z „This Is Hardcore” utwór tytułowy, „Sunrise”, masakrująco dobrze zagrane „Bar Italia” i dedykowane protestującym na pl. Catalunya „Common People”. No a na bis to, na co liczyliśmy po cichu (wręcz jakimiś ujemnymi decybelami), utwór trochę mniej znany, ale jakościowo plasujący się w ścisłej Pulp-czołówce, jak najbardziej znakomity i jak najbardziej na temat. „Bo jest taki klub w Barcelonie”. A nazywa się. Razz. Ma. Tazz.
JAMIE XX (Pitchfork)
Na koniec, zmyleni euforią wywołaną koncertami Meny i Pulp, przeceniliśmy swoje siły i wybraliśmy się nad morze, zobaczyć Jamiego z xx. Koncert był słaby, ale głupio krytykować nam Głównego Remixującego zmarłego tego dnia Gila Scott-Herona. Właśnie dlatego przeczytamy się jutro, a zaczniemy od bardzo dobrego występu Kristiana Mattsona.
No a LINDSTRÖM? A Lindström na *T-Mobile* Nowych Horyzontach!
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
czwartek, czerwca 02, 2011
Primavera Sound 2011 (III) - dzień 2. (czwartek)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
TRIÁNGULO DE AMOR BIZARRO (San Miguel)
Nie jest łatwo otwierać główną scenę sporego festiwalu, szczególnie jeśli, tak jak Galisyjczycy, dysponuje się jednym ostrym numerem i całym magazynkiem przeciętnych ślepaków. Skradliśmy jednak z koncertu to na czym nam zależało – rzeczone kapitalne „De la monarquía a la criptocracia” w wersji (całkiem) żywej. Reszta bez historii, więc pielgrzymki do Santiago nie będzie.
DM STITH i SUFJAN STEVENS (Auditori)
Kiedy nastąpiło zwolnienie blokady, a bęben maszyny losującej wypełnił się mailami do szczęśliwych zwycięzców rezerwacyjnej loterii, okazało się, że nie zobaczymy Cults i P.I.L. Ci drudzy będą na OFFie, na tych pierwszych będziemy musieli poczekać (warto, debiut bardzo fajny). Cała okołosystemowa (wejściówki na koncert trzeba było zamawiać za pomocą niedopracowanego portalu) i okołoSufjanowa (no) histeria odrzucała nas niby od tego krytego występu, jednak z drugiej strony, nasz niepopularny pogląd dotyczący supremacji „The Age of Adz” nad wcześniejszymi dokonaniami Stevensa, pchał nas do wyjątkowych wnętrz Auditori. Pchał, jak się okazało, troskliwie i słusznie. Zaczęło się niepozornie – DM Stith pograł na gitarze prosząc, aby jeszcze przez kilka piosenek nie myśleć o gwieździe wieczoru. Potem chwila przerwy i wymuskany el americano rozpoczął rytuał. Wyjął kartkę, bezpardonowo i bezwstydnie pokaleczył pokaźną grupę hiszpańskich leksemów (nie bez humoru przedstawiając się jako Sufjan Esteban), po czym już w całości oddał się muzyce. „Seven Swans”, potem „Too Much”, „Age of Adz” i jeden z kluczowych punktów całego koncertu – porcelanowy cover jednego z najlepszych kawałków R.E.M., rozpoczynającego stronę B albumu „Document” – „The One I Love”. Przyznaję, że początkowo żałowałem, że prezes loterii nie skierował nas na koncert piątkowy (odpuszczenie Aias i Juliana Lyncha), ale już w domu, przeglądając sety, po raz kolejny uścisnąłem spoconą łapę przeznaczenia – w piątek R.E.M. nie było. Wróćmy jednak do kwestii interesujących więcej niż dwie osoby. Nie zdążyliśmy jeszcze nabrać powietrza po absolutnym bezdechu, a już wyjątkowo rozgadany artysta wprowadzał nas w perłę (a potem: w nas perłę) ze swojej ubiegłorocznej płyty - odtworzone bez utraty dreszcza „I Walked”.
