poniedziałek, czerwca 18, 2012

Optimus Primavera Sound 2012 - relacja - wstęp i dzień 1.

PRIMAVERA SOUND W PORTO | WSTĘP + DZIEŃ 1. | DZIEŃ 2. | DNI 3. i 4.

Primavera 2011 roku i dyskusja o przeludnieniu parku Forum, która odbyła się na oficjalnym forum dyskusyjnym imprezy stanowiły podsumowanie łatwo zauważalnego trendu. Najfajniejszy festiwal na świecie zrobił się zbyt tłoczny. Gdyby PS była korporacją dostęp do - w miarę festowych możliwości - komfortowego odbioru muzyki byłby jednym z jej filarów, sztandarową policy, hasłem na koszulce. Są bowiem festiwale masowo-zabawowe i te, które wakacyjny wypoczynek kierują na dalszy plan, na front wyciągając uniesienia  artystyczne. Oczywiście, nie ma co się oszukiwać - plenerowe koncertowanie zawsze będzie przeglądowe i piknikowe, ale sprowadzanie różnicy między mniej zobowiązującym słuchaniem muzyki a spartańsko-barbarzyńskim biwakowaniem z pitoleniem w tle do kategorii niuansu jest jednak sporym nadużyciem. Jeśli chcielibyśmy więc opisać prostymi sloganami wspomniane festiwalowe bieguny byłaby to walka "impreza o muerte" z "muzyka o muerte", karnawału hard (w formacie sylwestrowym) z karnawałem light (w formacie prywatkowym).

Wiosenna Primavera nie dążyła nigdy do zmiany statusu z "alternatywnego" festiwalu słuchaczy na letnie igrzyska z koncertami w tle. Stając się jednak coraz bardziej popularna, a w związku z tym ciasna i odpychająca od scen, siłą rzeczy przenosiła środek ciężkości w stronę niechcianej masowości.

Paradoksalnie pierwsza portugalska edycja barcelońskiego festiwalu jest więc nie tylko możliwością globalnego rozszerzenia grona uczestników Primavery, ale przede wszystkim możliwością ucieczki przed rosnącym zagęszczeniem na hektar. Nie idzie tu oczywiście o czystą teorię naczyń połączonych, a o tworzenie - wracającej do primaverowych źródeł - drugiej drogi. Zależnie od decyzji organizatorów Primavera w Porto może stać się festiwalem-odbiciem, który przeciągnie do siebie część barcelońskiej widowni* lub wydarzeniem z założenia bardziej kameralnym, przytulnym, mniej imponującym corocznym składem, a bardziej możliwością wyciśnięcia jak największych wrażeń z bardziej dostępnych, bliższych koncertów.

Opcja kameralna pasuje zresztą do samego miasta - wybranego przecież z wielu rozważanych europejskich lokalizacji. Fantastyczna, modna, tętniąca życiem Barcelona jest idealną przestrzenią do ugoszczenia imprezy zbierającej więcej gwiazd, bardziej intymne, mniejsze, sielankowe Porto - znakomitym miejscem na stworzenie ciekawej alternatywy. Za takim rozwiązaniem przemawiają także czyste technikalia. Wspaniała, zaprojektowana przez holenderskiego architekta Rema Koolhaasa (cool house'a!), Casa da Música nie pomieści tylu osób co auditori w Edificio Fórum, a i tak - przy imprezie, na której pierwszego dnia zameldowało się jedynie około 21 000 osób (dokładny stan na godzinę 23:00 to 20 750), ostatniego dnia zapełniła się w całości ludźmi, którzy po wejściówki stali godzinami w sobotnim deszczu. Wbrew anonsom technicznej strony problemu, sprawa pojemności miejskich hal koncertowych nie jest zresztą wyłącznie kwestią "upchnięcia" publiczności, ale punktem primaverowego honoru. Wracając bowiem do korpo-metafory - angażowanie przestrzeni miejskich w życie festiwalu i odwrotnie - festiwalu w życie miasta-gospodarza stanowi kolejną z podstaw jego istnienia. W Barcelonie Primaverą żyją między innymi sale Apolo, parki, a nawet stacje metra, w Porto da się (i trzeba) odtworzyć ten chwalebny schemat, pamiętając jednak o modyfikacji skali. Występy w Casa da Música i imponującym, mieszczącym się w przestrzeniach starego targu Ferreira Borges, Hard Clubie to idealny strzał, pod warunkiem, że dostęp do nich nie będzie przywilejem nielicznych.


Punkt wyjściowy wydaje się być przemyślany dobrze. Angaż władz miasta i sponsorów w organizację imprezy jest mocno widoczny - komunikacja festiwalowego Parque da Cidade z centrum miasta wzorowa, wyprawka w postaci torby-koca urocza, pomysł sprzedaży wina ze świetnych winnic tzw. grupy Douro Boys znakomity, cztery sceny rozsądne i wystarczające. Dodatkowo - w przeciwieństwie do naszpikowanej wydarzeniami Barcelony - mniejsze Porto żyje festiwalem także w warstwie społecznej. Po raz pierwszy zdarzyło się, by mieszkańcy tak często pytali "i jak się podoba?" i tak jawnie interesowali się Primaverą.
Portugalska edycja czerpie więc ze świetnych wzorów starszej siostry, nie unika jednak niestety wpadek pierwszoroczniaka. Gdzie dziegieć? Na frontach - wydawałoby się - prostych do wygrania. Pierwszy, rażący problem to złe logistyczne rozwiązanie odbioru biletów na niedzielne występy na terenie miasta. Trzy (może cztery) wydające wejściówki osoby to zdecydowanie za mało na cały, czekający w deszczu, festiwal. Oczywistemu niedopasowaniu środków towarzyszyła dodatkowo spora dezinformacja. Informacje obsługi nie pokrywały się (Bilety są/będą? Kto ma je odbierać? Czy akredytowani dziennikarze też, a jeśli tak, to na jakich warunkach?) i nie zgadzały z tymi słanymi mailem i wywieszanymi na tablicy w - ogólnie dobrze zorganizowanej - strefie prasowej. Słaby przepływ informacji był też powodem frustracji kilku tysięcy osób czekających na odwołany po 40 minutach ciszy występ Death Cab For Cutie. Po pierwsze - brak informacji niepotrzebnie trzymał moknących ludzi przy scenie, po drugie - jak słusznie wytykano na Facebooku - odwoływanie koncertu z powodu przeciągłej mżawki na nominalnie wiosennym (a więc pogodowo kraciastym) festiwalu brzmi absurdalnie**. Na marginesie należy dodać, że wiele osób narzekało na sporą liczbę anulowanych koncertów (kolejny facebookowy wpis "Primavera Cancellation Sound" zebrał wiele cynicznie uniesionych kciuków), ale tu sprawa jest prosta - wszelkie odwołania wynikały z decyzji zespołów, a wytykanie winy organizatorom świadczy o niezrozumieniu problemu. 

Celniejszym zarzutem wydaje się fakt gryzienia się koncertowych pór. Publiczność najbardziej rozgniewało całkowite pokrycie się występów Beach House i The Walkmen, ale przypadków bezsensownych zazębień było więcej. Z jednej strony model pierwszych OFF-ów - "wszyscy mogą obejrzeć wszystko" - jest niedoskonały, bo przy kilkudziesięciu tysiącach osób nie dzieli publiczności na mniejsze grupy, z drugiej - w przypadku niektórych rozkładów festiwalowej jazdy można mieć wątpliwości, czy miały one dobry wpływ na natężenie frekwencji, czy jedynie psuły wieczór tym, którzy chcieli zobaczyć więcej koncertów.

Kulminacją złego rozplanowania godzinowego była jednak niedziela. Powody rozdzielania widowni były tu absolutnie zrozumiałe, lecz dobór artystów mocno chybiony. Wybierającym kapitalnego, acz niszowego Nicka Garriego o 16 pozostawała jedna szansa zobaczenia ikonicznego Jeffa Manguma o 22. Oglądanie Manguma o 22 określało jednak regularnym, karnetowym (czytaj: nieprasowym) uczestnikom "wybór" koncertu o 20:30, a dodatkowo uniemożliwiało obejrzenie koncertów w Hard Clubie. Osoby, które z musu (braku wejściówek) znalazły się więc na koncertach portugalskich grup (You Can't Win Charlie Brown w HC i Best Youth w CdM) trafiały na koncerty potencjalnie mniej dla nich interesujące, a ci, którym zależało na zobaczeniu świetnych locals (tak, tak, to my) musieli w ekwilibrystyczny sposób skakać między miejscami skazując się i tak na odpuszczenie któregoś z występów. Wnioski z tych zawiłości są następujące: po pierwsze - gwiazdy (nawet alternatywne) zawsze będą przyciągać (nawet alternatywne) tłumy, dobrze więc - wzorem Primavery barcelońskiej - poprawić system rezerwacji biletów w obiektach z ograniczoną ilością miejsc i - w miarę możliwości - zorganizować jeden publiczny, ogólnofestiwalowy występ artysty, a dopiero drugi limitować i zamykać dla grupy gotowych zaklepać sobie miejsce wcześniej fanów. Po drugie: mniej znane, portugalskie i hiszpańskie zespoły powinny być promowane w sposób wyraźny i zdecydowany, bo to między innymi one stanowią o wyjątkowości imprez ze znakiem Primavery. Znane z Barcelony otwieranie dużej sceny przez miejscową grupę jest dobrym pomysłem, promocja przez przydziałowe kierowanie niezadowolonych z braku biletu na wybrany lokalny koncert już nie. Dostępność jest tutaj hasłem kluczowym. Zwiększenie przepływu lokalnych artystów między Barceloną a Porto, a także ich większa obecność w festiwalowej rozpisce - naszą główną sugestią.

