I coraz bardziej niecierpliwie czekamy na Strange Mercy:
A po obejrzeniu zapraszamy tutaj.
piątek, sierpnia 26, 2011
Lamb - Nowa Muzyka 2011
Pisaliśmy we Wrzutni, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to Trójkowa transmisja, pocięta i otagowana, znajdzie się jutro (czyli dziś) na LTB. I o ile wczoraj punkt ciężkości tej krótkiej notki przypadał na okolice słowa 'transmisja', dzisiaj przeniósł się niestety na frazę zaczynającą się od asekuranckiego 'jeśli wszystko'. Pozwólcie więc, że na razie zaprezentujemy Wam nasze pierwszorzędowe, a więc i pierwszorzędne nagranie "Goreckiego" - utworu, który w Katowicach faktycznie nie wymaga specjalnej zapowiedzi. Ot, wzruszający suwenir z tropików:
wtorek, sierpnia 23, 2011
Nowy singiel Toma Waitsa
Słuchamy i czekamy na zapowiadane duszpasterskie!
(aby pobrać pliki wystarczy kliknąć w strzałkę po prawej stronie / click on the arrow to download the recording)
edit3: W związku z tym, że mimo mrugnięcia okiem i obśmiania *ochrony* internetowych treści singiel został wycofany z sieci, polecamy zakup mp3 w dobrej jakości lub szukanie nagrań na youtubie.
edit2:
edit: info za twentyfourbit.com:
Mystery solved: “Bad As Me,” Tom Waits’ brand new single just hit iTunes along with a few key details on his forthcoming follow-up to Real Gone. As it turns out, the rumors were true: said single is, in fact, the title track to a 13-song album due out on October 25th. In addition to the standard LP, which opens with a tune called “Chicago” and closes with “New Year’s Eve,” a deluxe edition features bonus cuts “She Stole the Blush,” “Tell Me,” and “After You Die.” Both versions are now available to pre-order, while the “Bad As Me” single can be purchased/previewed right now.
01 “Chicago”
02 “Raised Right Men”
03 “Talking At the Same Time”
04 “Get Lost”
05 “Face to the Highway”
06 “Pay Me”
07 “Back In the Crowd”
08 “Bad As Me”
09 “Kiss Me”
10 “Satisfied”
11 “Last Leaf”
12 “Hell Broke Luce”
13 “New Year’s Eve”
14 “She Stole the Blush” *
15 “Tell Me” *
16 “After You Die” *
*Deluxe Edition Only
poniedziałek, sierpnia 22, 2011
Nomada
Dla spóźnialskich i łaknących repeatowania, wywiad + singiel z Trójki:
(aby pobrać pliki wystarczy kliknąć w strzałkę po prawej stronie)
Nosowska - wywiad Piotra Stelmacha (22/08/2011) by lazysunbathers
Nosowska - Nomada by lazysunbathers
RADIO LTB - nowe podcasty - Audycja #14 (26)
Louder Than Bombs - Audycja 14 (26) by lazysunbathers
22/08/11 - #014 tracklista
już wkrótce
NOWE ARCHIWUM NOWYCH AUDYCJI:
LPM - odsłuch
PPM + Zapisz jako - pobranie na dysk
1 (13)
2 (14)
3 (15)
4 (16)
5 (17)
6 (18)
7 (19)
8 (20)
9 (21)
10 (22)
11 (23)
12 (24)
13 (25)
tracklista - 13 (25):
PATRICK WOLF - The City
YOU CAN'T WIN CHARLIE BROWN - Songworm
SUSANNE SUNDFøR - The Brothel
TWINKLE - Terry
ANIKA - Terry
SUPER FURRY ANIMALS - Sidewalk Serfer Girl
OLGA - Hacer pie
DVA - Tatanc
NICO - All That Is My Own
VARIOUS ARTISTS (Tribute to Nico) - All That Is My Own
MORRISSEY - Action Is My Middle Name
VERONICA MAGGIO - Välkommen In
STEPHEN MALKMUS - Tigers
STEPHEN MALKMUS - Church on White
sobota, sierpnia 20, 2011
Janerki
Nie codziennie rozmawia się z parą wybitnych artystów, nie codziennie wielcy artyści umawiają się na kolejne spotkanie, nie codziennie zdobywa się tyle podpisów na tak dobrych płytach. No a jutro koncert. Allelujaż! Dzięki, Piotrek!
