poniedziałek, sierpnia 08, 2011

OFF festival 2011


Znów zaczynam bez wstępniakowego wodzirejstwa i znów (znów?) posługuję się bardzo prostym modelem, którego w swoich "Listach z podróży" użył Karel Čapek. Dzielę więc relację na "dwie przegródki, opatrzone dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało". O ile jednak mistrzowi weneccy nowożeńcy mogli nie podobać się "w ogóle i bez podania powodu", o tyle ja postaram się o kilka, choćby i błahych, argumentów.

CO MI SIĘ PODOBAŁO:

- organizacja. Katowice po raz kolejny udowodniły swoją przewagę nad Mysłowicami. Słupna miała swój urok, ale Trzy stawy są bardziej ustawne, przestrzenne i lepiej skomunikowane.
- strefa gastro. Wegański narożnik sprawił, że można było zawczasu oddzielić się od kiełbasianych wyziewów, a wyraz "golonko" kojarzyć jedynie z pochłanianiem Grolschy.

a teraz do rzeczy, chronologicznie:

[5.08]

- haniebnie spóźniliśmy się na Janerkę (uważny czytelnik słusznie spyta: co to robi w dziale "co mi się podobało"?!), ale w związku z tym, że widzieliśmy go wielokrotnie, widzieliśmy w tym roku i w tym roku jeszcze prawdopodobnie zobaczymy, liczymy na niższy wymiar kary. W każdym razie festiwal rozpoczęły dla nas dziewczęta z
- Warpaint. Bolesny konflikt chęci sprawił, że na Primaverze musieliśmy opuścić ich koncert po kilku piosenkach. Na OFFie zobaczyliśmy całość - dobrą, treściwą, nie porywającą, ale też nie nużącą, ani przez chwilę. Brak coveru Bowiego spodziewany, ale wciąż bolesny, bo czyż w pierwszym składzie nie wystawia się najlepszych?
- Junior Boys - mimo tego, że był to chyba najsłabszy z trzech polskich koncertów Kanadyjczyków, które widzieliśmy (wcześniej Warszawa i Wrocław), to i tak był to najlepszy występ pierwszego dnia festiwalu. Absolutna bezwysiłkowość kapitalnego wokalu Greenspana stale czaruje, a koncertowe wersje zabijaków sprzed czasów "It's All True"  (edit: tu raczej I was blind, now I can itd.; okazuje się, że to jedna z płyt roku) i "Begone Dull Care" (chociaż otwieracz znakomity i na miejscu) niczym von Trier łączą głęboką melancholię z wywalaniem w kosmos. Jeśli dodamy do tego żywą perkusję i *majstrię* Matta Didemusa (który zamiast dwóch paczek pali teraz dwie fajki) nie możemy być zawiedzeni. I nie byliśmy! Proste? No to teraz mniej oczywiście:
- ominął nas Matthew Dear, udaliśmy się więc na syryjskie techno - rzecz na tyle egzotyczną, by przyciągnąć tłumy i na tyle offową, by bez problemu wpisać się w apokryfy hipsterskiego kultu. W muzyce mistrza ruchu scenicznego (no dwa gesty, ale jakie!) - Omara Souleymana - zgubionego bliźniaka Kadafiego w japonkach - jest jednak coś, co autentycznie intryguje. I nawet jeśli, mimo wsparcia chociażby Björk czy Caribou, nie "grozi" nam (na razie) dab-fi ani dabke wave, jestem w stanie uwierzyć, że wszystkie "ej, widziałeś Omara?!" nie wynikają jedynie z potrzeby lansu, ale także z żywego zainteresowania.


wideo: T-Mobile MusicPL

- Mogwai - tu raczej na tak, mimo tego, że nigdy nie byłem fanem post-rockowej epickiej monotonii. Szkoci byli przewidywalni, ale też niezwykle sprawni i zaangażowani. Konkludując - OK, bo jeśli już to właśnie w takiej odsłonie.

[6.08]


- Blonde Redhead widzieliśmy do tej pory raz - w Madrycie, przed Interpolem; wtedy też byli świetni i - tak jak teraz - też mieli problemy z nagłośnieniem. Wtedy grali trasę po genialnej i kluczowej "23", teraz po świetnej "Penny Sparkle". Wtedy wsłuchiwałem się do zakochania, teraz zachłannie pochłaniałem wszystko - nowe i od nowa. I ani wtedy, ani teraz nie znalazłem tych dziesięciu różnic między włoskimi bliźniakami.



- YACHT - jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek tegorocznego OFFa i jeden z tych występów, które spadają z taśmy mniej lub bardziej udanych części dłuższej trasy koncertowej. Gig kopiący jak zapita redbullem pseudoefedryna, zły sen zawałowca, miejs-CE zderzenia wyruszających z punktu A artystów i pędzących z punktu BE widzów. A na do-da-tek: miły zbieg energetycznej awarii ze świetnym wykonaniem "Love in the Dark" i triumfalne zamknięcie całości w postaci: 1) wspólnego wykonania ("Psychic City"), 2) twitterowego wyznania:

Thank you OFF Festival! Thank you Katowice! Thank you Poland! You made our last show of this tour THE MOST AWESOME! Dziękuję!

- Gang Of Four - bez uczuć towarzyszących pierwszemu przesłuchaniu "Entertainment!", ale też zdecydowanie bez zdziadzenia i kroplówki zawieszonej na zestawie perkusyjnym. Tak, tak.
- Destroyer - czysto muzycznie był to najpiękniejszy koncert festiwalu, prawdziwa off-filharmonia i przeszycie (nie, to nie Benedykt wymawiający "przeżycie") zarówno płytowych dźwięków i emocji na nową, żywą płaszczyznę. A oprócz świeżego materiału z "Kaputt" jeszcze to cudowne wykonanie wielkiego "Painter In Your Pocket" z "Destroyer's Rubies". Rozpływ.























- Primal Scream - "Screamadelica" live! - największe, niezapomniane wydarzenie i kawał dźwiękowej historii. Zgodnie z przewidywaniami nie było tu muzycznej oszczędności i nieszczerej kokieterii. Właśnie tak, z takim rozmachem i z taką siłą gra się wielkie albumy, a potem można bisowo tłuc redneckie (choć wciąż dobre) "Country girl", bo wtedy wszystko się już podoba. W czasach nieograniczonego muzycznego eklektyzmu warto przypomnieć sobie biblię muzycznej intertekstualności, warto w tak wspaniały sposób.

[7.08]

- DVA - nieprawdą jest, że byłem tam z 'zawodowego' obowiązku, ale nie ukrywam, że czeskość zespołu zrobiła swoje w fazie odkrywania "Hu"; "Tatanc" (poniżej) graliśmy w ostatniej audycji LTB i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Było. Jeden z najprzyjemniejszych momentów weekendu.



- Kapela ze Wsi Warszawa - dobry set i irytująca konferansjerka podobne do tych z tegorocznego występu Kapeli we wrocławskiej Synagodze pod Białym Bocianem; wczoraj raczej rekreacyjnie i mniej 'przeżywczo' niż na OFFie 2007.
- Junip - to, co udało nam się zobaczyć było niezłe.
- Liars - tu również nie w całości, ale z radością i z najpiękniejszym w dyskografii zespołu "Other Side Of Mt. Heart Attack".
- Deerhoof - Kojarzycie radiowego smęta "What if God was one of us"? Postać perkusisty Deerhoof - Grega Sauniera - w pewnym sensie odpowiada na to nurtujące pytanie.
- dEUS - fantastyczny deszczowy występ Belgów! Skoncentrowany, wygrzany, z poruszającym "Instant Street" (poniżej) i wyśmienicie zaaranżowanym "Pocket Revolution". Myśleliśmy o namiocie i koncercie Twin Shadowa (patrz: Primavera), ale los zrobił nam dobrze.



- Ariel Pink's Haunted Graffiti - byliśmy zbyt przemoknięci, aby before today w pełni cieszyć się najlepszymi momentami najlepszej płyty Ariela. Ale today, kiedy o tym myślę, nawet ta niepełna radość była duża. Dobry występ.
- Public Image Ltd. - God save John Lydon, we mean it man.