Powyższe narzekania wydają się być może objętościowo opasłe, ale tak naprawdę pierwsza portoska Primavera pewnie obroniła się zachowaniem starego i jednocześnie zbudowaniem nowego charakteru. Stworzenie wspaniałego festiwalu pomimo punktowanych wad jedynie potwierdza jej wyjściową moc. Moc w wielkiej mierze budowaną przez muzykę, do której kategorycznie przechodzimy.
7/06/12 - dzień 1.


Iberyjski start
StopEstra
Pierwszym testem głośności rozstawionego w parku miejskim sprzętu był występ otwierającej festiwal StopEstry - "największego na świecie zespołu rockowego", który swoje granie opiera na zasadach bardziej flashmobowych niż artystycznych. Ciągłe operowanie dysonansem między chaotyczną kakofonią elektrycznego instrumentarium, a tytułowymi stopklatkami może z początku wyglądać ciekawie, na dłuższą metę stanowi jednak po prostu niesłuchalny eksperyment igrający z tematem dziejowych przemian muzycznych konwencji (stara, filharmoniczna forma z zaprzęgiem nowszych, rockowych środków). Nie o takie Portugalię.
Bigott
Borja Laudó wygląda jak mniej urodziwy kuzyn Devendry, gra jak mniej utalentowany kuzyn Devendry, ale biorąc pod uwagę jakość tych kilku płyt Banharta (na których gra przecież miejscami jak młody bóg) nadal można to traktować jako komplement. Stylistycznie obcujemy tu z klimatem scenicznego folku, bardziej w stylu Amerykanina niż Kristiana Matssona, choć porównanie z The Tallest Man on Earth też nie byłoby przesadnie chybione. Kompozycje niezłe, koncertowy dryg obecny - niezły właściwie-muzyczny początek festiwalu.
Atlas Sound

Bradford Cox jest miłośnikiem Primavery i jej stałym gościem - występującym solo lub przewodzącym grupie Deerhunter. O ile jednak kwestia wizerunkowego liderowania w zespole z Atlanty jest bezwzględnie rozstrzygnięta na jego korzyść, o tyle kwestia dominującej strefy kompozycyjnych wpływów nie jest już tak klarowna. Jeśli bowiem debiut DH można porównywać z debiutem Atlas Sound, to późniejsze dokonania o wiele prościej i trafniej zestawiać z płytami Locketta Pundta (Lotus Plaza). Ulubione rejony Coxa to szemrzące, ciekłe, zamglone, rozmazane, prześwietlone dźwięki, raz tylko na pewien czas wybuchające tłumioną tą dźwiękową śniedzią przebojowością.

W Porto obyło się bez niespodzianek, a koncert Coxa różnił się od tego z Primavery 2010 praktycznie wyłącznie zestawem piosenek wzbogaconym o repertuar z zeszłorocznego Parallax. Ta zupełnie niefestiwalowa muzyka znów obroniła się bez najmniejszych problemów.


The Drums
Yann Tiersen
Oczekiwanie na wieczorne emocje umiliły koncerty niezłe, ale przewidywalne i nie budzące większych emocji. Gwiżdżący Drums jacy są, każdy widzi, Tiersen - którego oglądaliśmy już kiedyś we Wrocławiu - jest natomiast absolutnie słuchalny, ale archaiczny, nieporywający, sprawdzający się bardziej jako malarz drugiego (filmowego) planu.
Suede
Mercury Rev

Pierwszym dużym koncertem dnia otwierającego portoską Primaverę okazał się być występ reaktywowanych Suede. Zespołom, które swoje najważniejsze albumy nagrywały w połowie lat 90. daleko do scenicznej geriatrii, dlatego ich powroty nie są tak ryzykowne, jak comebacki oldies - nie zawsze goldies - których grana (często z sercem) muzyka spod rozrusznika rzuca jednak przykry cień rozczarowania na stare albumy. Każde wznowienie gry - nawet po krótszej przerwie - budzi jednak pewną nieufność, która rozwiana cieszy jak mało co w świecie koncertowych radości. I tak - triumfalnym primaverowym powrotem 2010 okazali się Pavement (pierwsze długogrające Slanted and Enchanted w 1992), 2011 Pulp (kluczowe Different Class w 1995), a 2012 właśnie Londyńczycy, autorzy m.in. wyrazistego debiutu z prowokującą, przedstawiającą pocałunek androgynicznej pary, okładką z 1993 roku. I nawet jeśli występ Suede nie porwał jak returny mistrzów na "p", to i tak stał się widowiskiem, któremu ciężko cokolwiek zarzucić.

