Tuż pod tekstem wspaniałe Lilies prosto spod sceny paryskiego teatru Le Trianon (tego, pod którym St. Vincent wykonywała Paris is burning).
Dodatkowo powiemy tylko, że - znowu - był to jeden z kilku najlepszych koncertów na jakich udało nam się być, chyba jeszcze bardziej magiczny niż ten festiwalowy, trzy lata temu w Barcelonie. Natasha przenosi na scenę to, o czym pisze David Byrne w How Music Works - śpiewa bardzo mądre i często bardzo smutne piosenki w sposób absolutnie radosny, jednak nie nieszczery, a paradoksalnie ogromnie naturalny. Niesłychany talent, wspaniałe kompozycje i nieskrępowana radość przekazu.
Także:
Mam crusha na Natashę.
Khan't help falling in love.
Itd.
Etc.
Wonderfulism i wspaniałość.
Thank you, Bat For Lashes.
Parę słów na temat koncertu Pulp w paryskiej Olympii:
Jarvis Cocker mieszkał w Paryżu łącznie ok. 10 lat. W związku z tym długo uczył się francuskiego i to głównie w tym języku próbował porozumiewać się z publicznością. Wszelkie - liczne! - kłopoty z przekazem skomentował w końcu krótkim 10 years… it’s a fuckin’ disgrace!
Z Paryżem wiąże się parę historii ściśle połączonych z piosenkami Pulp. Tekst Acrylic Afternoons o paryskim śnie (I fell asleep on your sofa/ And had a dream about a small child / In dungarees / Who caught his hands in the doors of the Paris metro), teledysk do Razzmatazz (miejsca, w których został nakręcony za Pulp Wiki: Ideal Hotel, Montmartre, Paris (interior band sections); La Pigalle, Paris (exterior sections), Sunset Strip club, Soho, London (performance sections); Jane Oliver’s flat, Camden, London), popularność utworu Common People (Jarvis, wczoraj: tetrzy tygodnie, podczas których byliśmy bardziej popularni we Francji niż w Wielkiej Brytanii) - to tylko niektóre przykłady.
Przed wykonaniem wspaniałego Have You Seen Her Lately? Cocker dał publiczności wybór: numer 1 czy numer 2 i co ciekawe - okazało się, że głosowanie decybelami (ręka na drągu z Od przedszkola do Opola, anybody?) nie było ściemnionym wymysłem, a faktyczną alternatywą. Ślepy (ale głośny) los sprawił więc, że usłyszeliśmy jedną z najlepszych ballad Pulp zamiast Like a Friend. Ironiczny komentarz JC: You made such a big mistake! zapisujemy więc na konto żartów. Dobrześmy wybrali.
Na sali znajdowała się matka Jarvisa - Krystyna - która 13.11 obchodzi urodziny. Na prośbę zainteresowanego wykonaliśmy więc, niczym wspaniała opolska publiczność (co z tym Opolem?) francuskie Happy birthday. Mamo, wiem, że zawstydzam Cię swoim zachowaniem od wielu lat brzmiał początek życzeń artysty.
Sala - właśnie - kultowa i legendarna Olympia: a) znajdująca się cudownym przypadkiem tuż przy naszej czasowej paryskiej siedzibie, b) nosząca imię Brunona Coquatrixa - słynnego paryskiego impressaria - na którego ducha Jarvis powoływał się przy okazji bisów (Naprawdę musimy kończyć, bo inaczej pojawi się tu duch Coquatrixa, a jest on naprawdę straszny), c) wspaniale nagłośniona, d) z falującą pod skaczącymi nogami podłogą niczym z Sanatorium pod klepsydrą.
Kilka słów o highlightach. Aby przedstawić szerszy obraz sytuacji i nieadekwatności słowa highlight należy powiedzieć, że tak przedstawiała się cała setlista:
Do You Remember the First Time?
Pink Glove
Razzmatazz
Something Changed
Disco 2000
Sorted for E's & Wizz
F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E.
Acrylic Afternoons
Have You Seen Her Lately?
Babies
Help the Aged
This Is Hardcore
Sunrise
Bar Italia
Common People
Countdown
Little Girl (With Blue Eyes)
Mis-Shapes
Live Bed Show
Jak więc wybierać? Z trudem, ale chyba jednak można. Na pewno wielkie wrażenie robi zawsze (na nas zawsze = x2 - na barcelońskiej Primaverze 2011 i w Olympii właśnie) otwieracz - Do You Remember the First Time? - piosenka znakomita na start, a - co ciekawe - nie rozpoczynająca przecież żadnej płyty Anglików. Kontynuacja godna openera to (tak samo zresztą jak na His ’n’ Hers) Pink Glove (intro stworzone do żywej prezentacji!), Razzmatazz = numer skończony i wspaniały, no a Disco, cóż, wiadomo o co chodzi.
Dalej: Acrylic Afternoons w pięknej wersji, zbliżonej do tej, którą znamy z Peel Sessions, wspomniane, absolutnie poruszające Have You Seen… (Jeśli będziecie ryczeć to nie narzekajcie. Sami wybraliście!), This Is Hardcore z zalewem czerwieni i scenicznymi akrobacjami, wzruszające do głębi, zwykle grane na koniec Bar Italia i końcówka zasadniczej części - Common People z udziałem młodej paryskiej skrzypaczki.
Z bisów najlepsze Live Bed Show (z wyróżnieniem dla o wiele mniej znanego Countdown) - dopisujące się do tych paru najbardziej ruszających chwil wieczoru i dobijające kapitalnym pulsująco-gitarowym outrem.
Także cóż, nie wiem jaka jest pierwsza trójka najlepszych koncertów, na jakich byłem, ale Pulp w Olympii z pewnością do niej należy. A cały niby-luźnawy styl powyższych akapitów wynika z zakłopotania sytuacją, w której trzeba napisać o czymś, o czym pisać się nie da. Jeśli więc poszukujecie w tym tekście sedna tego, co działo się podczas wczorajszego występu - sorry.
W sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012. I szkoda, że się skończył. Czemu? O tym poniżej.
Na początku był chaos…
ale taki, że naprawdę marki niegodzien, albo lepiej odwrotnie - marka chaosu. W rozmowie z własną matką (a przecież - kogo jak kogo - ale własnej matki bym nie okłamał), powiedziałem, że wygląda to gorzej niż na pierwszym OFF-ie. Maile do organizatorów trafiały prosto w dziurę, która po każdym praniu skazuje skarpety na wieczną rozłąkę, a wiszące do dziś na podstronach informacje English Information Coming Soon zgrabnie podsumowują przydatność oficjalnej strony festiwalu. Sprawne obrączkowanie? Jak najbardziej nie. Mapka obiektu? W życiu. Analogowa wersja składu i rozpiski godzinowej? Maybe in the next world. Transport festiwalowy lub informacja o opcjach nocnego powrotu z miejsca imprezy? (Nice dream).
Kiedy jednak spodziewaliśmy się, że zaraz okaże się, że na obiekcie równocześnie odbywają się targi ślubne, rozpiskę szlag trafił, a zamiast faworytów publiczności na scenie pojawi się francuski indie-szansonista przechodzący okropnie spóźnioną fascynację britpopem niczym zbyt głośną mutację, na horyzont wjechały całym stadem same pozytywy.
Po pierwsze - obiekt właśnie - Grande Halle de la Villette - hala z XIX wieku, która jak się nazywa tak i wygląda, jest więc autentycznym, wyrazistym szklano-żelaznym kolosem pokrywającym powierzchnię 20 000 metrów kwadratowych. Po drugie - punktualność - bo występy zaczynały się w większości bez najmniejszej obsuwy, a obsługa dwóch, położonych po przeciwnych stronach sali, scen była najczęściej gotowa przed czasem. Po trzecie - rozplanowanie stref - bo koncerty na festiwalu można było oglądać spod samej sceny, ze środka hali albo z góry (!) - z umieszczonych po bokach estrad balkonów. Po czwarte - skład - bo nie wiem czy wspominałem, ale o imprezę muzyczną tutaj chodzi.
Widełki mody
Kuratorem Pitchfork Music Festival (w USA, od 2006 roku) i Pitchfork Music Festival Paris (od 2011 roku) jest Pitchfork - założony w 1995 roku w Minneapolis, a obecnie Chicagowski portal muzyczny, który w szerokich kręgach słuchaczy muzyki niezależnej uznawany jest za wyrocznię muzycznej mody, ale który jednocześnie, przez coraz szersze kręgi uznawany jest za zmanierowany, tendencyjny, zbyt nachalny. Na temat ocen przyznawanych płytom (skala od 0.0 do 10.0) krążą legendy, a na temat sposobów i metod ich przyznawania powstają prace naukowe (vide: chociażby pitchformula.com). Czegokolwiek by jednak o Pitchforku nie mówić, należy zaznaczyć, że czytają go - wielbiące lub nienawidzące - masy (oczywiście w skali niezależnej!), a jego wpływ na kształtowanie opinii, gustów i scen jest niezaprzeczalny.
Powyższe słowa wprowadzenia mają za zadanie pomóc w określeniu grupy artystów, która gra w drużynie Pitchforka, a w związku z tym prezentuje się na jego festiwalach. Kiedy bowiem osoba niespecjalnie osłuchana w tzw. muzyce indie spyta: no i kto tam gra? i nie zadowoli się nic jej nie mówiącymi nazwami, dołoży nam pytaniem o wiele trudniejszym, a więc: no a jaka to muzyka? Określenia gatunkowe możemy sobie wówczas podarować, ponieważ wymieniając kolejne odnogi rozczochranych gałęzi popu i rocka wrócimy do pytania numer jeden. Jaka odpowiedź będzie więc najmniej kulawa i najwłaściwsza? Pewnie taka, że to muzyka spoza absolutnie głównego, radiowego nurtu, ale z drugiej strony nowoczesna, w różnym stopniu niezależna i modna. Modna, a więc - i tu dochodzimy do jednego z powodów niemożności pełnej odpowiedzi - różnorodna i niejednogatunkowa, bo dziś słuchać modnie, to słuchać eklektycznie. W składzie paryskiej imprezy mieliśmy więc i typowy pop-rock i słodki dance-pop i rap i hip-hop i eksperymenty i nowe R&B i lo-fi i hi-fi i bardzo szeroko pojętą elektronikę. Aż dziw (lecz szczęście), że nie dołożono do tego powracającego do łask muzycznych mód metalu, którego dziś w dobrym tonie posłuchać między ambientem a azjatyckim popem.
Wszyscy i wszystko
Szczęśliwie - XXI-wieczny słuchacz mógł spokojnie pominąć szczątkową analizę rozpisaną na parę powyższych akapitów - i przy pomocy sieciowych odsłuchów i opinii sam określić swoje - mniej lub bardziej idealne - pokrycie z siatką festiwalu. Jeśli natomiast ów intymna czynność nakazała mu - czy to z przyczyn wizerunkowych czy artystycznych - stawić się w Grande Halle - nie miał powodów do narzekań. My narzekniemy tylko na początku, by potem rozpłynąć się już kompletnie aż po ostatnie zdanie relacji.
Wróćmy na chwilę do wywołanego na początku pierwszego OFF-a. Wróćmy, bo oprócz słabiutkiej pre-organizacji oba wydarzenia łączy też formuła opierająca się na zasadzie wszyscy oglądamy wszystko. Nie ma tu biegania między scenami i trudnych wyborów, odpuszczania kogoś dla kogoś i wciskania czegoś między coś. Wszyscy.oglądamy.wszystko, a w międzyczasie odkrywamy nowych artystów, na których osobne koncerty pewnie byśmy się nie wybrali. Dobrze? Dobrze, ale pod warunkiem nastawienia na muzykę. Festiwal z założenia jest imprezą odciągniętą nieco od przeżyć czysto artystycznych, jednak wymuszone na większości imprez wielością scen i jednoczesnością grania nastawienie na zespoły wywołuje naturalne powstanie grup zainteresowań. Tu - hm - wszyscy.oglądamy.wszystko, z tym że nie wszyscy oglądamy. Jednak w związku z tym, że nie jest to artykuł o: 1) zachowaniach stadnych, 2) potwierdzaniu niekorzystnych stereotypów o mieszkańcach pewnych krajów lub kontynentów (czy też np. krajów zajmujących większość swojego kontynentu), spuszczamy na ten element zasłonę milczenia. Milczenia, a więc stanu, w którym niektórzy znajdują się chyba wyłącznie przebywając w stanie sennego spoczynku.
Gramy (nowe!)
Graj nowe, a powiem ci jakim zespołem jesteś - to zdanie, przed którym drży wiele zespołów (Hello, Placebo! Hello, Coldplay! Hello, tysiące innych!) było najwyraźniej kluczem selekcjonerów paryskiego festiwalu. I choć to kryterium jak najbardziej oczywiste, w przypadku Pitchfork Music Festival Paris okazało się o tyle ważne, że wiele zespołów, które zobaczyliśmy stoi za najlepszymi albumami całego 2012 roku. Dzień 1. - Japandroids - najlepsze gitary roku, John Talabot - ścisła czołówka całego rocznego podsumowania. Dzień 2. - The Tallest Man on Earth - (ponownie) triumfator w kategorii najlepszy wnuk Dylana. Dzień 3. - Purity Ring - jeden z najciekawszych debiutów roku, Twin Shadow - kapitalnie obroniona płyta numer dwa, Grizzly Bear - wystarczy posłuchać Shields.
Jednym słowem - zdaje się, że rdzeń składu trafił z formą, czy - może trafniej - to właśnie obecna forma kwalifikowała grupy do prezentacji materiału na koncertach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o jakość samej płyty, ale o ogólny stan obecny, a więc o aktualny inwentarz środków wywołujących dreszcze. Przykładem niechaj będzie tu bardzo dobry występ Animal Collective, których najnowsze Centiped Hz jest ich najsłabszym albumem od wielu lat lub bardzo dobre show Robyn, której ostatnie długograje ukazały się dwa lata temu.
Wchodząc w szczegóły i krocząc drogą chronologiczną na pewno należy podkreślić, że:
Japandroids - mimo że stworzeni do roznoszenia małych scen, takich jak ta w warszawskiej Hydrozagadce - poradzili sobie bez problemu ze swoim krótkim i mocnym serwisem. Że przez cholerny huragan Sandy do Paryża nie dotarł zespół Chairlift i że znając Chairlift z płyty i z koncertu zdecydowanie jest czego żałować. Że John Talabot szokująco szybko doszedł do bardzo wysokiego poziomu występów oraz że wśród dzikich odgłosów Depak Ine Riverola i Pional wyglądali jak beznamiętni piraci z Karaibów przed rozedrganym tłumem. Że znów okazało się, że hipsterskie i pozahipsterskie zachwyty Jamesem Blakiem nie są do końca zrozumiałe (krytyko, nadchodź! joby, przybywajcie!). Że M83 wystąpili razem z klasycznym składem instrumentalistów, których jednak prawie nie było słychać.
Krocząc podobną drogą przez dzień drugi i trzeci koniecznie trzeba dodać:
(2) że zespół Outfit posiada kilka piosenek średnich i niezłych oraz jedną piosenkę bardzo dobrą, której to piosenki w Paryżu nie zagrał. Brawa!
Że niestety tłuczone wszędzie Wildest MomentsJessie Ware jest naprawdę niezłym popowym numerem i dobrze brzmi na żywo (trudno!). Że rozpoczęty - tak jak There’s No Leaving Now (2012) - To Just Grow Away, a zakończony King of Spain koncert The Tallest Man on Earth był bez wątpienia jednym z najbardziej poruszających występów festiwalu, między innymi dlatego, że mało kto tak precyzyjnie, a jednocześnie naturalnie znajduje środek między wycofanym wzruszeniem, a charyzmatyczną przebojowością. Że The Walkmen zagrali The Rat (yeah!) i nie zagrali niczego z pięknego debiutu Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone sprzed 10 lat (łeee!). Że Chromatics zagrali bardzo dobry koncert i byli pierwszą bardzo miłą niespodzianką. Że Robyn jest fajna, fajnie tańczy i bardzo się cieszy na własnym koncercie. I że Fuck Buttons nie są już tak fajni jak kiedyś, za to Animal Collective są, szczególnie gdy wśród gumowych dmuchawców i nadmuchiwanych utytych hatifnatów grają starocie typu Brothersport i Peacebone.
(3) Że Purity Ring to kolejny ciekawy zespół z Kanady i druga bardzo miła niespodzianka. Że Twin Shadow wypadł fantastycznie - niezwykle luźno, potężnie i sugestywnie. Że Liars zawiedli i to bardzo.
Że Grizzly Bear zagrali najlepszy koncert całego festiwalu.
I że teraz już wiecie dlaczego szkoda, że w sobotę skończył się Pitchfork Music Festival Paris 2012.
Już dziś zapowiadamy relację z paryskiego festiwalu, który rozpocznie
się w przyszły czwartek i potrwa do soboty. W Grande Halle de La
Villette zobaczymy między innymi:
zespół AlunaGeorge - autorów You Know You Like It - utworu, który
jakiś czas temu gościł w naszej newsowej (czyt.: publikowanej na
Twitterze i dostępnej u góry LTB i ORX) rubryce ON REPEAT. Sporo
angielszczyzny, ale chyba do wybaczenia, tym bardziej, że grupa z
Wysp, a nawet ze stolicy.
Johna Talabota, którego w Porto widzieliśmy zaledwie przez kilka
piosenek, a który razem z Pionalem nagrał właśnie oficjalny utwór maratonu w Walencji.
Outfit - zespół, który niedawno wydał obiecującą EP-kę o łatwym do
zapamiętania tytule Another Night’s Dreams Reach Earth Again.
(Polecamy szczególnie numery nieparzyste).
Przepraszamy za opóźnienia w dostawie towaru! Niedługo wracamy i do końca roku będziemy do Was pisać z zagranicy. W międzyczasie zapraszamy do śledzenia nowości na Twitterze i FB (+ powyżej). Tam jesteśmy na bieżąco. Dzięki i do kontaktu!
Hello everybody! Sorry for the lack of updates, we're very busy at the moment but soon we'll come back and we'll be updating our site from another country . Thanks and see you!
PS We're updating our Twitter and FB all the time so, please, follow us!
Od za-parę-dni do końca września jesteśmy na urlopie, a to oznacza, że Louder i Orxateria zapadają na ten czas w sen wczesnojesienny. W ramach rekompensaty w październiku bardzo ciekawe wywiady + geograficzna niespodzianka.
Jeśli nie czytaliście jeszcze naszych orxateryjnych wywiadów - macie czas na nadrobienie zaległości. Odpytamy.
Tymczasem - no, koniec lata, czas się żegnać, manatki ładować. Do napisania!
We're on holiday until the end of September. See you all in October!
Ależ to był znakomity wieczór - najpierw cudowna jak zawsze Bat For Lashes, a potem Elbow - którzy mimo haniebnego olania swojej pierwszej, najlepszej płyty zagrali świetny koncert z wieloma wzruszającymi momentami. Bywa, że da się te występy obejrzeć z odtworzenia, więc jeśli nie widzieliście, to polujcie, a uszy Wasze Wam podziękują.
Throw those curtains wide One day like this a year would see me right
Pisaliśmy ostatnio w wielkim skrócie o six by seven. O ogromnej wartości ich dyskografii i próbach kontynuacji podejmowanych - często heroicznym wysiłkiem przetrwańca - przez lidera - Chrisa Olley’a. Nie? No to piszemy teraz.
Tymczasem, pół godziny temu, znaleźliśmy w mailowej skrzynce elektryzującą wiadomość z samego źródła. Nowym perkusistą zespołu został - nie kto inny a - Steve Hewitt - bębniarz Placebo w czasach, kiedy był to jeszcze naprawdę znakomity zespół.
Sound jest podobno best than ever, czekamy więc na fantastic new album z łezką wspomnień w jednym i błyskiem nadziei w drugim oku.
Steve Hewitt tuż za Davidem Bowie
Edit: Fanów starego dobrego good old Placebo, którzy uważali, że Hewitt był jedynym normalnym członkiem tego zespołu mogę wesprzeć informacją, że kiedy razem z Piotrkiem Stelmachem spotkaliśmy się z zespołem na bekstejdżu Open'era, Steve był jedyną osobą, która podała mi rękę w normalny, staromodny sposób (reszta - odpowiednio - pod nogą założoną za głowę / z autorioniczną egzaltacją, *na księżniczkę*).
Ich The Way I Feel Today to jedna z najlepszych płyt ubiegłego stulecia i nie ma w tym żadnej przesady.
Podobnie jak w stwierdzeniu faktu, że Another Love Song - utwór z wydanego w 2000 r. The Closer You Get - to jedna z najlepszych i najmądrzejszych piosenek o miłości, jakie kiedykolwiek udało się napisać.
Dalej:
El mató a un policía motorizado - co miejscami jest nawet do 6 by 7 stylistycznie podobne, no a do tego brzmi prosto z Argentyny (najnowszy singiel - Mujeres bellas y fuertes z czerwca br.),
artystów ze zdecydowanie najciekawszego obecnie muzycznego terytorium, a więc - właśnie - z kręgu ibero-latino, o którym więcej staramy się pisać na Orxaterii.
Zarówno w Europie, jak i w Stanach są jednak nadal albumy, na które czeka się od momentu pierwszej plotki i to o nich dzisiejsze kilka zdań.