CO MI SIĘ NIE PODOBAŁO:

- karykaturalna Meshuggah [5.08],
- Dry The River [6.08] - bez przesady z tym nie-podobaniem-się, bo nie było najgorzej, ziewało się nieraz częściej i szerzej; główną krzywdą w przypadku tego fatalnie nazwanego zespołu była raczej etykietka "next big thing". Nie kupuję za żadne bony.
- płaskie brzmienie płytowego YACHT (tak, rzuciłem się do ponownych i nowych pokoncertowych odsłuchów); upomnienie dla zespołu i żółta kartka dla producenta.
- niedzielna burza i to, że pelerynki Grolscha są cieńsze niż worki na śmieci "z kciukiem" lub jeśli wolicie - "z jedynką".
- to, że chyba tylko Omar nie przyznał się do polskich korzeni; tak, przesadzam i to grubo, ale po pierwsze - coś tu muszę napisać, po drugie - patrząc na słabą (jednak) kondycję polskiej sceny muzycznej i jednocześnie słuchając wymiataczy z polskimi korzeniami czuję się, jakby za karę postawiono mnie na bramce, a gola strzelał mi Miroslav Klose*.

I już? I już! Reszta w audycjach i przypisach, na które już dziś serdecznie zapraszamy. A na razie - do przeczytania za jakiś czas w drugiej (nieco krótszej, ale pełnej) części nowohoryzontowej relacji!

* zainteresowanym zdradzam, że poważniejszy jest powód nr 1

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Tylko dorzucę Hype Williams na koniec. Kto był ten wie...

Anonimowy pisze...

a co sądzisz o tem, że koleś z Primal Scream - nie znam zespołu, muzykę dopiero co - dosłownie skopiował swoim występem
Jimiego Morrisona! Chodzi mi o ruchy, pomijam wygląd, włosy, błyszczącą koszulę. Byłoby OK, ale czułem niesmak od nieautentyczności... poza tym widowisko imponujące, ale no właśnie...

zesr pisze...

karykaturalna meshuggah? a wiesz o czym mówisz, czy po prostu oparłeś się łokciem o klawiaturę i samo się napisało?

piotr pisze...

no nawet recenzja dawalaby rade, ale po stwierdzeniu o karykaturalnej Meshudze doszedlem do wniosku, że autor jest dyletantem albo hipsterem

slejw pisze...

Jedna relacja, a ile radości! Zauważcie, najmilsi, że jest to opis dość krótki, więc jeśli kilka zdań poświęcam temu, co mi się podobało, to nie zamierzam rozpisywać się na temat koncertów słabych. Tak, wiem o czym piszę, a piszę o - uwaga - swoich wrażeniach. Osłuchałem się trochę - z płyt i na żywo - i uważam, że Meshuggah była przerysowaną metalową kliszą i nie zasługuje - przynajmniej jako live act - na miano wybitnych reformatorów gatunku. Wniosek piotra - stawiający mnie w sytuacji Fredrowskiego osiołka - przyjąłem z dużą radością. Konstruktywna krytyka zawsze się obroni.

Jeśli chodzi o Morrisona - nie zgadzam się, ale rozumiem o co Ci chodzi. Sam problem wymaga głębszego rzutu oka; mówiąc ogólnie - myślę, że funkcjonowanie na scenie ma swój ograniczony format i jeśli muzyka broni się swoją oryginalnością lub po prostu dobrą jakością, podobieństwa scenicznych manier nie są problemem.

Na koniec jeszcze krótka uwaga na temat ogólnej pofestiwalowej dyskusji (last.fm, 'portale', komentarze pod - słabymi zazwyczaj - artykułami). Poziom onetowskiej (WP-owskiej, Gazetowskiej itd.) pyskówki politycznej (społecznej, obyczajowej itd.) niebezpiecznie i widocznie ciąży nad każdą publiczną 'debatą'. Smutne polaczków rozmowy z jednej strony śmieszą, z drugiej straszą, a ostatecznie wpisują się w bogaty paradygmat marności. Miłośnicy zabawy w błocie powinni chyba jednak wybierać inne festiwale.

Z Bogiem i miłej Meshuggi!

agrest pisze...

jak już pójdziesz do piekła to szatan sobie przypomni tą haniebną opinię na temat swojej przybocznej armii! spłoniesz w kotle ;D

mnie się tam koncert Szwedów podobał najbardziej na całym Offie. No - może na równi z GaBLé.

slejw pisze...

There is a place
A place in hell
Reserved
For me and my friends

Witaj, pierwszy zabawny komentarzu!