Koncert na głównej scenie portugalskiego festiwalu otworzył pochodzący z płyty Dog Man Star (1994) "This Hollywood Life", ale prawdziwym otwarciem było startujące na żywo niczym "First of the Gang to Die" Morrissey'a "Trash" (otwieracz albumu Coming Up - 1996). Setlistę dopełniły m.in. świetne "Can't Get Enough", "Metal Mickey" (!), "New Generation" oraz nowa piosenka "Sabotage".


Jak przystało na dobry reaktywacyjny set, koncert Suede łączył w sobie witalność wyposzczonych, głodnych sceny muzyków, dobrą formę wokalną i pierwiastek magiczny, a więc granie tych - tak pomnikowych, że aż nierzeczywistych - numerów. I znów - podobnie jak w przypadku żywego Stop Breathing czy Disco 2000 opisywanie prawdziwego, koncertowego wykonania Stay Together mija się z celem. Właśnie w takich momentach słowo reunion nabiera podwójnego znaczenia, które wykracza poza granice muzyki i sięga do sfer mitycznego wręcz zespolenia z odległym w miejscu lub czasie przyjacielem.

Podobnie nieziemską atmosferę wprowadzają na scenie mistrzowie lajfa - Mercury Rev, którzy ostatnią studyjną płytę wydali cztery lata temu i również koncertują nie promując, a przypominając. W trójkowej relacji (zapis audio w kolejnej części relacji) wspominałem ich występy na warszawskim Summer of Music (potężny, iskrzący set pod dachem) i zamknięciu barcelońskiej Primavery 2011 w Poble Espanyol (poruszające wykonanie całości Deserter's Songs), ale w przypadku Amerykanów słowa także oddają jedynie ułamek faktycznych odczuć. Grupa z nowojorskiego Buffalo - miasta zwanego The City of No Illusions - szczerością grania (nie znam chyba tak emocjonalnego lidera jak Jonathan Donahue) ożywia albumowe iluzje jednocześnie nie pozostawiając złudzeń, że jest obecnie jednym z najlepszych koncertowych kolektywów na świecie. Sekcja rytmiczna dokonuje tu cudów i zamienia rozmarzone płytowe pejzaże (chociażby z pięknego All is Dream) w pełnokrwiste festiwalowe hity, a sam JD kulminuje w sobie ogromną siłę, którą przekuwa w wykon niesłychanie sugestywny. Jeśli czyjeś koncerty zasługują na miano występów w 3D, to są to bez dwóch zdań występy Mercury Rev. 

* która jednak niekoniecznie zrezygnuje z wizyty w  Katalonii - wiadomo już, że w przyszłym roku kupić będzie można kombinowany karnet Bcn+Porto.
** oficjalny komunikat organizatorów głosi, że scena była gotowa, ale zespół i tak nie chciał zagrać.



Wszystkie zdjęcia i nagrania: Louder Than Bombs (o ile nie zaznaczono inaczej).

Wcześniejsze Primavery:



6 komentarzy:

ratusz pisze...

Na rewelacyjne Rapture zabrakło sił? ;)

slejw pisze...

Zabrakło, tym bardziej, że poza House jakoś nie mogę się do nich przekonać, szczególnie po zmianach kadrowych. Dodatkowo pokoncertowy youtube utwierdził mnie w przekonaniu, że to niekoniecznie moja bajka i że in the warmth of my bed > in the grace of your love.
A naprawdę było dobrze? Czy mniemasz? :) Czy mniemasz na podstawie doświadczeń?
Pozdrawiam, Krzysiek

ratusz pisze...

Byłem ... a raczej miałem być - na Mercury Rev zgasły moje kontrolki (zmeczenie i Douro Boys ;)) i zarządziłem ewakuacje do hotelu - opowieści pozostałych na miejscu były jednak ekscytujące :)

slejw pisze...

No tak - Douro Boys zdecydowanie okazali się czarnym koniem festiwalu ;)

ratusz pisze...

dodatkowo wyczerpującym finansowo...(i nie myślę o kolekcji 3 kieliszków ;))

slejw pisze...

Niestety racja, za to trunki zacne - półka podstawowa, ale faktycznie z najlepszych winnic portugalskiej części Duero/Douro.
Na kieliszki też nie można zresztą złego słowa powiedzieć :P