Początkowo ta notka miała nosić tytuł Po zawodach i opisywać dwa zupełnie różne rozczarowania, jakie towarzyszyły mi po odsłuchaniu Centipede HzAnimal Collective i CoexistThe XX.
Sytuacja jednak trochę się skomplikowała, a do strumienia najświeższych odsłuchów dołączyło nowe Dinosaur Jr..
Dołączyło, bo wpisuje się we wspólny mianownik, który miał lec u podstaw tekstu o przytoczonym powyżej porzuconym tytule.
Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że trudno o trzy bardziej różniące się od siebie albumy:
W przypadku grupy dowodzonej przez J Mascisa (1) sytuacja wygląda następująco: 27 lat od debiutu (z przerwą 1997–2005), praktycznie bez większej porażki, koncertowo nadal żwawo (patrz: np. występ na OFFie 2010), studyjnie niezwykle solidnie i konsekwentnie. Najnowszy dinozaur junior - I Bet On Sky (premiera 3.09.2012) - nie jest na pewno tak dobre jak klasyczne You’re Living All Over Me (1987), nie porywa też tak, jak choćby znakomite Farm sprzed 3 lat - ale z drugiej strony pokazuje, że o muzycznym wyginięciu nie może być mowy. Najciekawsze w przypadku Amerykanów (a narodowość ma tu spore znaczenie, bo amerykańskość - zbliżonego do ich sąsiadów z Pixies - brzmienia gitar jest tu wręcz podręcznikowa) jest jednak to, że taka konstatacja jest ze wszech miar paradoksalna. Oto bowiem mamy do czynienia z grupą, która swoje piosenki buduje na prostych gitarowych melodiach, szytych głównie efektownymi riffami, jękiem elektryka i umęczonym wokalem. Nic bardziej wtórnego? Ewidentnie tak, a jednak - nawet jeśli każda kolejna propozycja budzi natrętne wręcz skojarzenia z całą dotychczasową dyskografią, słucha się tego świeżo, rześko, przyjemnie i bez poczucia zmęczenia materiału. Na I Bet… dzieje się tak przede wszystkim na stronie A. Świetny jest początek - Don’t Pretend You Didn’t Know nawiązujący jakością do świetnego Pieces z 2009; wzruszają schematyczne Watch the Corners i Stick a Toe In. No ale… jeśli piszemy o wzruszeniu i matrycy, to czas najwyższy przejść do Londyńczyków (czy jak chciał sprawozdawca GW z Open’era - nowojorczyków (1)) z The XX.
To właśnie ze względu na XX porzuciłem zresztą tytuł o zawodach.
Jeśli mam być szczery (a ja od dzisiaj…) - to miała być moja pozaiberyjska i pozalatynoska płyta roku. Tak założyłem słuchając jej wspaniałych zwiastunów podczas portoskiej Primavery i tak (edit: być może) jest do dziś, ale poprzeczka, która miała zawisnąć tak wysoko, że o ja cię pierdolę okazuje się wisieć na poziomie realnie przeskakiwalnym.
Za fasadą nieziemskiego Angels - utworu znanego wcześnie, tak prostego, że ciężko bardziej i tak dobrego, że ciężko lepiej, znajdujemy:
niezłe Chained,
bardzo dobre Fiction (również grane wcześnie i często) i…
ładne, kojące, szerokie przestrzenie, które w najmniejszym stopniu nie windują jednak całości na poziomy debiutu.
Teraz - czy to problem? Kwestia dyskusyjna. Oblanie drugiej płyty? Z pewnością nie. Czy szkoda? Z pewnością tak, bo to, co znaliśmy budziło jednak apetyt na płytę cementującą ich na pozycji jednego z kilku najlepszych tworzących obecnie zespołów. Z pewnością tak, bo wspomniane zapowiedzi kazały oczekiwać takich cudów jak zamykający CoexistOur Song - numer tak piękny, że aż wykańczający, emocjonalnie rozpinający słuchacza między beztroską kołysanki a troską absolutną - mierzenia się z jakąś nieogarnialną, kosmiczną emocją. Umieszczenie go na samym końcu może irytować (bo: nie można tak było od razu?), ale optymistów skłoni raczej do żarliwego oczekiwania płyty nr 3 przy akompaniamencie tych naprawdę pięknych i dobrych dźwięków, których mimo wszystko nie wypada nazwać zwykłym wypełniaczem.
Sporo zapychu znajdujemy natomiast na nie mniej wyczekiwanej płycie o wyjątkowo brzydkiej okładce. W przypadku Centipede Hz (czy jak sugerował jeden z użytkowników oficjalnego forum zespołu - Centipede Hurts!) jest to o tyle szokujące, że Animal Collective nie muszą niczego cementować, ani okopywać się na żadnej upatrzonej pozycji. Po nagraniu paru znakomitych płyt na przestrzeni całej ubiegłej dekady i ukoronowaniu jej w latach 2007–2009 niesamowitą trójcą wydawnictw Strawberry Jam-Merriweather Post Pavilion-Fall Be Kind EP ich status wybitnej, tworzącej niezapomniane (a często jednocześnie nie-do-zapamiętania) piosenki grupy jest tak niezachwiany, że jedno średnie Centipede może co najwyżej odbić się od postumentu.
Słowo średnie to - nomen omen - uśrednienie opinii, która szali oryginalności i charakterystycznego stylu po raz pierwszy musi przeciwstawić szalę wtórności i kompozycjnej niemocy. Wszystko co tu słyszymy brzmi jak stały repertuar środków, na których AC opierali swoje dźwiękowe i stylistyczne istnienie przepuszczony przez słabe, zdyszane tryby, bez scenariusza, z efektem mocno przypadkowym.
W bardzo dobrym dokumencie poświęconym grupie Blur (2) Damon Albarn wspomina debiutanckie Leisure (przedwczoraj 21. rocznica wydania!) mówiąc o czasach, w których powstało: “Na szczęście można było wtedy nagrać nie do końca dobrą płytę i nie być od razu straconym.”
Dziś - kiedy faktycznie - jedna studyjna porażka może mieć kolosalne znaczenie, zespoły 1) chwytają się sprawdzonych sposobów, lub wręcz odwrotnie 2) stawiają na brzmieniową rewolucję upraszczając (Futureheads) lub komplikując (Bloc Party) swój styl i w większości przypadków źle na tym wychodzą (Futureheads, Bloc Party i wiele innych).
Pierwiastkiem, który łączy Dinosaur Jr., The XX i Animal Collective jest wolność pozostania poza tym krępującym wyborem.
Dinosaur Jr. zaczynali dawno i dziś nie muszą się tłumaczyć.
The XX nagrali zbyt dobry i głośny debiut, by jedną płytą wyrzucić się za burtu indie-mainstreamu (!).
Animal Collective mają na plusie tyle, że jeszcze długo będą mogli brać zaufanie słuchaczy na zeszyt.
Paradoksalnie wolność trzech grup okazuje się jednak mocno teoretyczna. Bez wyjątku wybierają one bowiem wariant pierwszy - dopisując kolejne rozdziały do rozbudowywanej z każdym albumem opowieści.
To natychmiastowa rozpoznawalność jest tym, co łączy te diametralnie różne płyty. I różne poziomy zawodu, który - nawet usunięty z tytułu recenzji - ma tu jednak swoje pewne miejsce.