czwartek, sierpnia 11, 2011
środa, sierpnia 10, 2011
11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. II (26/07 - 31/07)
Nagroda (reż. Paula Markovitch, 2011)
rzutów oka na zegarek: minus jeden
Napisałem w hyde parku "Nagrodę ma dostać Nagroda" i tak się stało. Była to radość porównywalna z tą, która towarzyszyła mi podczas ogłoszenia zwycięstwa obłędnej "Świętej rodziny" w 2006 roku. "Nagroda" faktycznie była najbardziej konwencjonalnym filmem konkursowym, ale jej nowohoryzontowość polegała na kameralizacji tragedii ściśle powiązanej z historią i polityką. Nawet pozbawione patosu polityczne dramato-thrillery (przykłady z ostatnich lat można by mnożyć) charakteryzuje bowiem czepianie się emocjonalnych chwytów, stosowanie zgranych motywów, bezpośrednie punktowanie wrażliwości widza. W "Nagrodzie", mimo tego, że główną bohaterką jest młoda dziewczynka (alter ego reżyserki, świetna, wybrana w ostatniej chwili Paula Galinelli Hertzog), tego typowego grania na emocjach nie ma. Szala uczuciowa przechyla się kompletnie na stronę mikrokosmosu żeńskich bohaterek, zostawiając na drugim planie makrokosmos wydarzeń. Film jednak wciąga, porusza i urzeka, między innymi fantastycznymi zdjęciami Wojciecha Staronia, które praktycznie cały czas posługują się spranymi barwami argentyńskiej flagi. Wspaniałe kino.
Koń turyński (reż. Béla Tarr, 2011)
rzutów oka na zegarek: jeden na dzień
Arcydzieło. Film męczący, nużący, czasem - mimo braku epatowania przemocą - fizycznie bolesny, ale dzięki temu wielki, przeszczepiający bezstratnie stan bohaterów na percepcyjną tkankę odbiorcy. W warstwie fabularnej "Koń" jest końcem świata wg Tarra obejmującym sześć dni zniszczenia, po których nie nastąpi jednak dzień odpoczynku. Reżyser ogranicza środki wyrazu do minimum (długie ujęcia, mała liczba postaci, ziarnista czerń i biel, monotonna, niepokojąca muzyka), ale to właśnie ta apokaliptyczna asceza jest kluczowa dla budowania emocjonalnego napięcia.
Attenberg (reż. Athina Rachel Tsangari, 2010)
rzutów oka na zegarek: Bella, ty mała kurewko (no nie pasuje, ale musiałem)
Trzeci fantastyczny film tego dnia [27.07] i trzeci obraz, którego główną zaletą był niekonwencjonalny sposób podejścia do tematu. W nagrodzonym grand prix Nowych Horyzontów "Attenberg" młodej greckiej reżyserki miłość i seksualna inicjacja splatają się ciasno ze śmiercią i powolnym przeprowadzeniem się do innej rzeczywistości. Pod tym względem film Tsangari przypomina fenomenalną "Romancę na trąbkę" Vávry, różnice w samej realizacji są jednak ogromne. "Attenberg" opiera dialogi na słownych grach, (świetną) grę aktorską na sekwencyjnej choreografii, spojrzenie na człowieka na spojrzeniu na naturę (m.in. wplecione dokumenty "tytułowego" Davida Attenborough), klimat w dużej mierze na muzyce (Suicide, be bop vel pop pop, stare francuskie hity). Efekt jest sugestywny, efektowny i zapowiadający dużo dobrego na przyszłość.
Apartament wdowy: noc wielkich bolesnych cycków (reż. Yumi Yoshiyuki, 2007)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie
Dobre *familijne japońskie soft porno*.
The Co(te)lette Film (reż. Mike Figgis, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo
Świetny trailer wyczerpał, jak się okazało, pokłady świetności. Źle zrobione, mało przekonywujące, nie wydobywające; szkoda.