Brak emocjonalnych strat na łączach był zresztą główną niespodzianką całego mocarnego show. Wyprana z głębszych uczuć konwencja popowej opery kosmicznej sprawdziła się idealnie w roli kontekstu, komunikat był zrozumiały, a opartego na beatach kodu można by słuchać godzinami. Sufjan pozornie rozpraszał dźwiękową uwagę długimi przypisami do wszystkich piosenek, z drugiej strony wchodził dzięki nim w rolę kapitana, pierwszego aktora i w końcu dyrygenta czarującego świetne chórzystki i liczny zespół (m.in.: sekcja dęta, pasaże na dwie perkusje i wspomagający Stevensa DM Stith). Tak było podczas następnych utworów (kolejno: „Now That I’m Older” – „Get Real Get Right” – Vesuvius” – „I Want To Be Well” – “Futile Devices” – “Impossible Soul”) i kulminacyjnego bisowego “Chicago”, które pociągnęło za spust wiszącej w powietrzu euforii. Świetny występ Sufjana był koncertem masowym, granym z rozmachem i pompatycznym wdechem przed frazą, ale z drugiej strony to intymna szczerość zabawy i poważny angaż w szczegóły sprawiły, że chciało się z nim śpiewać: „boy, we made such a mess together”. Jeśli pompa, to tylko taka, jeśli Stefan, to tyko Sufjan.
GRINDERMAN / THE WALKMEN (San Miguel / Pitchfork)
Nick niknął repertuarowo na wielkiej scenie Primavery, a dodatkowo zagłuszał przepakowany koncert na scenie Pitchfork. Od czasu świetnego debiutu The Walkmen („Everyone Who Pretended to Like Me Is Gone”, 2002 r.) minęło już dziewięć lat i to niestety słychać. Grinderman natomiast nie zachwycał nas nigdy, nieprzyjemnie drażnił tylko tęsknotę za Bad Seeds. Przerwa bez wyrzutów sumienia i pewność, że oddalibyśmy koncerty -mana i -mena za jeden występ Man Man.
INTERPOL (Llevant)
Koncerty Interpolu po wspaniałym „Turn On the Bright Lights”, znakomitym “Antics” i naprawdę dobrym (odrzuconym jednak przez część modnego niezal-światka) „Our Love to Admire” były szczytem możliwości i ekstraktem uroku całego post-punk revival. Strunowa gimnastyka Kesslera powinna trafić na karty podręczników gry na gitarze, rzuty rytmicznych konstrukcji duetu Dengler-Fogarino na wzorowe arkusze muzycznej architektury, a karzący wokal Banksa do twardych niuejdżów ojca little Nathana. Wiedzeni przywiązaniem do marki chcieliśmy sprawdzić, czy nadal coś się dzieje. Teraz, bez Carlosa, który poświęcił się hodowli excellent Italian Greyhound, bez zastępującego go, znanego z grupy Slint, Dave’a Pajo i po zdecydowanie najsłabszej, haniebnie odstającej od reszty dorobku płycie „Interpol”. Z natury szatańskie pozytywne myślenie kazało nam zająć miejsce blisko sceny i czekać na ewentualną i prawdopodobną w końcu katastrofę, którą w przypadku Nowojorczyków byłby koncert straszny, słaby, średni lub nawet niezły. Pan chciał jednak, by stało się inaczej. Zaczęli co prawda od nowości (znośne „Success”), ale już chwilę później wykazali się dobrym smakiem serwując umiejętnie skomponowaną serię numerów starszych. Sypnięty między uszy„Say Hello to the Angels” (umówmy się, jeden z najlepszych numerów ubiegłej dekady) utorował drogę „NARC” i „Hands Away”. Niezwykle przyjemnej atmosfery nie roztrwonił „Barricade” (jeden z jaśniejszych momentów ubiegłorocznej płyty) ani żaden z kolejnych świeżych słabeuszy. Interpol przeżył, mimo że na papierze (tj. winylu i poliwęglanie) coraz bardziej przypominał poziomą krechę. Cud? Szatan? Wszystko jedno, teraz myk do studia, nagrać forgiveness rock record, ruszyć w trasę i znów będziemy się lubili.
THE FLAMING LIPS (San Miguel)
Nie przemawiają do mnie opinie o “fajnym rockowym show” jeśli nie niesie ono ze sobą muzycznej miazgi, która w komplecie z rozmachem odurzyłaby mnie atmosferą muzycznego święta. Uwielbiam wiele utworów The Flaming Lips, całe piękne „The Soft Bulletin” i większość „Yoshimi”. Nie podoba mi się średni, nużący „Embryonic”, sflaczałe kabaretowe chwyty i festiwalowe efekciarstwo. Podsumowując – rozczarowanie brakiem emocji i odczucia ambiwalentne z naciskiem na trzy ostatnie sylaby.
EL GUINCHO (Llevant)
High expectations, czyli Vull un plat que tingui _____ (vool oon plaht keh TEEN-kee______):
- Bon dia (BOHN DEE-uh) Pablo!
- Bona tarda (BOH-nuh TAHR-thuh) Kryzystof!
- Słuchaj, umiesz już przenosić fantastyczność płyt na lajfa? Bo...
- Yyy...
- Bo wiesz, będzie czwarta nad ranem i nie wiem czy fatygować się na scenę oddaloną o 38 km od wejścia na teren festiwalu.
- No wiesz, zatrudniłem więcej osób.
- No i o to chodzi, mówiłem ci, że to wszystko musi być més gran (MEHS grahn), z kapitalnym przypieprzeniem, ze słyszalnym wokalem, bez zbędnej kokieterii. Masz perkusistę?
- No (noh).
- No ho entenc (NOH oo UHN-tehng), to kogo wziąłeś?
- No głównie to tancerki.
- Pablo, trucaré a la policia (troo-kuh-REH luh poo-lee-SEE-uh), jakie tancerki?
- Rozedrą poduchy, rozrzucą pierze, poprężą się w szortach...
- Dobra, miło, ale co z muzyką? Gra ktoś oprócz ciebie?
- Sí (see).
- OK, we'll see.
- Zobaczysz, Krisufot, będzie dobrze.
Zobaczyłem. Było dobrze.
GIRL TALK (Llevant)
Mimo szczerych chęci – jednak: http://youtu.be/O8gItLXgftI
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
Primavera Sound 2011 (II) - dzień 1. (środa)
PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |
Krótko: znowu było wspaniale. Primavera, wbrew naszym nieśmiałym obawom, nie puściła jak przepakowany gołąbek i mimo niesłychanie tłustego składu zachowała swój wyjątkowy, ściśle zorientowany na muzykę charakter. Więcej miejsca, powroty scen starych (Vice z 2008 r. jako nowy Pitchfork), więcej koncertów nad morzem, najgrubsze i do tej pory najładniejsze opaski, uśmiech historii w postaci dwóch świetnych dni w Poble Espanyol, szwankujący system kart i karty nowe - w historii best festival ever - tak przedstawiała się rzeczywistość pozadźwiękowa. A teraz do rzeczy.
NISENNENMONDAI
Trzęsienie dźwięku - to określenie niezbyt elegancko, ale dość trafnie opisuje muzykę japońskiego trio, którego koncert otworzył tegoroczną edycję Primavery. Jeśli dorzucimy do tego fale hałasu otrzymamy opis całkowicie już niedelikatny, za to jeszcze bardziej adekwatny i wiarygodny. Nisennenmondai znaczy “pluskwa milenijna”, w tym przypadku pluskwa podsłuchująca wszystko, co ważne w głośnej muzyce przełomu stuleci. Jako miłośnicy Japonii i dziewczęcych zespołów nie mogliśmy kręcić nosem. Było postindustrialnie, ciężko (ale nie ciężarnie), hałaśliwie, lecz z bardzo pożądaną podskórną melodyjnością. Gdyby nie palące słońce czulibyśmy się jak cudownie przeniesieni na plan świetnego japońskiego dokumentu “We don’t care about music anyway”. Nas jednak muzyka obchodzi, Japonki najwyraźniej też, bo otwarcie stworzyły udane, zajmujące i atrakcyjne.