Dinosaur Jr. nagrali kolejny wariant swojego modelowego longpleja dostarczając nam parę dobrych rockowych melodii, które powoli stają się towarem deficytowym. Zawiedli oczekiwania wyjścia poza rutynę, których niby nie było, a które jednak czuć, kiedy po paru numerach sprawdza się, czy odtwarzacz losuje z dyskografii czy nadal gra nową płytę.
The XX - Angels - live, Optimus Primavera Sound 2012 (Porto); wideo: EclectismoM
The XX mieli przymonarszyć i przyklepać koronę, a zamiast tego nagrali XX 2.0. Coexist podobnie jak debiut rozszerza dźwiękową percepcje na tony, na które u innych często nie zwraca się uwagi. Ponownie buduje struktury na bazie pękatych beatów oraz produkcji (Jamie!) przeplatającej chłodne, wypolerowane wysokie tony z ciepłymi pomrukami dołu, na których możnaby posadzić jajo. Większość utworów znów opiera się na wokalnych dialogach Romy i Olivera, a dźwięki analagowe i cyfrowe są tak konkretne i charakterystyczne, że należałoby zgłosić je do ochrony patentowej.
The XX zawiedli wygrywając wyścig bez bicia rekordu świata.
Animal Collective po raz kolejny wprawili w ruch swoje chórki, harmonijne wokalizy, pętle melodyczne i tła buzujące niczym hormony nastolatka kończącego katolicką szkołę. Cała para poszła jednak w gwizdek, a nowa maszyna jest ciężka, ogromna i spocona.
W sieci natknąłem się na porównanie Centipede Hz z My Life In The Bush Of Ghosts Davida Byrne’a i Briana Eno. Porównanie nie na miejscu, bo o ile na albumie z 1981 roku wszystko jest dokładnie na swoim miejscu i między innymi dlatego tworzy tak mocną całość, o tyle tu wszystko nosi znamiona eksperymentalnego przypadku, z którego tym razem mało wyszło.
Animal Collective zawiedli.
Nie do wiary.
A jednak.
—
(1) w tym samym tekście autor pisze o Janelle Monae - “dziewczyna co najmniej tak dobra jak Michael Jackson” [sic!]. Edit: aaa dziś rocznica urodzin MJ!
(2 No Distance Left to Run autorstwa osób odpowiedzialnych za Shut Up and Play the Hits, o którym to filmie pisaliśmy w relacji z Nowych Horyzontów.
Esencja chilijskości O filmach starych, nowych i jeszcze niepowstałych, o wrocławskich Nowych Horyzontach, muzyce, Chile i o tym, dlaczego należy uprawiać filmowy nacjonalizm rozmawiamy z jednym z najwybitniejszych przedstawicieli młodej generacji południowoamerykańskich filmowców.
"Film lovers are sick people" powiedział Truffaut, "film spectators are quiet vampires" dodał Morrison. Za nami więc święto zwyrodnialców. We Wrocławiu zakończyły się 12. Nowe Horyzonty.
Nowe?
Tworzenie festiwalu, który samą nazwą zapowiada nowe horyzonty kina jest zadaniem karkołomnym. W czasach, w których dzieje artystycznego wydziwienia zdążyły zatoczyć koło, nic nie szokuje, a zawiasy szczęk praktycznie nie puszczają, wstrzelenie się w *nowe* obszary setkami tytułów wydaje się być niewykonalne. Mimo wszystko co roku przyglądamy się nieudanym próbom wymyślenia innych, nowoczesnych filmów, po drodze odnajdując najgorsze (najczęściej nudne, straszne lub pretensjonalne) i najlepsze (najczęściej szalenie ciekawe, piękne lub prawdziwe) obrazy, jakie kiedykolwiek udało nam się obejrzeć. Tegoroczne Horyzonty to znów: codzienne kilkunastogodzinne maratony filmowe, spotkania z twórcami, walka hipsterów z anty-hipsterami na kolorowych karteczkach festiwalowego hyde parku i zrywy miokloniczne na fotelach kina Helios, które od 1.09 przeistoczy się w "największy w Polsce i Europie arthouse".
Organizacja, czyli co się stało, a nie przystoi
W kwestiach czysto organizacyjnych marudzenie totalne nie jest wskazane. Nowe Horyzonty są wielką, międzynarodową imprezą z setkami filmów i bezlikiem spraw do zgrania, a jej poskładanie to zajęcie niezwykle trudne. Z drugiej strony chwalenie dwunastoletniego festiwalu za płynny przebieg to dla recenzenta zbędny stukot w klawisze, a dla czytelnika informacja banalna. Zamiast więc chwalić oczywistości i rozpisywać krytykę na długie akapity, darujemy sobie dobrą radę i rzucamy kilka kwestii do znacznej poprawy:
Problem nr 1 to wyrwy w komunikacji - mailowej, Facebookowej i żywej. Na pokazach, na których nie pojawiali się anonsowani w rozpisce programowej goście, bardzo często nikt nie kwapił się do wyjaśnienia sprawy. Wiele osób narzekało na słabą obsługę pytań technicznych - zarówno kanałem oficjalnym (pomoc mailowa, choć tu przynajmniej reakcje były szybkie), jak i tym bliższym, socjalnym (Facebook - czysta promocja i kontakt jedynie w sprawach wygodnych). Wszystko to stoi w dużym kontraście z najczęściej bardzo sprawną i sympatyczną obsługą "szeregowych" (bez urazy, wręcz przeciwnie) wolontariuszy. Ogólnie jednak - w kwestiach rozwiązywania trudności - kod, komunikat, kontakt do znacznej poprawy.
Problem nr 2 to błędy systemowe - np. aplikacja na system operacyjny iOS, która pojawiła się pod koniec festiwalu (co bawi i złości tym bardziej, że głównym sponsorem jest operator sieci komórkowej), a dodatkowo okazała się jedną wielką usterką (zawieszanie się, pomylone sale, bardzo słabe rozwiązanie systemu rezerwacji).
Kolejny przykład to ilość miejsc karnetowych na większość seansów - problem finansowy, poruszany co roku, ale wciąż żywy. Fakt - głównym przywilejem karnetowiczów jest możliwość taniego obejrzenia dużej ilości filmów, ale dostęp do nich bywa bardzo często przesadnie ograniczany. 21 (słownie: oczko) miejsc na galę zamknięcia odbywającą się w największej sali Heliosa wyglądało na żart. Upychanie rozchwytywanego Reygadasa do stosunkowo niewielkich sal jest powtórzeniem błędów poprzednich edycji. Fakt, że zwolnione (niedługo przed seansem) miejsce "karnetowe" trafia nie do innego karnetowicza, a do puli biletów, które można sprzedać zgrzyta niepotrzebną pazernością.
Mieliśmy jednak nie nudzić, więc wywiadówka skończona. Bo choć więcej grzechów pamiętamy, to tych najbardziej żałujemy. Ale teraz już 3xpuk w niemalowane. Ofiara spełniona, jedziemy z farszem.
