Pytacie uprzejmie - czego ostatnio słuchamy, więc odpowiadamy szczerze:
- Six by Seven - w związku z ukazaniem się SNSM RECORDS ANTHOLOGY BOX SET oraz np. tego malutkiego winyla, który zapowiada solową płytę Chrisa Olley’a.
Ich The Way I Feel Today to jedna z najlepszych płyt ubiegłego stulecia i nie ma w tym żadnej przesady.
Podobnie jak w stwierdzeniu faktu, że Another Love Song - utwór z wydanego w 2000 r. The Closer You Get - to jedna z najlepszych i najmądrzejszych piosenek o miłości, jakie kiedykolwiek udało się napisać.
Dalej:
- El mató a un policía motorizado - co miejscami jest nawet do 6 by 7 stylistycznie podobne, no a do tego brzmi prosto z Argentyny (najnowszy singiel - Mujeres bellas y fuertes z czerwca br.),
- artystów ze zdecydowanie najciekawszego obecnie muzycznego terytorium, a więc - właśnie - z kręgu ibero-latino, o którym więcej staramy się pisać na Orxaterii.
Zarówno w Europie, jak i w Stanach są jednak nadal albumy, na które czeka się od momentu pierwszej plotki i to o nich dzisiejsze kilka zdań.
Początkowo ta notka miała nosić tytuł Po zawodach i opisywać dwa zupełnie różne rozczarowania, jakie towarzyszyły mi po odsłuchaniu Centipede Hz Animal Collective i Coexist The XX.
Sytuacja jednak trochę się skomplikowała, a do strumienia najświeższych odsłuchów dołączyło nowe Dinosaur Jr..
Dołączyło, bo wpisuje się we wspólny mianownik, który miał lec u podstaw tekstu o przytoczonym powyżej porzuconym tytule.
Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że trudno o trzy bardziej różniące się od siebie albumy:
W przypadku grupy dowodzonej przez J Mascisa (1) sytuacja wygląda następująco: 27 lat od debiutu (z przerwą 1997–2005), praktycznie bez większej porażki, koncertowo nadal żwawo (patrz: np. występ na OFFie 2010), studyjnie niezwykle solidnie i konsekwentnie. Najnowszy dinozaur junior - I Bet On Sky (premiera 3.09.2012) - nie jest na pewno tak dobre jak klasyczne You’re Living All Over Me (1987), nie porywa też tak, jak choćby znakomite Farm sprzed 3 lat - ale z drugiej strony pokazuje, że o muzycznym wyginięciu nie może być mowy. Najciekawsze w przypadku Amerykanów (a narodowość ma tu spore znaczenie, bo amerykańskość - zbliżonego do ich sąsiadów z Pixies - brzmienia gitar jest tu wręcz podręcznikowa) jest jednak to, że taka konstatacja jest ze wszech miar paradoksalna. Oto bowiem mamy do czynienia z grupą, która swoje piosenki buduje na prostych gitarowych melodiach, szytych głównie efektownymi riffami, jękiem elektryka i umęczonym wokalem. Nic bardziej wtórnego? Ewidentnie tak, a jednak - nawet jeśli każda kolejna propozycja budzi natrętne wręcz skojarzenia z całą dotychczasową dyskografią, słucha się tego świeżo, rześko, przyjemnie i bez poczucia zmęczenia materiału. Na I Bet… dzieje się tak przede wszystkim na stronie A. Świetny jest początek - Don’t Pretend You Didn’t Know nawiązujący jakością do świetnego Pieces z 2009; wzruszają schematyczne Watch the Corners i Stick a Toe In. No ale… jeśli piszemy o wzruszeniu i matrycy, to czas najwyższy przejść do Londyńczyków (czy jak chciał sprawozdawca GW z Open’era - nowojorczyków (1)) z The XX.
To właśnie ze względu na XX porzuciłem zresztą tytuł o zawodach.
Jeśli mam być szczery (a ja od dzisiaj…) - to miała być moja pozaiberyjska i pozalatynoska płyta roku. Tak założyłem słuchając jej wspaniałych zwiastunów podczas portoskiej Primavery i tak (edit: być może) jest do dziś, ale poprzeczka, która miała zawisnąć tak wysoko, że o ja cię pierdolę okazuje się wisieć na poziomie realnie przeskakiwalnym.
Za fasadą nieziemskiego Angels - utworu znanego wcześnie, tak prostego, że ciężko bardziej i tak dobrego, że ciężko lepiej, znajdujemy:
niezłe Chained,
bardzo dobre Fiction (również grane wcześnie i często) i…
ładne, kojące, szerokie przestrzenie, które w najmniejszym stopniu nie windują jednak całości na poziomy debiutu.
Teraz - czy to problem? Kwestia dyskusyjna. Oblanie drugiej płyty? Z pewnością nie. Czy szkoda? Z pewnością tak, bo to, co znaliśmy budziło jednak apetyt na płytę cementującą ich na pozycji jednego z kilku najlepszych tworzących obecnie zespołów. Z pewnością tak, bo wspomniane zapowiedzi kazały oczekiwać takich cudów jak zamykający Coexist Our Song - numer tak piękny, że aż wykańczający, emocjonalnie rozpinający słuchacza między beztroską kołysanki a troską absolutną - mierzenia się z jakąś nieogarnialną, kosmiczną emocją. Umieszczenie go na samym końcu może irytować (bo: nie można tak było od razu?), ale optymistów skłoni raczej do żarliwego oczekiwania płyty nr 3 przy akompaniamencie tych naprawdę pięknych i dobrych dźwięków, których mimo wszystko nie wypada nazwać zwykłym wypełniaczem.