Uciekając w szaleństwo, umierając z rozkoszy (reż. Kôji Wakamatsu, 1969)
rzutów oka na zegarek: 0
Erotyczne kino punkowe jednego z najlepszych różowych reżyserów i świetne zdjęcia śnieżnych pociągów.
W przyszłości (reż. Mauro Andrizzi, 2010)
rzutów oka na zegarek: znów 0, ale nie, nie zapomniałem zegarka
Swego rodzaju anty-film, Jarmuschowski w duchu paradokument oparty na naprawdę zabawnych historiach, swoją czernią, bielą i skupieniem na opowieści nieznanego człowieka przypominający świetnego "Gościa" Guerína.
Grawitacja była wtedy wszędzie (reż. Brent Green, 2010)
rzutów oka na zegarek: 75/15 = 5
Rozhisteryzowana poklatkowa animacja w klimacie filmów Gondry'ego czy Švankmajera, ale znacznie słabsza od dzieł wymienionych reżyserów.
Człowiek z Hawru (reż. Aki Kaurismäki, 2011)
rzutów oka na zegarek: mało
Opowieść, którą ogląda się ze sporą przyjemnością, ale bez większych emocji. Kaurismäki gra tu bowiem z konwencją melodramatu i starych francuskich filmów, konwencją, z którą gra się łatwo, konwencją, która dziś sama siebie obśmiewa.
Wagonowy prześladowca: inspekcja bielizny (reż. Yôjirô Takita, 1984)
rzutów oka na zegarek: jeden (ostrożny, by nie rozlać piwa)
Nocne szaleństwo w pełni. Jeden z filmów z wagonowej serii reżysera średnich Oscarowych "Pożegnań". Bardzo niesmacznie, tanio i kiczowato, ale w związku z tym z pewnym zabawowym urokiem.
Lato Goliata (reż. Nicolás Pereda, 2010)
rzutów oka na zegarek: wysyp rzutów
Nudno i nijako. [uwaga, inside joke dla innych znudzonych widzów "Lata..."] Jedyna radość: zostawiłeś swoje narzędzia blacharskie, powiedz, co mam z nimi zrobić (...) jesteśmy winni Nacho...
Baron (reż. Edgar Pera, 2010)
rzutów oka na zegarek: na śpiąco nie rzucam
Pierwszy film tegorocznych Horyzontów, na którym zasnąłem. Pretensjonalna, niewiarygodnie zła historia i (celowo? ale co z tego...) przerysowane aktorstwo. W jednej, najgorszej, grupie z "Dharma Guns" i "Drzwiami..."
Melancholia (reż. Lars von Trier, 2011)
rzutów oka na zegarek: patrzyłem raczej w to kółko do pomiaru zbliżenia planety
Our favourite nazi nakręcił kolejny bardzo dobry film. "Melancholia" jest wspaniale zagrana (Dunst i Gainsbourg!), mądrze poprowadzona i co najważniejsze i zarazem najdziwniejsze - przejmująca. Zrobić film z pozoru katastroficzny i naładować go gęstymi, niekłamanymi emocjami to nie lada sztuka.
Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi (reż. Yumi Yoshiyuki, 2005)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie [2]
Dobre *familijne japońskie soft porno*. [2]
+ spotkanie z bardzo sympatyczną reżyserką
Kuba rozpruwacz (reż. Yasuharu Hasebe, 1976)
rzutów oka na zegarek:
Chciwa żona (reż. Sachi Hamano)
rzutów oka na zegarek: jeszcze bym coś przegapił!
Podobne, lecz różne sposoby na erotyczną zemstą. Najbardziej pornujący z oglądanych przez nas różowych filmów, jednocześnie z akcentowanym anyszowinistycznym wydźwiękiem.
Chico i Rita (reż. Tono Errando, Javier Mariscal, Fernando Trueba, 2010)
rzutów oka na zegarek: kilka
Przyjemne i ładnie narysowane, ale schematyczne i nie zbliżające się poziomu najlepszych animowanych filmów ostatnich lat.