Problemy z amplitudą
Komentując brutalną (lecz bardzo dobrą) konkursową "Mondomanilę" Khavna de la Cruza, jeden z festiwalowiczów wspomniał czasy, w których "homoseksualne brutalne gwałty" były na Horyzontach chlebem powszednim, a sam konkurs stanowił mieszankę obrazów najdziwniejszych, najmniej oczywistych i najbardziej kontrowersyjnych. Czas szoku jest jednak za nami. Od kilku lat obserwujemy trend wypełniania głównej sekcji festiwalu kinem bardziej bezpiecznym - nadal ambitnym i nowohoryzontowym, ale tematycznie i formalnie zachowawczym, przynajmniej w zestawieniu z dawną konkurencją. I o ile rezygnacja z przemocy dla przemocy i l'szok-u pour l'szok-u wychodzi konkursowi na dobre, o tyle ogólna tendencja do celowania w bezpieczniejszy środek nadgryza jego sztandarowy rdzeń. Niegdysiejsza piramida z kilkoma wybitnymi dziełami na wierzchołku i masą niestrawności u podstaw wędruje w stronę centralnego monolitu.
Problem z amplitudą doznań godzi zarówno w oglądających po pięć filmów dziennie karnetowiczów, jak i w tych, dla których festiwal to parę wybranych wcześniej tytułów. Ci pierwsi coraz rzadziej zostają sowicie nagradzani za przedzieranie się przez kilometry filmowej taśmy, ci drudzy albo wybierają opcje bezpieczne (znane, nagradzane, głośne) pozbawiając się możliwości odkrywania, albo ryzykując trafiają na filmy średnie lub słabe - inne niż te, na które nie chcą już chodzić do kina, ale równie niesatysfakcjonujące.
W wyborze repertuaru nie pomagają opisy umieszczone w katalogu i na stronie internetowej - opisy, na które z każdym rokiem narzeka coraz więcej uczestników. Nawet gdy pominiemy pojawiające się w nich błędy rzeczowe czy jawne nadinterpretacje, pozostaje nam kluczowa kwestia dwóch filmów - tego, o którym czytamy i tego, który później oglądamy. Z faktem, że bardzo trudno trafnie opisać sztukę nie ma co dyskutować, problem katalogu leży jednak gdzie indziej. Reklamowy charakter wielu tekstów sprawia, że skumulowane superlatywy wiodą widza na manowce, z których wraca przez cały seans, lub które opuszcza trzaskając po kilkunastu minutach drzwiami kinowej sali. Większa ilość faktycznych odnośników do klasyki, kina bardziej znanego, czy filmów z poprzednich edycji imprezy byłaby zdecydowanie bardziej pomocna niż autorskie tajemnice chwalebne, których sens dla wielu pozostanie nigdy nieodkrytym sekretem. Nie wszystko musi być "porywającą perełką", "cudownym objawieniem", "arcyciekawym studium". Prosimy więc - zamiast przymiotników od rzeczy, do rzeczy - z odnośnikami i wyważonym, opartym na możliwie obiektywnych podstawach tekstem. Ad rem zamiast do re mi.
Shut up and play the hits
Ponury obraz ("artystyczny majstersztyk czerni!", "pasjonująca kawalkada mroku!") powyższych akapitów może budzić u Czytelnika mylne wrażenie słabej jakości tegorocznej edycji Nowych Horyzontów. Mylne, bo nawet jeśli rzadko kiedy proponowane obrazy pozostawiały nas bez tchu, to bardzo często opuszczały nas też bez tfu, wpisując się nie w obsmarowaną powyżej klasę średnią, ale w rejony wyższe, ciekawe, takie, które się pamięta. Celuloidową (czy jak wolała jedna z tłumaczek - celulitową) dobroć podzieliliśmy na dwie grupy tnąc je po osi geograficzno-kulturowej.
Ameryka Południowa - nie tylko Meksyk
Nasze przekonanie, że to, co w nowej kulturze najciekawsze bardzo często pochodzi z regionów iberyjskich i latynoskich jest niezwykle głębokie, ale mimo to, każde potwierdzenie tego (przemyćmy to!) faktu jest powodem do radości. Cieszyła więc udana retrospektywa Carlosa Reygadasa (wyróżnionego w Cannes nagrodą za reżyserię za budzące skrajne opinie "Post Tenebras Lux"), który zmiażdżył nas parę Horyzontów temu wybitnym "Cichym światłem". Cieszyło też nowe kino Meksyku - bardzo różne i nie tworzące spójnej sceny, a do tego tak rozległe, że jak mówił Nicolás Pereda - autor pokazywanego już rok temu "Lata Goliata" i "Perpetuum Mobile" (jednej z lepszych tegorocznych propozycji) - nie da się go zamknąć w żadnym, nawet potężnym cyklu.
Pereda wychodzi zresztą z konceptu wycinania konkretnych fragmentów rzeczywistości także w swoich minimalistycznych filmach. Dla wielu będzie to kino po prostu nudne, ale inni znajdą w nim przestrzeń do wnikliwej, opartej na pozornie ujemnej osobowości głównych bohaterów (znakomita para aktorska - Gabino Rodríguez i Teresa Sanchez) obserwacji komunikacyjnych szmerów między najbliższymi sobie osobami. Peredę często porównuje się do Tsai Ming-lianga (bohatera retrospektywy 9. NH), ale jego kino spokojnie można też zestawiać z twórczością Yasujiro Ozu. Japoński geniusz także brał pod lupę nerwową tkankę rodzinnych relacji i często obsadzał w swoich filmach tych samych aktorów, wiążąc ich emocjonalną ciągutką z widzem, który spotyka się z nimi już nie na zasadzie filmowej, ale też życiowej, oczekując prostych zwierzeń i innego rodzaju obcowania.
Obrazy Peredy są ciche i wycofane i kiedy zadałem mu pytanie o obecną sytuację w Meksyku (sfałszowane wybory, protesty na ulicach, brak nadziei na poprawę trudnej społeczno-politycznej sytuacji) i to, w jaki sposób powinni zareagować na nią filmowcy, nie zdziwiła mnie jego reakcja. Sytuacja "fucked up" - owszem i proszę bardzo, ale czy kino powinno reagować? Nawet jeśli tak, to wydaje się, że będzie to zadaniem twórców patrzących bardziej dookoła niż wgłąb. Twórców-publicystów, nie wnikliwych i wnikających, lecz bardziej pokazujących szerokie zakresy codzienności.
Patrząc na sekcję, w której prezentowane były filmy Peredy wydaje się jednak, że to, co najciekawsze w nowym kinie jego kraju dzieje się nie w sztandarowej dla kina Meksyku sferze szoku i angażu (filmy Iñárritu, Cuaróna czy del Toro), ale właśnie w rejestrach cichych.
Jeden z najlepszych dokumentów całego festiwalu - "Kanikuła" José Alvareza - spokojnymi, nasyconymi żywymi kolorami kadrami opowiada o niezwykłym zwyczaju plemienia Totonaca - lotach voladores - ludzi, którzy przywiązani liną do wielkiego słupa lecą z jego szczytu aż do ziemi wykonując 13 obrotów, które pomnożone przez liczbę lecących (4) dają 52 - ilość tygodni w roku, który dzięki temu rytuałowi ma być dobry i pomyślny.
Dokumentalna forma wymusza tu prym kategorii tematu, ale tak naprawdę to świetne zdjęcia przybliżają nam fantastyczność kręconych zdarzeń.
