Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival –
imprezy prezentującej świetne, niezależne kino, filmy drążące, niepokojące,
zachwycające, inne i wymagające.
Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival –
imprezy prezentującej słabe, drażniące, pseudo–zabawne i pseudo–ambitne filmy
dla osób, które chcą poczuć się lepiej.
Oba zdania są niepotrzebne, a "niepotrzebne" trzeba jak
wiadomo "skreślić". Przed Wami kilka słów wyrażających odczucie, że
druga opinia – na szczęście już dziś bardziej pokreślona – powinna całkowicie
zniknąć z festiwalowego blankietu.
PFF, czyli organizacja
Dwójka z przodu nazwy wrocławskiego festiwalu może być myląca.
Grzechy, które wybaczamy (lub nie – przyp. nielub. dzieci autor) dwulatkowi nie
powinny uchodzić na sucho nastolatkowi, a wiek Gutkowego AFF–u bez wątpienia
należy podbić wiekiem jego Nowych Horyzontów. Horyzonty – jedna z
przyjemniejszych, potrzebniejszych i ważniejszych imprez kulturalnych w Polsce –
zmieniały się przechodząc od kazimiersko–cieszyńskiej tradycji festiwalu
klubowego, polowego, harcerskiego do tradycji nowoczesnej, popartej potężnym
branżowym zapleczem i nawiązującej do trendów, które (upraszczając) nazwać
można zachodnimi. Jako jeden ze zwolenników dorastania festiwalu nigdy nie
marudziłem (czytaj: nie mumblowałem), że kino za duże, system rezerwacji niestabilny i wymagający treningu na
sieciowych grach zręcznościowych, a sponsorzy (grzejący się w niezależnym
ciepełku) zbyt nachalni. Jeśli jednak zaciskamy zęby i nabieramy w usta paczkę
krówek, liczymy na profity dla wygodnickich. AFF stawia natomiast na tarę, na
zgodność odważników między imprezą małą i młodą a rozwiniętą i wspieraną przez
starszego brata. Mamy więc brak sieci w kinie Helios (T–mobile, sponsor NH,
jest tu nieobecny), słabe, niechlujne, a często po prostu złe tłumaczenia
(skrajne przypadki w "Coś ryzykownego"), problemy z komunikacją i
chybiony system odbierania darmowych papierowych wejściówek wydawanych rano karnetowiczom przez 3–4 osoby, które
nie mogą wydrukować biletów dla kogoś, kto nie ma możliwości spędzania poranków
w pozawijanej kolejce. Uwierz, AFF–ie, jeśli zabraliśmy komuś jego karnet (i
dowód!) i trzymamy go na Fritzla z ziemniakami, to nie przyjdzie on do kina i
nie będzie chciał pobrać kolejnych świstków. Product managerowie i account
administratorzy niepotrzebnie grają więc w grę w awizo spopularyzowaną przez
Pocztę Polską. Nie na tym ta impreza polega.
Kwestia multipleksowego (choć oswojonego już i wpasowanego)
Heliosa, który stał się gospodarzem NH i AFF to zagadnienie osobne, związane z zakulisową kłótnią Gutek Film i Odry – instytucji zarządzającej Dolnośląskim
Centrum Filmowym. Fakt, że kino (częściowo) studyjne żre się z (częściowo)
studyjnie nastawionym dystrybutorem jest (częściowo) przykry, (częściowo) śmieszny.
Częścią cierpiącą na całym zamieszaniu są oczywiście widzowie, którzy jednak –
na pocieszenie – dostali w tym roku większy filmowy wybór.
4x1
Pierwszym widocznym plusem AFF–u wydaje się bowiem poszerzenie i
polepszenie oferty programowej. Retrospektywy czterech różnych twórców to
pomysł dobry, ale wymagający dopracowania. Wielki Wilder powinien być bardziej
kompletny i poparty serią poważnych prelekcji. Umówmy się – jego filmy
(szczególnie znane hity tworzące rdzeń przeglądu) albo już się widziało albo
zobaczy się bez problemu gdzie indziej. Trzeba grać więc dobrymi taśmami i
kompetentnym opracowaniem, pełną osią i kontekstowym omówieniem. Nie można
puszczać Straconego weekendu ze
starej, zgranej wersji z wybrakowanymi wtopionymi polskimi napisami, które
zabijają tak istotny dla twórczości mistrza cięty dowcip słowny. Nie można
sprawy opisu twórczości opierać na zblokowanym ilością wyrazów w kolumnie
tekście w tygodniku i katalogu. Podobnie sytuacja wygląda z cyklem filmów o
jazzie i pokazami specjalnymi – tu też plusy za pomysł, minusy organizacyjne, bo
wszystko bez omówienia, dość przypadkowe, z jednym tylko mocniejszym punktem – Generałem Bustera Keatona z żywą muzyką
(jak zawsze) zręcznego i czującego kino tapera Marcina Pukaluka.
Kolejną wątpliwą inicjatywą jest związana z kolejna retrospektywą
Indie Star Award – nagroda dla... No właśnie – dla twórcy w miarę niezależnego,
w miarę jednak kojarzonego i takiego, który zdecyduje osobiście pojawić się we
Wrocławiu. System lojalnościowy – wymiana podróży do średniej wielkości kraju w
Europie za egzotyczne odznaczeni – raczej się nie sprawdzi, a w zasadzie nie
sprawdził się już dziś. Niezwykle słabym Czarnym
koniem Todd Solondz zasłużył na przemilczenie, nie przegadanie. Dobrze, że
reżyser nie podróżuje klasą ekonomiczną (to oficjalny powód jego nieobecności
na ceremonii otwarcia), zawsze mógłby się przecież przysiąść i opowiedzieć
równie nieudaną historię.
Prześwietlany numer trzy to zwycięzca z Cannes – Terrence Malick, którego filmy
oblatują anteny stacji telewizyjnych zbierając dużo gwiazdek w dodatku do Wyborczej
i proporcjonalnie mało widzów przed ekranami. Pomysł podsumowania kariery
Malicka można jednak zaliczyć do udanych i "ometkować" jako trzymanie
ręki na pulsie wydarzeń świata filmu. Podobnie należy oceniać pełny przegląd
twórczości Joe Swanberga – filmowca, który na Nowych Horyzontach mógłby (jako
kolejny modny) wypakować sale, a który na AFF spotyka się z odbiorem niszowo–polskim,
nie amerykańskim.
Buszowanie po dockach
Wspomnieliśmy o pączkujących retrospektywach, ale skupić musimy
się na sekcjach sztandarowych, prezentujących świeżą, dopiero co skreśloną mapę
niezależnego (czy może lepiej – mniej zależnego) kina amerykańskiego. Na
pochwałę zasługuje na pewno dobór dokumentów – zróżnicowanych tematycznie,
formalnie i jakościowo i rzucających świadomość widza w odległe od siebie
miejsca. Proponujących wgląd nie tylko w już interesujące światy (Z pierwszej strony. Rok w „New York Timesie”,
Coś ryzykownego, American Grindhouse), ale także wydobywających (Marwencoll) lub kreujących (Sum) nowe, filmowo dziewicze – bo
nietknięte twórczym (!) okiem kamery – rzeczywistości. Nawet jeśli nie mieliśmy
w tym roku filmu, którego siła uderzeniowa byłaby porównywalna z tą
rozsadzającą ubiegłorocznego laureata (Dwóch
świetnych Escobarów), nie mamy
powodów do gosh–ów i heck–ów. Owszem, wiele tytułów aż prosi się o bardziej
oryginalną edycję, ale tak naprawdę ciężko tu o rewolucję. "Nowy",
dokumentalny elementarz nakazujący najazdy z góry na satelitarne mapy, gry
animacyjne, ilustrowanie wydarzeń fragmentami filmów (często starych lub
animowanych), podkreślanie, wycinanie i mieszanie obrazów powoli się przejada,
ale z drugiej strony nadal stanowi tę o wiele ciekawszą od podpisowo–gablotowej
matrycę.
Dwa wyjścia i mocna dwójka – konkurs fabularny
Praca widza konkursu wspomnianych już Nowych Horyzontów to robota
odkrywkowa, przekopy przez filmy szokująco złe, przytłaczające, formalnie
zmasakrowane, filmy, o których potem można usłyszeć: "Wyszłam z niego dwa
razy!" Dotychczasowe edycje festiwalu pokazały jednak, że górniczy trud
okazuje się opłacalny, bo gdzieś na dnie kryją się filmy, o których nie
zapominamy wlepiając im na IMDb dobre 6/10 i wywalając ze świadomości na
zawsze.
Pełniąca Obowiązki konkursu na AFF – sekcja Spectrum – zmusza nas
niestety do pracy przy biurku – teoretycznie mniej niebezpiecznej, ale za to
nie oferującej najczęściej ani wielkich emocji ani ukrytych skarbów. Rozpiętość
nowohoryzontowych ocen to często szczyty amplitudy, poziom fabularnych
propozycji amerykańskiego festiwalu to niższa klasa średnia i podsłyszane po
jednym z seansów "mocne dwójki" (w festiwalowej skali 1–6). Kiepskie,
nudne, często irytujące obrazy błąkają się po salach wywołując śmiech, który
wydają z siebie trzewia popcornowe, zadowolone z siebie, że zrozumiały
"ambitniejszy" gag. Nie o snobizm i stratyfikację idzie, ale o inną
widownię i sposób podchodzenia do niej prezentowany przez organizatorów. To
przed nimi stoją bowiem ważne decyzje i dążenia. Dążenia bądź do równania do
bzdetnej średniej, niezależnej bardziej od śmiesznych żartów i dobrych
scenariuszy niż dużych pieniędzy bądź do dosłownego i przenośnego odkrywania
Ameryki. Decyzje odważne i słuszne lub asekuranckie, a w związku z tym
sankcjonujące chociażby zwycięstwo konkursu przez bardzo słabe Gdziekolwiek dzisiaj czy zalewanie
ekranów pseudo–pastiszami, w których reżyser zamiast powiedzieć nam, że też
bawi go jakaś konwencja (i zaoszczędzić nam dwóch godzin mąk) nieustannie
puszcza do nas oko i śmiejąc się ze swoich dowcipów pyta: "Ale rozumiemy
się, prawda?"
Personal highlights
Tak to już jest, że najbardziej krytyczni jesteśmy wobec
najbliższych. Ta myśl, którą z powodzeniem rzucić mógłby któryś z bohaterów
średniego Spectrum ma usprawiedliwić nieco powyższą litanię narzekań. Bo AFF to
mimo wszystko festiwal dobry, rokujący i potrzebny. Oprócz chwalonych dokumentów jego druga edycja przyniosła
kilka świetnych filmów, które bezsprzecznie stanowią jedne z najciekawszych
obrazów światowego kina 2010/2011. Zobaczyliśmy między innymi patetyczne, ale mocne Z dystansu Tony'ego Kaye'a – (w końcu!) udane (bolesne)
łamanie (kołem) konwencji "kina nauczycielskiego", film–kolaż, u
którego podstaw leży udręka, rozpad i "Zagłada domu Usherów" Poego,
nie piekielna acz bohaterska, podbita sekcją smyczków droga do resocjalizacji.
Rozbawił nas nowy Kevin Smith, który w nietypowym dla siebie Czerwonym stanie bierze na warsztat
kliszową tematykę amerykańskiego fanatyzmu religii i władzy i formuje ją nie w
sensacyjny moralitet, ale w soczystą, zabawną, opartą na tłustych dialogach
akcję. Coś do zachowania w pamięci znalazło się też w momentami drażniącym, ale
pięknie sfilmowanym Jess + Moss –
obrazie, który nie będzie nowym "Pożegnaniem Falkenberg", ale który w
rozmarzony sposób (vide: przede wszystkim dream pop, np. spod znaku M83)
rozwija przed nami taśmy analogowej pamięci. Podobne częściowe wyróżnienie to Septien – ziarnisty, deszczowy obraz,
ciekawy także postaciowo i aktorsko.
A mistrz i grand prix? Cóż, jeśli Wilder jest poza konkursem, to –
bez większych wątpliwości – Conrad Jackson, Parker Croft i Emilia Zoryan, czyli
Do rana – film poruszający prostymi
falami emocji, a więc osiągający cel, który spalał mu nieudolnych konkurentów.
To właśnie "Falling Overnight" nie spadł z liny balansu między
pięknem a kiczem, naturalnym aktorstwem a "naturalnym aktorstwem",
prostym pomysłem a banałem. To tu, niczym w "Między słowami" Coppoli
czuliśmy, że "jeszcze słowo!" a konstrukcja runie, a jednocześnie
podskórnie wyczuwaliśmy komfort, że nic złego stać się nie może, bo film tworzą
"nasi ludzie".
Granica między subtelnym wzruszeniem a mdłym ciepełkiem może być
jeszcze cieńsza niż między wybitnym odkryciem a grafomańskim eksperymentem. Z
pełną świadomością godzę się więc na ciszę cyrku i samotne spacery na linie, bo
nawet upadek na złą stronę gwarantuje obcowanie z granicą, z czymś dobrym,
świeżym i pociągającym. Idź tą drogą AFF–ie i nie wjeżdżaj w nudny g ł ą b
kraju.
__
Lista filmów, które obejrzeliśmy w ramach festiwalu (obejmuje
zarówno tytuły, które widzieliśmy po raz pierwszy, jak i powtórki, nie zawiera
natomiast programowych filmów, które widzieliśmy poza festiwalem): Czarny koń,
Damsels in Distress, Blue Valentine, Czerwony stan, Jack Goes Boating, Z
dystansu, Generał, Do rana, Gdziekolwiek dzisiaj, Jess + Moss, Septien, Talerz
i łyżka, American Grindhouse, Coś ryzykownego, Dragonslayer, Marwencol,
Nawiedzeni: Prawdziwa historia liczących karty chrześcijan, Sum, Tabloid, Z
pierwszej strony: Rok w „New York Timesie”, Alexander the Last, Caitlin gra
Caitlin, Podwójne ubezpieczenie, Stracony weekend, Garsoniera, Śpiewak
jazzbandu.
O pierwszym AFF-ie czytaj tutaj.