niedziela, marca 21, 2010
31. PPA - Amanda Palmer - 20.03.10, Capitol, Wrocław
"Kiedyś miałam chłopaka z Polski, nazywał się Maciej [czy wszyscy w Polsce nazywają się, kurwa, Maciej? No bo nie tylko on i tutaj pan z PPA, ale facet od... eee, nieważne]. Pewnego razu zabrał mnie do swoich dziadków na wieś. Wielkie zadupie, latające kurczaki, mleko everywhere. Dziadkowie nienawidzili mnie za to, że miałam wówczas niebieskie włosy, kolczyki, że sprowadziłam Maciusia na złą drogę, ale przede wszystkim za to, że nie mogłam kurwa zapamiętać, że chodząc po domu należy założyć papcie!" - tak w dużym skrócie wyglądały wspomnienia Amandy Palmer z jej pierwszej wizyty w Polsce. Wrażenia z jej pierwszego występu w naszym kraju mogą się okazać równie barwne.
zdjęcie: Łukasz Giza, Agencja Gazeta
Koszmarna gaduła Palmer przez ok. 2 godziny łamała konwencję występu typu pani+panino. Bluzgała, popijała wino z butelki, chwaliła sufit teatru Capitol (który "wygląda jak jakiś pierdolony stylowy amerykański samochód z początku wieku") nawijała bez opamiętania i zamiast kaszmirowym głosem typu Norah Jones odliczyć sobie takty klasycznym 1,2,3,4, wykrzykiwała 1,2,fuck,you i brutalnie traktując klawisze wygrywała kolejne piosenki. Nawet posiadając tylko te informacje możecie już umieścić sobie na osi/mapie/skali/czymkolwiek papcie i Amandę i zobaczyć te lata świetlne, które dzielą oba zjawiska.
twitpic Amandy
Czy był to porywający, genialny koncert? Spora część widzów wychodzących wczoraj z Capitolu odpowiedziałaby pewnie, że tak. Faktycznie, Palmer jak mało kto umie przyciągać uwagę. Zachwyca - nie całością, a fragmentami, kiedy coś wytrąca ją z kolein typowej Brechtowsko/Weilowskiej tradycji, albo sprawia, że drąży te koleiny dokopując się do czegoś nowego, świeżego. Tak jak (paradoksalnie) w przypadku poruszającej reinterpretacji Seeräuberjenny z Opery za trzy grosze ("to jest, kurwa, piosenka aktorska!" powiedziałaby Palmer), tak jak w ryzykownym, ale szokująco dobrym coverze Billie Jean.
powyżej Billie Jean zagrana przez Palmer w dniu śmierci Jacksona - 25.06.2009
Nie znaczy to oczywiście, że jej solowy materiał czy utwory Dresden Dolls są "do mleka", albo że źle wypadają na żywo. Half Jack - rewelacja, Sex Changes jeszcze lepsze, Ampersand z solowego albumu - chyba najpiękniejszy moment całego wieczoru. Nie chodzi więc o niedostatki materiałowe, warsztatowe, a o wpadanie w ryzy tej nowej, przełamanej konwencji - rebel girl z kabaretu. Zbyt dużo utworów opartych na tych samych zasadach przekazywania uczuć (skrajnie wysokie amplitudy - głośności wokalu, natężenia i rodzaju emocji, klawiszowe harmonie przeplatane gwałtownymi dysonansami) sprawia, że odbieramy te uczucia na określonej zawężonej częstotliwości i tylko te perełki wyrywają nas gdzieś na wyższe fale.
Dresden Dolls - Sex Changes na festiwalu Pukkelpop
Składnia języka polski proponuje wiele niejednoznacznych form zdaniowych i jedną z nich chcę się posłużyć, niezdecydowany w sprawie odcienia ostatecznego werdyktu. Więc tak:
1) Było to świetne, momentami naprawdę poruszające widowisko, czasami jednak dość konwencjonalne i ze zbyt przerysowaną buntowniczno-melancholijną kreacją.
2) Mimo, że czasem nieco konwencjonalne i ze zbyt przerysowaną buntowniczno-melancholijną kreacją, było to świetne, momentami naprawdę poruszające widowisko.
You choose, niepotrzebne skreślić.
EDIT: bootleg z Amandy dostępny tutaj (dzięki live-from-stage i foolcool)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz