czwartek, czerwca 21, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - dzień 2.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

8/06/12 - dzień 2.

Linda Martini
Jest coś bezgranicznie niepokojącego w połączeniu ciężkiego post-rocka (math-rocka, alternatywnego heavy-rocka, who-cares-rocka?) z portugalszczyzną - językiem fado, saudade i innych smut, które strąca banana z nawet najbardziej roześmianej gąbki. I nawet jeśli trudno odmówić muzykom z Lizbony energii i talentu, słuchanie ich na żywo jest jak wysłuchiwanie bury od dyrektorki w ciemnej, zimnej klasie. Muzyka na uznawanej za ich opus magnum płycie Olhos de Mongol - tytułem nawiązującej do twórczości  Henry’ego Millera - podąża za jego, jakże przyjemną, myślą: „Chcę zostawić bliznę na żywym ciele świata.” Masochistom głodnym apokaliptycznej zjebki dobrej jakości polecamy jednakże ze wszech miar.

>> cały występ do obejrzenia na YouTube <<

We Trust

FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)


"Time (Better Not Stop)" - utwór numer dwa na pierwszej płycie podwójnego albumu FNAC Novos Talentos 2011 - to pierwsza piosenka jaką usłyszeliśmy po przybyciu do Porto. Świetny singiel grupy We Trust nie dotarł jednak do naszych uszu poskręcanym w kieszeni kablem słuchawek, ale przez głośniki na stacji benzynowej - jedynym miejscu, w którym można było jeszcze kupić coś na kolację. Fakt pojawienia się We Trust na playliście radia puszczanego na niewielkim BP mówi co nieco o warunkach alternatywy w kraju o populacji prawie czterokrotnie mniejszej niż Polska, ale zostawmy na boku muzyczną socjologię. Pojawienie się paru akordów "Time..." w jednej chwili objawiło wielką siłę i rozpiętość emocji, jakie mogą wywołać dźwięki. Nagle - za sprawą lokalnego i znanego nam tematu - czuliśmy się powitani i zadomowieni. Tu kakao, tu kapcie, tu łazienka, a tu będziecie spać.

Oprócz wyjątkowości nocnej sytuacji dużą rolę w całym zdarzeniu odegrał jednak sam charakter granej przez We Trust muzyki, który - o czym za chwilę - z dużym sukcesem udało się przenieść na główną scenę Primavery. Kaskady gorących wieloinstrumentowych harmonii, ciepła barwa wokalu, retro-melodyjność, koktajlowe dęciaki - wszystkie te elementy sprawiają, że album These New Countries to płyta-farelka, album-termofor. Mózg projektu (słowo fatalne, lecz w tym przypadku - jak na złość - idealne) André Tentúgal nie bez powodu pisał o pracy nad utworami w następujący sposób:

Moim celem podczas nagrywania nigdy nie było doświadczanie egocentryczne, nawet jeśli to ja napisałem i zaaranżowałem te piosenki. Moją ideą był kolektyw, sama nazwa - WE TRUST - jasno to pokazuje. Chciałem, by proces tworzenia przypominał wakacje spędzane z przyjaciółmi. Przez dwa lata pracowałem bez przerwy i naprawdę potrzebowałem odpoczynku. Możliwość zrobienia tej płyty okazała się możliwością znalezienia zasłużonego spokoju. Myślę, że to nastawienie znajduje swoje odbicie w samych numerach. Każdego dnia przez studio przewijali się moi znajomi, w każdym z tych utworów czuć naszą wolność tworzenia.



Jeśli regułą jest, że gdy recenzenci piszą przede wszystkim o „wspaniałym klimacie” i „pięknych popowych obrazkach”, same kompozycje są na tyle mało interesujące, że trudno skreślić o nich kilka mięsistych zdań, We Trust jest jedynie wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. W przypadku These New Countries mamy do czynienia ze zbiorem naprawdę bogatych, chwytliwych, harmonijnie współgrających, radiowych numerów, z których każdy mógłby ucieszyć i popowych koneserów i klientów BP na całym świecie.

Najmilszą niespodzianką, jaką sprawił nam Tentúgal - i to w koncertowej relacji trzeba podkreślić przede wszystkim - jest natomiast sposób, w jaki przeniósł swój udany debiut na deski festiwalowej sceny. Niejednokrotnie na łamach LTB pastwiliśmy się (i mogę zdradzić, że pastwić się będziemy) nad świetnymi ibero-artystami, którzy wychodząc przed ludzi grzeszą kompleksem i półśrodkami - zestawem, który scenicznie zabija nawet najlepszą muzykę. W przypadku We Trust mieliśmy do czynienia z koncertem z prawdziwego zdarzenia - szerokie, albumowe instrumentarium, sekcja dęta (wizerunkowo jak z Formana, do zjedzenia małą łyżeczką), brak jakiegokolwiek spłaszczania aranżacji, kontakt z widownią. Od rozpoczynającego całość „Within Your Stride” (świetny wybór otwieracza), przez  silnie Pinkowskie „Reasons”* aż do pożegnalnego (nie widniejącego na sfotografowanej przez nas setliście), startującego jak piosenki New Pornographers okresu „Challengers” (niedoceniona płyta!), „Freedom Bound” czuć było radość grania, i pełne zaangażowanie, które pozwoliło wydobyć na powierzchnię melodyjny potencjał materiału. Starczy powiedzieć zresztą, że mimo napiętego planu dnia, to właśnie „Don’t talk to me the way you are, don’t talk to me, don’t talk to me” brzmiało nam w głowach - wśród nocnej ciszy, w festiwalowym autobusie. 

Niezwykle udany koncert, szczerze - jeden z najlepszych występów całej portoskiej Primavery.
Yo La Tengo
W naszej relacji z Barcelony 2009 pisaliśmy:
Muzycznie piękny koncert, może tylko zbyt mało intymny, ale tak to już bywa na scenie Estrella Damm (chociaż ubiegłoroczne Animal Collective zmiotło wszystko i o braku intymności nie mogło być mowy). W każdym razie zobaczenie ich na żywo to świetna sprawa. Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.
Czekaliśmy więc dalej na bardziej intymne Yo La Tengo.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Warto było czekać.

Między innymi na „Sugarcube”, którego nigdy dość. Między innymi na „Pass the Hatchet, I Think I'm Goodkind” - utwór, którego zabrakło na Primaverze 09, otwierający świetne I Am Not Afraid of You and I Will Beat Your Ass i wkopujący się głęboko w pamięć koncertowym ultra-zapętleniem (Wayne Coyne z Flaming Lips nie bez powodu szalał z boku sceny). Między innymi na inną perełkę, której nie usłyszeliśmy trzy lata temu - przesłodkie „Little Eyes”.
Ale przede wszystkim warto było czekać na urzekające „My Little Corner of the World” z gwizdaną partią wykonaną przez członków ekipy technicznej zespołu.
Patrzcie i płaczcie:
Rufus Wainwright
Chairlift
FOTO: Ricardo Almeida (www), Festivais de Verão (Portugal)
Z perspektywy czasu stwierdziliśmy, że niepotrzebnie siedzieliśmy na kocu na Rufusie i słuchaliśmy tych jego przyjemnych numerów. Nie żeby były złe - Wainwright nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a przełączenie jego lecącej w radiu piosenki jest działaniem nierozsądnym. Kompozycje Amerykanina (wyznającego między numerami „I’m so tired of you America” i proszącego ewentualnych obecnych krajan, by nie głosowali na Mitta Romney’a) rozleniwiły nas jednak do tego stopnia, że spóźniliśmy się trochę na grających pod namiotem Chairlift.
To już natomiast duże zaniedbanie, bo poszerzony na potrzeby koncertu do rozmiarów kwintetu duet Polachek-Wimberly okazał się najprzyjemniejszą niespodzianką całego festiwalu. „Gdyby ktoś powiedział mi przed Primaverą…” itp. i-te-ble, ale faktem jest, że po autorach bardzo fajnego, lecz naiwnego *numeru z reklamy Apple’a* nie spodziewałem się aż takich cudów. Tymczasem działo się, a portoska prezentacja sprawiła, że wgryzłem się bardziej w ich tegoroczne „Something” i doszedłem do prostego wniosku - to jeden z najlepszych albumów pierwszej połowy 2012 roku. Caroline Polachek imponowała mi już wcześniej - okładką do Journal of Ardency - EPki, którą wybraliśmy najlepszą małą płytą 2010, gościnnym wokalem w najlepszym utworzem Washed Out - „You and I”, czy - niech Wam będzie - wokalnymi zabawami we wspomnianym „Bruises”. To jednak, co pokazuje na żywo każe wymieniać ją na jednym wdechu chociażby ze znakomitym Bat For Lashes. Podobnie zresztą jak w przypadku Natashy Khan, Polachek jest w Chairlift siłą napędową - to ona jest wyrazista, charyzmatyczna, mocna głosowo, naturalna scenicznie i to ona winduje te oparte na kanonach simple pleasures utwory na "już trochę inny poziom". A jest - jak mówią tenisiści - „z czego ciągnąć”. Sidewalk Safari? Jeden z zaczynów roku. I Belong In Your Arms? Wielkie pole do wokalnych popisów. Amanaemonesia? Jeden z najseksowniejszych numerów ostatnich lat. Długo można by opowiadać o tym, jak bardzo sprawdza się to wszystko w środowisku żywym i jak entuzjastyczne przyjęcie zgotowano Chairlift na klubowej scenie. Żeby jednak nie przedłużać wystarczy powiedzieć jedno:
You just can’t beat polish-jewish heritage.
The Flaming Lips
1) Kiedy robiłem dla Offensywy tę telefoniczną relację z Primavery:


finały plejofów NBA 2012 jeszcze się nie zaczęły, ale wiadomo było, że zagra w nich Oklahoma City Thunder - zespół z rodzinnego miasta Flaming Lips, zespół, dla którego Wayne Coyne zmasakrował jedną ze swoich najlepszych piosenek - kosmiczne „Race for the Prize”. Pojawienie się świetnej OKC w finałach ligi nie było może wielkim zaskoczeniem, ale fakt, że tak młoda (zbudowana na gruzach Supersonics), atrakcyjna, nieopierzona ekipa powalczy o mistrzostwo imponował i nakazywał trzymać za nich kciuki.
2) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Oklahoma - dość sensacyjnie - przegrywa z Miami Heat 1-3 i w wyjazdowym meczu walczyć będzie o przetrwanie.
3) Kiedy na początku ubiegłego dziesięciolecia poznałem Flaming Lips grupa wydała właśnie bardzo dobry album Yoshimi Battles the Pink Robots z kapitalnym numerem tytułowym. Wcześniej - w 1999 roku - rzutem na taśmę wydała jedną z najlepszych płyt jeszcze wcześniejszej dekady - wspaniałe The Soft Bulletin. I mimo tego, że podopieczni Coyne’a zaczynali swoją karierę w połowie lat 80. nie byli wtedy nudnymi starymi wyjadaczami, i mimo swoich gruzów zachwycali błyskiem nuty.

4) Kiedy piszę tę „papierową” relację na Louder Than Bombs Flaming Lips rozmieniają się na drobne, nagrali irytujące, przekombinowane Embryonic, na scenie torpedują efekciarstwem, stylowo rażą - choćby i zamierzoną - pretensjonalnością.
5) Zawodnicy Oklahomy zapowiedzieli, że w dzisiejszym meczu dadzą z siebie wszystko i biorąc pod uwagę ich grę sezonową należy im ufać.
6) Mimo całego męczącego blichtru, gwiazdorzenia („This is the most beautiful festival of the whole fucking summer!”, „Oh! All the love from Portugal is here!”) i pozy, Flaming Lips nadal mają coś w sobie, a gdy grają „Yoshimi” i fragmenty Bulletin trzeba gał nie mieć, by nie wilgotniały.
1+2+3+4+5+6 = ?
Wilco
Learn adjectives with Wilco!
PS To było nasze trzecie Wilco. Tu jest pierwsze (najlepsze), tu jest drugie. Zbyt wiele się nie zmieniło.
Beach House
Powiem to od razu i będę miał z głowy - koncert Beach House to największy zawód tegorocznej Primavery. Problem z bani nie oznacza jednak kamienia z serca, a ten ciąży przykro, bo chodzi przecież o jeden z najlepszych zespołów XXI wieku.

Bardzo dobrze pamiętam cudowny występ duetu z Baltimore z 2008 roku. Był przyjemny barceloński listopad, a niewielka Sala [2] wypełniona była dość nienachalnie. Zespół promował wtedy Devotion - swój ostatni cichy album przed wypłynięciem na przestwór oceanu. I jeśli miałbym wybrać najbardziej magiczne koncerty, w jakich miałem okazję uczestniczyć, ten kameralny, nieśmiały set znalazłby się z pewnością w ścisłej czołówce zestawienia.
Wbrew podejrzeniom Szanownego Czytelnika nie uważam jednak, by nagrywając Teen Dream zespół się sprzedał, stracił wiarygodność, stał się częścią mało barwnego mainstreamu. Wystarczy zerknąć zresztą na listę naszych ulubionych płyt 2010 - to białe na samym szczycie podium to Beach House. Co więcej - przejście z piwnic na salony, które dokonało się przy pomocy tak świetnych utworów jak „Walk in the Park” czy  „10 Mile Stereo” (miażdżące, także na Primaverze 2010) uznaję za wzorowe, bezbolesne, podręcznikowe.
O co więc chodzi? O fakty i mity. Fakty są takie, że mimo tego, iż Bloom (2012) to dobra płyta, trudno nie zauważyć, że nie wspina się na poziom któregokolwiek z poprzednich wydawnictw Baltimorczyków. Promowanie jej na koncercie jest naturalne, ale okazuje się, że żywość eksponuje tylko jej słabości (gorsze melodie, słabe refreny), a ukrywa zalety (ściskające za serce motywy, np. ten z „The Hours”) spłaszczając jednocześnie i rozwlekając brzmienie. 
Mity głoszą natomiast, że to ich najlepsze dzieło, które sprawia, że dobrze na nich iść, modnie z nimi śpiewać (nieśpiewalny praktycznie z punktu widzenia publiczności, oparty na przeciągnięciu samogłoski refren „Norway”? Proszę bardzo!) i trzeba o nich dobrze mówić.


Po raz pierwszy podczas koncertu Legrand i Scally’ego nie byłem pochłonięty muzyką. Po raz pierwszy miałem prawo do mendzenia. Beach House zrobili krok w złą stronę. Uwielbiam ich nadal i czekam aż wrócą.
M83
FOTO: Filipa Oliveira www (Palco Principal flickr)

A żeby nie nudzić już w opisie tego absolutnie nienudnego dnia napiszę krótko - oni pasują za to do modnego śpiewania i wszechobecności. To jest music for the masses w bardzo dobrym tej frazy znaczeniu. To, czyli żywe granie, bo jeśli chodzi o albumy, to w przypadku Gonzaleza & Co. sprawa jest bardziej skomplikowana, a klimatyczne i jakościowe zróżnicowanie niesłychanie duże.

Na szczęście - podobnie jak w wyżej wywołanym listopadzie 2008 (też Barcelona, Sala Razzmatazz 3) - podejście muzyków M83 do koncertów zbiega się z podejściem Ojgena Polanskiego do futbolówki, lecz tu za słowami idą czyny. „Napierdolić ci?” spytało więc to wymuskane chłopię, a ja nadstawiłem jedynie uszy w oczekiwaniu na przyjemność, która jakże szybko nadeszła.

co ciekawe - Tentúgal - pracował z Arielem jako reżyser teledysków




Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



4 komentarze:

ratusz pisze...

Chyba zapomniana została scena ATP - a działo się tam niemało - od przyjemnego i zaskakująco swobodnego Tennis-a(po zakończeniu super setu YLT), przez przejmujące i żarliwe Codeine (w smutku biją ich chyba tylko bracia Kadane)i niezawodny jak co roku Albini/Shellac.
Beach House szybciej pożegnałem (naprawdę duże rozczarowanie) i oddałem się przyjemności z Walkmenem :)
No i marznąc podziwiałem goły brzuszek pani z Chairlift... ale Douro Boys byli jak poprzednio niezawodni..tylko ta coraz dłuższa kolejka...

slejw pisze...

Nie tyle zapomniana, co z bólem pominięta. Staramy się chodzić na pełne koncerty, a piątek był dość gęsty. Codeine siedziało w naszym żelaznym planie, ale na okolice po 22:15 (czyli po 23:15 polskiego czasu) przypadły Trójkowa relacja + chwilowa regeneracja.

Za bardzo lubię i cenię Beach House - dlatego nie zwiałem spod namiotu, ale teraz trochę żałuję, bo chętnie capnąłbym kawałek Walkmenów (a przy okazji uniknął całościowego rozczarowania).
Chciałem też - z zainteresowania służbowego - zobaczyć Torala, ale przegrał w przedbiegach z Chairlift i tu - jak pisałem - nie żałuję zupełnie.

Douro Boys - tak.. ta chatka powinna być rozmiarów namiotu z koszulkami :)

ratusz pisze...

oczywiście - koszulki kupuje się tylko raz, no a może za rok takie Taylor's z Porto się wystawi... wciąż czuję ten smak i zapach <:)

slejw pisze...

Podejrzewam, że typowi angielscy Portosi raczej nie pójdą w festiwale, chociaż w sumie kto wie.
Bardziej liczyłbym na rocznikowe starsze vintage ze stajni Douro Boys (np. Quinta do Vale Dona Maria - ci od świetnego Van Zellersa z tego roku).
Z drugiej strony - wariant dobry producent-podstawowe wina wydaje się idealną opcją na picie plenerowe, gdzie warunki degustacyjne takie se :)