Dbałość o wizualną stronę obrazu charakteryzuje także trzeci najlepszy meksykański obraz - "Sekretny świat" Gabriela Mariño. Sam reżyser przyznaje, że oprócz wieloletniej pracy z aktorką odgrywającą główną rolę, najbardziej pracochłonnym etapem pracy nad filmem był etap wymyślania i realizowania zdjęć inspirowanych zdjęciami amerykańskiej fotografki Nan Goldin i obrazami Edwarda Hoppera. Oprócz konkretnych nawiązań (chociażby czekanie na autobus na stacji benzynowej przypominającej tę ze wspaniałego obrazu "Gas" z 1940 roku) w filmie roi się od inspirowanych twórczością wspomnianych artystów scen, które skupiają na sobie uwagę widza i sprawiają, że to linearna historia w dużej mierze stanowi dla nich tło.
Wizualnie wysmakowane okazały się również propozycje z innych państw Ameryki Południowej.
Najlepszy z trzech filmów otwarcia - "Rok Tygrysa" Sebastiana Lelio (którego niesamowita "Święta rodzina" - także naszymi głośnymi głosami - zwyciężyła na NH 2006) zestawiał szare, zmęczone zdjęcia Chile dotkniętego trzęsieniem ziemi i tsunami z tropikalną jaskrawością tytułowego tygrysa, uwięzionego w osiadłej na mętnej mieliźnie klatce. Estetyczna wrażliwość Lelio spotkała się tu z artystycznym światem chilijskiego muzyka Fernando Milagrosa, odpowiedzialnego za artystyczną warstwę tego odartego ze zbędnej ckliwości dramatu.
Chile zasługuje zresztą na wyjątkowe wyróżnienie, wydaje się bowiem, że podobnie jak w przypadku muzyki ten niewielki kraj (ok. 17 milionów mieszkańców) jest obecnie jednym z najciekawszych miejsc na kulturalnej mapie świata. Najzabawniejszy i najprzyjemniejszy film festiwalu - "Salvavidas" młodej chilijskiej reżyserki Maite Alberdi - opowiada o ratowniku, który boi się wody, w związku z czym podkreśla rolę prewencji w zapobieganiu wypadkom. Plaża staje się w tym niedługim "dokumencie" przestrzenią osobną, gołą, a więc narażoną na wszelkiej maści absurdy. Pod tymi względami (postać niezwykle charakterystycznego głównego bohatera + momenty każące wątpić w estetyczno-intelektualną kondycję człowieka) "Ratownik" przypomina "Kobielę na Plaży" Andrzeja Kondratiuka - kręcony ukrytą kamerą film, od którego premiery minie w przyszłym roku 50 lat.
U Alberdi dodatkowym czynnikiem magnetycznie przyciągającym wzrok są też - a jakże - kapitalne, oparte na kontrastujących barwach zdjęcia - tak mięsiste i soczyste, że aż nierzeczywiste, stające się - jak wyżej - nie tylko tłem, ale kolejnym, równorzędnym bohaterem tego jakże udanego obrazka.
Pisząc o chilijskich filmach tegorocznych Horyzontów nie sposób nie wspomnieć o zwycięzcy konkursu - pięknym długometrażowym debiucie innej młodej Chilijki - Domingi Sotomayor Castillo (urodzonej w Santiago w 1985 r.). "Od czwartku do niedzieli" opowiada o przedrozwodowej podróży rozstającej się pary, którą odbywają starą, wysłużoną Mazdą razem z dwójką małych dzieci. Sotomayor Castillo także ucieka się do operowania obrazem, który - na szczęście - nie akcentuje pustych przydrożnych bezkresów jako nachalnej metafory uczuciowej pustki, a raczej wskazuje samochód jako centrum emocjonalnych wydarzeń w środku niemalże księżycowego, do bólu obiektywnego i schowanego krajobrazu.
Ucztę - nie tylko dla oczu i uszu - stanowiły też konkursowe "Sąsiedzkie dźwięki" Klebera Mendonçy Filho, w których reżyser w oczywisty sposób ocenia i analizuje panujące w Brazylii rozwarstwienie społeczne, jednocześnie skupia się jednak na tworzeniu podkreślanej wspaniałymi ujęciami grodzonych blokowisk atmosfery zagrożenia. I nawet jeśli w warstwie fabularnej odczuwamy migotanie między konwencjami (komedia - thriller - socjalny dramat) to ostateczny efekt jest silny i jednolity, a mini-sceny pauzujące rozwój wydarzeń (przerażająca nocna kąpiel w oceanie czy kompletnie różny teledyskowy fragment odsłuchu "Crazy Little Thing Called Love" Queen na nowym, mnóstwocalowym telewizorze) zapadają w pamięć jako osobne, krótkometrażowe hity.
Muzyczna scena w Arsenale - jak co roku muzyczna scena w Arsenale to jeden ważny koncert i grupka wydarzeń towarzyszących. Po świetnych występach Junior Boys czy Susanne Sundfør z poprzednich edycji przyszedł czas na CocoRosie. Koncertowo siostry są w formie, co cieszy, uspokaja i krzepi po ostatnich płytach, które - choć niezłe - jakościowo nie nawiązywały do świetnego debiutu i jeszcze lepszego "Noah's Ark". Gościnna obecność Rajasthan Roots oraz TEZ-a wzbogaciła brzmienie, choć ich koszmarny solo-przerywnik w trakcie setu potwierdził częściowo nasze przedkoncertowe obawy o wyłomy w estetyce. Z trzech polskich koncertów sióstr jakie widzieliśmy ten był chyba lepszy od warszawskiego (CSW), ale nie tak dobry jak niesamowity występ na pamiętnej Americanie na Malcie (Devendra, Antony, one i Animal Collective). Gramy - "God Has A Voice, She Speaks Through Me"
Muzyka, konkurs, przeboje
Cztery najciekawsze tytuły pochodzące spoza obszaru kultury iberyjskiej ("Zapiski z gliny"!) i latynoskiej stanowiły część trzech różnych festiwalowych sekcji.
Pierwszym z nich jest wspomniana już "Mondomanila" - film Khavna de la Cruza - jednej z najważniejszych postaci filipińskiej sceny filmowej. Jego konkursowa propozycja w jaskrawy sposób naświetla brutalną rzeczywistość slumsów stolicy Filipin oferując jednocześnie: paradokumentalne świadectwo okrutnej rzeczywistości Manili i przerysowaną, buchającą rozrywkę w stylu Tarantino i Rodrigueza. Świat /ass fakin madafakas ejżian niggas/ (tak o głównych bohaterach mówi okrutny "białas") osiąga abstrakcyjnie wysokie poziomy ohydy, a ilość kończyn w przeliczeniu na jego mieszkańca jest niepokojąco niska. Prawdziwą siłę filmu Khavna stanowi natomiast kontrolowane rozdarcie między zapisem dramatu skrajnie biednych i skrzywdzonych ludzi a tanecznym, zabawowym, wideoklipowym klimatem budowanym za pomocą konkretnych środków formalnych (ostatnia, wyśmiewająca kino Bollywoodzkie scena, przedstawianie postaci niczym opisy bohaterów gier na konsole…). To właśnie ta formalna nieoczywistość sprawia, że "Mondomanila" to nietypowy, świeży i frapując film.
Oprócz udanego cyklu "Re-mixed. Ze sceny na ekran" - w którym w ramach nocnego szaleństwa oglądaliśmy gwiazdy sceny rzucone w wir projektorów - muzyczno-filmowym wydarzeniem dwunastych Nowych Horyzontów była polska premiera "Shut Up and Play the Hits" - prezentowanego w sekcji "Międzynarodowy konkurs - filmy o sztuce" dokumentu o ostatnim koncercie grupy LCD Soundsystem. Zespół płytowego erudyty i kolekcjonera - Jamesa Murphy'ego - zaczął się od singla i płyty i na singlu i płycie miał się zakończyć. "I didn't start a band. I made a record" mówi w filmie sam lider wspominając jednocześnie o swojej niechęci do jeżdżenia w trasę, która jego zdaniem znacznie przyspiesza proces siwienia. Najważniejszy w "Shut up…" jest jednak nie początek, a koniec - nie pierwszy entuzjazm, a ból świadomego rozstawania się z gwiazdorskim życiem, ból muzyka, który sprzeciwiając się rockowym kanonom nie odchodzi ani jako idol-samobójca, ani jako zaśliniony dinozaur. Oprócz fragmentów ostatniego koncertu LCD Soundsystem w nowojorskiej Madison Square Garden, które tym, którzy widzieli LCD na żywo (np. na deszczowym Open'erze 2007) rzucają na plecy ciarki, obserwujemy tu więc dużą rozterkę pokazaną w prawdziwie poruszający sposób. Bo nawet gdy zdajemy sobie sprawę, że sytuacja w filmie Willa Lovelace'a i Dylana Southerna (autorów poświęconemu Blur "No Distance Left to Run") nie jest tak dramatyczna jak wydarzenia pokazane chociażby w "Control" Corbijna, to słuchając Murphy'ego nie jesteśmy w stanie nie stawiać się w jego sytuacji i nie lądować na tym samym rozstaju co on. Kawał dobrego kina - nie tylko ze względu na świetną, leżącą w samym centrum odczuć i wydarzeń muzykę.
Dwa pozostałe hity pozalatynoskie to najlepsze propozycje cyklu "Panorama".
Pierwszym z nich jest "Za wzgórzami" - nowy film Cristiana Mungiu ("4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni") ze znakomitą, nagrodzoną w Cannes kreacją Cosminy Stratan. Drugi to świetne "Alpy" Giorgosa Lanthimosa ("Kieł") z równie dobrą rolą Ariane Labed - aktorki znanej z zasłużenie triumfującego w poprzednim konkursie NH (2011) "Attenberg" Athiny Rachel Tsangari.
Lanthimos po raz kolejny mierzy się z abstrakcyjnym, pozornie niemożliwym do zrealizowania, tematem i po raz kolejny wychodzi z tego obronną ręką. Jego najnowsze dzieło o grupie osób pomagających bliskim zmarłych poprzez wcielanie się w rolę tych, którzy odeszli to chłodna (alpejskie kolory + sucha recytacja kwestii), ale wzruszająca opowieść. Między innymi o chęci dawania i przyjmowania pomocy i postępującym uzależnieniu od bycia pomocnym.
Filmy Lanthimosa i Tsangari nie pozwalają nie zauważać nowej greckiej fali filmowej, która jest bez wątpienia jednym z najciekawszych zjawisk ostatnich lat. Nowe kino greckie na nowych Nowych Horyzontach? My jesteśmy za.
A jeśli już o nas mowa - poprosimy jeszcze więcej Ameryki Południowej. No i cóż, to chyba tyle. Czy można kogoś pozdrowić?
Najlepsze nowe filmy, które udało nam się zobaczyć na festiwalu:
Na twitterze (patrz niżej) piszemy tylko o niektórych filmach, ale w związku z tym, że dla setek z Was stanowimy wyrocznię w sferze gustu i stylu, udostępniamy publiczną, uaktualnianą na bieżąco listę ocen na IMDb.
Jeśli więc nie wiecie czy podobał Wam się film lub czy w towarzystwie warto jarać się krwawym filipińskim musicalem - zapraszamy. Trends are in the setting.
!!! Tak z samego cholernego rana, jak i z samej pieprzonej nocy ćwierkamy o Nowych Horyzontach na naszym twitterze (@lazysunbathers). Mieliśmy chwilowe problemy z transmisją na Fejsbunia, ale wszystko już działa, więc fanom znów zabzgrzemy ściany. Niefanom (come on!) polecamy śledzenie Wrzutni (powyżej). !!!
No i zaczęliśmy. Mocno, bo od filmu reżysera, któremu kibicujemy od 2006 roku, kiedy to jego wspaniała "Sagrada Familia" wygrała pierwszą wrocławską edycję Horyzontów.
Od dziś/jutra po raz kolejny jesteśmy na festiwalu filmowym Nowe Horyzonty. W ramach posteurowego hasła "wszyscy jesteśmy gospodarzami" witamy Was więc w najfajniejszym mieście w Polsce. Skarg, uwag i pochwał - wyjątkowo bardziej filmowych niż muzycznych - oczekujcie na bieżąco i po zakończeniu festu.
W swoim czasie marudzenie i pianie także w partnerskiej Pianie.
Z post-Primaverowym opóźnieniem sięgamy po nową piosenkę Sary Assbring obracającej się do tej pory w stylistyce niespiesznego, wyciszonego popu. Nasze dwa tygodnie obsuwy są jednak niczym w porównaniu do ponad tysiąca dni bez znaku muzycznego życia ze strony El Perro del Mar. Fani Szwedki (której nawet "Pale Blue Eyes" nie straszne) oczekali się na jej nowe wyroby (4 lata od długograja, 3 z kawałkiem od EP-ki), a dodatkowo szukać ich muszą na zupełnie innej półce.
Kiedy ostatnio odtwarzacz wylosował mi “Dog” z 2005 roku utknąłem z tym numerem na całe popołudnie ponownie uznając partię - coraz mniej znaczącej w dzisiejszym muzycznym krajobrazie - gitary akustycznej za niesłychanie prostą, acz niezwykle ujmującą. Podobnych wrażeń nie dostarcza singiel zapowiadający płytę Pale Fire. Zrobione przez norweski foto-duet Boe Marion wideo przechodzi od stylistyki niemieckiego ekspresjonizmu do klimatów bliższych eksperymentalnej części twórczości Lukasa Moodyssona (“Kontener”!) podbijając androginiczność wystylizowanej Assbring podprogowym, podpalonym napisem “I was a boy”. Jeśli zaś chodzi o muzykę jesteśmy tu - o dziwo - o wiele bliżej sąsiedzkich atmosfer The Knife/Fever Ray niż dotychczasowych obszarów tak niewinnych i kameralnych. Nie wierzcie więc tytułowi ("Innocence is Sense”) i czekajcie razem z nami na rozwój wydarzeń. Może być ciekawie.
Od dziś współpracujemy z magazynem Piana, gdzie w ramach działu Super Party Latino Mix publikować będziemy teksty, które wcześniej/jednocześnie/później będą zasilać również bazę Orxaterii. Czasami będziemy też wychodzić poza iberosów i latyniarzy i pisać o rzeczach, którymi zajmujemy się na Louder Than Bombs.