Pewnego razu w Anatolii (reż. Nuri Bilge Ceylan, 2011)
rzutów oka na zegarek: dużo pod koniec, bo film skończył się o 19:02, a o 19:00 zaczynał się nasz kolejny seans
Zło Shinjuku (reż. Kôji Wakamatsu, 1970)
rzutów oka na zegarek: w pierwszym rzędzie, gdzie jedna litera napisów jest większa od twojej głowy, myślisz raczej o ogarnianiu ekranu
Fabularnie naiwny, ale obrazowo przekonywujący film Wakamatsu z wieloma zachodnimi nawiązaniami. Mamy więc japońskich Lennonów, opartego o ścianę winyla "Abbey Road" i modsowe motocyklowe ujęcia na ulicach Tokio. Dobre.
Wilgotni kochankowie (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: 0 零 / 〇 zero rei / れい zero / ぜろ
Fantastyczne nadmorskie zdjęcia i metaróżowość, czyli obraz, którego akcja częściowo rozgrywa się w wyświetlającym erotyczne filmy kinie. Bardzo dobre.
Dziewięć muz (reż. John Akomfrah, 2010)
rzutów oka na zegarek: zero, a jest ostatni dzień, 9:45!
Fascynująca mitologiczno-literacka hybryda z pięknymi śnieżnymi ujęciami. Oglądanie z otwartą głową gwarantuje oglądanie z otwartymi ustami.
Skóra, w której żyje (reż. Pedro Almodóvar, 2011)
rzutów oka na zegarek: reż. Pedro Almodóvar, tak?
Piekło kobiet: Wilgotne lasy (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: kilka
Film zdecydowanie gorszy niż "Wilgotni kochankowie" z tego samego roku, ale nadal przyciągający tworzonym przez (mroczne) zdjęcia klimatem. Historia raczej do kosza.
Sztuczne raje (reż. Yulene Olaizola, 2011)
rzutów oka na zegarek: na ostatnim seansie Nowych Horyzontów nie wypada patrzeć na zegarek
I na koniec kolejny dowód na to, że na NH warto ryzykować. Po słabiutkim "Lecie Goliata" rozważaliśmy bezpieczniejszą wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy się na film Olaizoli. Słusznie. Mimo bardzo powolnego rytmu i szczątkowej fabuły ten dokumentalizujący zapis narkotykowego uzależnienia przyciąga i zapada w pamięć, głównie dzięki zjawiskowej Lusie Pardo.
i jeszcze KONCERT - Hans-Peter Lindstrøm - dobry, taneczny set dla zaskakująco nielicznej publiczności + lepsza fryzura niż na okładce "Where You Go I Go Too".
Na muzyczne pofestiwalowe wrażenia zapraszamy także do radia LTB. Kolejna audycja powinna pojawić się w drugiej połowie sierpnia. Do przeczytania i usłyszenia!
poniedziałek, sierpnia 08, 2011
OFF festival 2011
Znów zaczynam bez wstępniakowego wodzirejstwa i znów (znów?) posługuję się bardzo prostym modelem, którego w swoich "Listach z podróży" użył Karel Čapek. Dzielę więc relację na "dwie przegródki, opatrzone dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało". O ile jednak mistrzowi weneccy nowożeńcy mogli nie podobać się "w ogóle i bez podania powodu", o tyle ja postaram się o kilka, choćby i błahych, argumentów.
CO MI SIĘ PODOBAŁO:
- organizacja. Katowice po raz kolejny udowodniły swoją przewagę nad Mysłowicami. Słupna miała swój urok, ale Trzy stawy są bardziej ustawne, przestrzenne i lepiej skomunikowane.
- strefa gastro. Wegański narożnik sprawił, że można było zawczasu oddzielić się od kiełbasianych wyziewów, a wyraz "golonko" kojarzyć jedynie z pochłanianiem Grolschy.
a teraz do rzeczy, chronologicznie:
[5.08]
- haniebnie spóźniliśmy się na Janerkę (uważny czytelnik słusznie spyta: co to robi w dziale "co mi się podobało"?!), ale w związku z tym, że widzieliśmy go wielokrotnie, widzieliśmy w tym roku i w tym roku jeszcze prawdopodobnie zobaczymy, liczymy na niższy wymiar kary. W każdym razie festiwal rozpoczęły dla nas dziewczęta z
- Warpaint. Bolesny konflikt chęci sprawił, że na Primaverze musieliśmy opuścić ich koncert po kilku piosenkach. Na OFFie zobaczyliśmy całość - dobrą, treściwą, nie porywającą, ale też nie nużącą, ani przez chwilę. Brak coveru Bowiego spodziewany, ale wciąż bolesny, bo czyż w pierwszym składzie nie wystawia się najlepszych?
- Junior Boys - mimo tego, że był to chyba najsłabszy z trzech polskich koncertów Kanadyjczyków, które widzieliśmy (wcześniej Warszawa i Wrocław), to i tak był to najlepszy występ pierwszego dnia festiwalu. Absolutna bezwysiłkowość kapitalnego wokalu Greenspana stale czaruje, a koncertowe wersje zabijaków
- ominął nas Matthew Dear, udaliśmy się więc na syryjskie techno - rzecz na tyle egzotyczną, by przyciągnąć tłumy i na tyle offową, by bez problemu wpisać się w apokryfy hipsterskiego kultu. W muzyce mistrza ruchu scenicznego (no dwa gesty, ale jakie!) - Omara Souleymana - zgubionego bliźniaka Kadafiego w japonkach - jest jednak coś, co autentycznie intryguje. I nawet jeśli, mimo wsparcia chociażby Björk czy Caribou, nie "grozi" nam (na razie) dab-fi ani dabke wave, jestem w stanie uwierzyć, że wszystkie "ej, widziałeś Omara?!" nie wynikają jedynie z potrzeby lansu, ale także z żywego zainteresowania.
wideo: T-Mobile MusicPL
- Mogwai - tu raczej na tak, mimo tego, że nigdy nie byłem fanem post-rockowej epickiej monotonii. Szkoci byli przewidywalni, ale też niezwykle sprawni i zaangażowani. Konkludując - OK, bo jeśli już to właśnie w takiej odsłonie.
[6.08]
- Blonde Redhead widzieliśmy do tej pory raz - w Madrycie, przed Interpolem; wtedy też byli świetni i - tak jak teraz - też mieli problemy z nagłośnieniem. Wtedy grali trasę po genialnej i kluczowej "23", teraz po świetnej "Penny Sparkle". Wtedy wsłuchiwałem się do zakochania, teraz zachłannie pochłaniałem wszystko - nowe i od nowa. I ani wtedy, ani teraz nie znalazłem tych dziesięciu różnic między włoskimi bliźniakami.
- YACHT - jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek tegorocznego OFFa i jeden z tych występów, które spadają z taśmy mniej lub bardziej udanych części dłuższej trasy koncertowej. Gig kopiący jak zapita redbullem pseudoefedryna, zły sen zawałowca, miejs-CE zderzenia wyruszających z punktu A artystów i pędzących z punktu BE widzów. A na do-da-tek: miły zbieg energetycznej awarii ze świetnym wykonaniem "Love in the Dark" i triumfalne zamknięcie całości w postaci: 1) wspólnego wykonania ("Psychic City"), 2) twitterowego wyznania:
Thank you OFF Festival! Thank you Katowice! Thank you Poland! You made our last show of this tour THE MOST AWESOME! Dziękuję!
- Gang Of Four - bez uczuć towarzyszących pierwszemu przesłuchaniu "Entertainment!", ale też zdecydowanie bez zdziadzenia i kroplówki zawieszonej na zestawie perkusyjnym. Tak, tak.
- Destroyer - czysto muzycznie był to najpiękniejszy koncert festiwalu, prawdziwa off-filharmonia i przeszycie (nie, to nie Benedykt wymawiający "przeżycie") zarówno płytowych dźwięków i emocji na nową, żywą płaszczyznę. A oprócz świeżego materiału z "Kaputt" jeszcze to cudowne wykonanie wielkiego "Painter In Your Pocket" z "Destroyer's Rubies". Rozpływ.
- Primal Scream - "Screamadelica" live! - największe, niezapomniane wydarzenie i kawał dźwiękowej historii. Zgodnie z przewidywaniami nie było tu muzycznej oszczędności i nieszczerej kokieterii. Właśnie tak, z takim rozmachem i z taką siłą gra się wielkie albumy, a potem można bisowo tłuc redneckie (choć wciąż dobre) "Country girl", bo wtedy wszystko się już podoba. W czasach nieograniczonego muzycznego eklektyzmu warto przypomnieć sobie biblię muzycznej intertekstualności, warto w tak wspaniały sposób.
[7.08]
- DVA - nieprawdą jest, że byłem tam z 'zawodowego' obowiązku, ale nie ukrywam, że czeskość zespołu zrobiła swoje w fazie odkrywania "Hu"; "Tatanc" (poniżej) graliśmy w ostatniej audycji LTB i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Było. Jeden z najprzyjemniejszych momentów weekendu.
- Kapela ze Wsi Warszawa - dobry set i irytująca konferansjerka podobne do tych z tegorocznego występu Kapeli we wrocławskiej Synagodze pod Białym Bocianem; wczoraj raczej rekreacyjnie i mniej 'przeżywczo' niż na OFFie 2007.
- Junip - to, co udało nam się zobaczyć było niezłe.
- Liars - tu również nie w całości, ale z radością i z najpiękniejszym w dyskografii zespołu "Other Side Of Mt. Heart Attack".
- Deerhoof - Kojarzycie radiowego smęta "What if God was one of us"? Postać perkusisty Deerhoof - Grega Sauniera - w pewnym sensie odpowiada na to nurtujące pytanie.
- dEUS - fantastyczny deszczowy występ Belgów! Skoncentrowany, wygrzany, z poruszającym "Instant Street" (poniżej) i wyśmienicie zaaranżowanym "Pocket Revolution". Myśleliśmy o namiocie i koncercie Twin Shadowa (patrz: Primavera), ale los zrobił nam dobrze.
- Ariel Pink's Haunted Graffiti - byliśmy zbyt przemoknięci, aby before today w pełni cieszyć się najlepszymi momentami najlepszej płyty Ariela. Ale today, kiedy o tym myślę, nawet ta niepełna radość była duża. Dobry występ.
- Public Image Ltd. - God save John Lydon, we mean it man.
CO MI SIĘ NIE PODOBAŁO:
- karykaturalna Meshuggah [5.08],
- Dry The River [6.08] - bez przesady z tym nie-podobaniem-się, bo nie było najgorzej, ziewało się nieraz częściej i szerzej; główną krzywdą w przypadku tego fatalnie nazwanego zespołu była raczej etykietka "next big thing". Nie kupuję za żadne bony.
- płaskie brzmienie płytowego YACHT (tak, rzuciłem się do ponownych i nowych pokoncertowych odsłuchów); upomnienie dla zespołu i żółta kartka dla producenta.
- niedzielna burza i to, że pelerynki Grolscha są cieńsze niż worki na śmieci "z kciukiem" lub jeśli wolicie - "z jedynką".
- to, że chyba tylko Omar nie przyznał się do polskich korzeni; tak, przesadzam i to grubo, ale po pierwsze - coś tu muszę napisać, po drugie - patrząc na słabą (jednak) kondycję polskiej sceny muzycznej i jednocześnie słuchając wymiataczy z polskimi korzeniami czuję się, jakby za karę postawiono mnie na bramce, a gola strzelał mi Miroslav Klose*.
I już? I już! Reszta w audycjach i przypisach, na które już dziś serdecznie zapraszamy. A na razie - do przeczytania za jakiś czas w drugiej (nieco krótszej, ale pełnej) części nowohoryzontowej relacji!
* zainteresowanym zdradzam, że poważniejszy jest powód nr 1
czwartek, sierpnia 04, 2011
11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. I (22/07 - 25/07)
Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.
Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!
Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.
Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé
Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)
Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt, to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.
PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.
Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek
Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.
Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny
Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.
Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych
Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.
Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?
Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.
Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele
Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.
AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały
To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.
Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D
Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.
Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.
PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!
Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!
Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.
Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!
Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.
Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran
Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.
Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych
Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”
Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!
Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.
Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości
Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.
Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne
Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.
Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący
Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.
Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo
Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]
Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.
Subskrybuj:
Posty (Atom)