LAS ROBERTAS
Ile członkiń Las Robertas potrzeba żeby wkręcić żarówkę? Zero. Już dawno wkręciły ją dziewczyny z Vivian- i Dum Dum- Girls. Żart obłędnie śmieszny i dobrze ilustrujący stopień podobieństwa muzyki wymienionych zespołów. Pisaliśmy już o konotacjach numerów Kostarykanek przy okazji recenzji "Cry Out Loud" i nie chcemy przesadnie się powtarzać. Pragniemy jednak zauważyć, że biorąc pod uwagę masę identycznych, zbędnych chłopięcych indie-kapelek, rynek czysto dziewczęcy wciąż plasuje się raczej po stronie niedosytu niż gatunkowej cofki. Brak znudzenia letnio-jeansową, dziewczyńsko-łobuziarską stylistyką potwierdził zresztą ten występ - set bardzo przyjemny, niezobowiązujący i rześki, tym razem idealnie wpasowujący się w warunki meteo.
COMET GAIN
Zdarzają się czasem przykre sytuacje, kiedy godna pożałowania konferansjerka kładzie na łopatki niezły koncert. Na szczęście w przypadku Comet Gain wodzirejska marność idealnie współgrała z kompozycyjną niemocą. Nudy i angielsko zarumieniony ubytek estetyczny.
ECHO & THE BUNNYMEN
Alkohol, papierosy i narkotyki - niektórym łamią karierę (rzućcie nazwiskiem artysty-nieboszczyka, jest duża szansa, że traficie), innym wsypują do gardła gwoździe (Ladies and gentlemen, mr. Tom Waits), jeszcze innym zapewniają wspaniała konserwację głosu. Do ostatniej grupy bez wątpienia zaliczyć można Iana McCullocha, który swoje struny ćwiczył także cynicznym lżeniem znajomych z branży. Praca z szorstkim, rozkapryszonym McCullochem musi być udręką, ekipa techniczna pewnie dybie już na jego życie, dlatego środowy występ Echo & The Bunnymen jawił się nam jako jeszcze cenniejszy niż by się to mogło wydawać. A wydawać się mogło, bo po pierwsze - legenda na żywo w kameralnych (jak na festiwalowe) warunkach Poble Espanyol, po drugie - repertuar - dwa pierwsze albumy, a więc przede wszystkim znakomity debiut - “Crocodiles”. Fakt, szkoda materiału z “The Killing Moon”, ale z drugiej strony nie trzeba było drżeć o obecność któregokolwiek z zawartych na granych płytach utworów. Największe ciary? Wyrżnięte bez zadyszki “Rescue” (czytaj: jeden z najlepszych numerów lat 80.), przypominające surową wersję z Peel Sessions “Villiers Terrace” bardzo sprawnie spięte z coverem “Roadhouse Blues” The Doors czy dwójka z “Heaven Up Here” - stworzone do grania na żywo “With a Hip”. Wszystko to bez trącenia myszką, za to z trącaniem w emocjonalne bebechy słuchaczy.
CARIBOU
No i co? Myśleliśmy, że I will get / what I like … Caribouuu, a tutaj niestety repent. Do tej pory obcowaliśmy z Danielem Snaithem jedynie w stosunkach przerywanych. Fragmenty koncertów i smaczne kąski z przecenianych płytowych całości zaostrzyły jednak nasz apetyt. Pozostając w kręgu wyświechtanej do bólu terminologii kulinarnej (Zakaz publikowania za posługiwanie się frazą “podlane elektronicznym sosem”? [Lubię to!]) musimy niestety zanotować nagryzienie czegoś nie tyle gorzkiego czy skręcającego, co raczej ciepłego, rozgotowanego i przyprawionego nieprzyjemnym nagłośnieniem wysokich tonów. Danie wraca do kuchni, my do domu, przed nami wymagający czwartek.
Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).
Subskrybuj:
Posty (Atom)