Sporo zapychu znajdujemy natomiast na nie mniej wyczekiwanej płycie o wyjątkowo brzydkiej okładce. W przypadku Centipede Hz (czy jak sugerował jeden z użytkowników oficjalnego forum zespołu - Centipede Hurts!) jest to o tyle szokujące, że Animal Collective nie muszą niczego cementować, ani okopywać się na żadnej upatrzonej pozycji. Po nagraniu paru znakomitych płyt na przestrzeni całej ubiegłej dekady i ukoronowaniu jej w latach 2007–2009 niesamowitą trójcą wydawnictw Strawberry Jam-Merriweather Post Pavilion-Fall Be Kind EP ich status wybitnej, tworzącej niezapomniane (a często jednocześnie nie-do-zapamiętania) piosenki grupy jest tak niezachwiany, że jedno średnie Centipede może co najwyżej odbić się od postumentu.
Słowo średnie to - nomen omen - uśrednienie opinii, która szali oryginalności i charakterystycznego stylu po raz pierwszy musi przeciwstawić szalę wtórności i kompozycjnej niemocy. Wszystko co tu słyszymy brzmi jak stały repertuar środków, na których AC opierali swoje dźwiękowe i stylistyczne istnienie przepuszczony przez słabe, zdyszane tryby, bez scenariusza, z efektem mocno przypadkowym.
W bardzo dobrym dokumencie poświęconym grupie Blur (2) Damon Albarn wspomina debiutanckie Leisure (przedwczoraj 21. rocznica wydania!) mówiąc o czasach, w których powstało: “Na szczęście można było wtedy nagrać nie do końca dobrą płytę i nie być od razu straconym.”
Dziś - kiedy faktycznie - jedna studyjna porażka może mieć kolosalne znaczenie, zespoły 1) chwytają się sprawdzonych sposobów, lub wręcz odwrotnie 2) stawiają na brzmieniową rewolucję upraszczając (Futureheads) lub komplikując (Bloc Party) swój styl i w większości przypadków źle na tym wychodzą (Futureheads, Bloc Party i wiele innych).
Pierwiastkiem, który łączy Dinosaur Jr., The XX i Animal Collective jest wolność pozostania poza tym krępującym wyborem.
Dinosaur Jr. zaczynali dawno i dziś nie muszą się tłumaczyć.
The XX nagrali zbyt dobry i głośny debiut, by jedną płytą wyrzucić się za burtu indie-mainstreamu (!).
Animal Collective mają na plusie tyle, że jeszcze długo będą mogli brać zaufanie słuchaczy na zeszyt.
Paradoksalnie wolność trzech grup okazuje się jednak mocno teoretyczna. Bez wyjątku wybierają one bowiem wariant pierwszy - dopisując kolejne rozdziały do rozbudowywanej z każdym albumem opowieści.
To natychmiastowa rozpoznawalność jest tym, co łączy te diametralnie różne płyty. I różne poziomy zawodu, który - nawet usunięty z tytułu recenzji - ma tu jednak swoje pewne miejsce.
Dinosaur Jr. nagrali kolejny wariant swojego modelowego longpleja dostarczając nam parę dobrych rockowych melodii, które powoli stają się towarem deficytowym. Zawiedli oczekiwania wyjścia poza rutynę, których niby nie było, a które jednak czuć, kiedy po paru numerach sprawdza się, czy odtwarzacz losuje z dyskografii czy nadal gra nową płytę.
The XX - Angels - live, Optimus Primavera Sound 2012 (Porto); wideo: EclectismoM
The XX mieli przymonarszyć i przyklepać koronę, a zamiast tego nagrali XX 2.0. Coexist podobnie jak debiut rozszerza dźwiękową percepcje na tony, na które u innych często nie zwraca się uwagi. Ponownie buduje struktury na bazie pękatych beatów oraz produkcji (Jamie!) przeplatającej chłodne, wypolerowane wysokie tony z ciepłymi pomrukami dołu, na których możnaby posadzić jajo. Większość utworów znów opiera się na wokalnych dialogach Romy i Olivera, a dźwięki analagowe i cyfrowe są tak konkretne i charakterystyczne, że należałoby zgłosić je do ochrony patentowej.
The XX zawiedli wygrywając wyścig bez bicia rekordu świata.
Animal Collective po raz kolejny wprawili w ruch swoje chórki, harmonijne wokalizy, pętle melodyczne i tła buzujące niczym hormony nastolatka kończącego katolicką szkołę. Cała para poszła jednak w gwizdek, a nowa maszyna jest ciężka, ogromna i spocona.
W sieci natknąłem się na porównanie Centipede Hz z My Life In The Bush Of Ghosts Davida Byrne’a i Briana Eno. Porównanie nie na miejscu, bo o ile na albumie z 1981 roku wszystko jest dokładnie na swoim miejscu i między innymi dlatego tworzy tak mocną całość, o tyle tu wszystko nosi znamiona eksperymentalnego przypadku, z którego tym razem mało wyszło.
Animal Collective zawiedli.
Nie do wiary.
A jednak.
—
(1) w tym samym tekście autor pisze o Janelle Monae - “dziewczyna co najmniej tak dobra jak Michael Jackson” [sic!]. Edit: aaa dziś rocznica urodzin MJ!
(2 No Distance Left to Run autorstwa osób odpowiedzialnych za Shut Up and Play the Hits, o którym to filmie pisaliśmy w relacji z Nowych Horyzontów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz