Kiedy wjedzie się windą na kolumnę/pomnik Kolumba w Barcelonie, po jednej stronie widać ścisłe centrum miasta, potem dalsze dzielnice, obrzeża i tak dalej. Po drugiej stronie jest port, plaża i morze.
Kiedy popatrzy się na wszystkie płyty Devendry Banharta wydane przez 2007 rokiem widać ścisłe centrum twórczości (powiedzmy, „Cripple Crow“), potem dalsze dzielnice, obrzeża i tak dalej. Po drugiej stronie jest morze.
Zaczynać płytę numerem o Kolumbie („Republika marzeń“, pamiętamy) jest o tyle ryzykownie, że ten (jak się ostatnio okazało) Katalończyk (Bar-ca!) kojarzy się raczej jednoznacznie. Mówię więc od razu - „Smokey...“ nie jest albumem odkrywczym, a morze, które widzimy z poziomu „Cristóbal“ (śliczny duet z Gaelem Garcią Bernalem) nie jest morzem nowych żąnrów i świeżego przypływu. Ale, who the fuck, myśli o przypływie i żąnrach, kiedy jest gorąco (no ja wiem, październik, ale wczuwamy się, tak?) a przed nami bezmeduzowy (czasem się dłuży, czasem niedosyty, ale spektakularnych, parzących wpadek brak) ocean w pełnej krasie z chłodną, przyjemną wodą i możliwością skakania przez fale.
Zaprawdę powiadam wam, że tym whothefuckiem nie jestem ja. Tak jak mówiłem, ta płyta jest ciepła (chociaż to słowo trochę spalone, tak jak optymizm, pozytywność itp.). Ja się strasznie cieszę na bieganie po plaży z Carmensitą za ucho. Nie sądze, aby był to utwór kluczowy, ale otwieram sobie ci ja „Przekrój“ ostatnio a tam cytat z Devendry: „Chciałbym po prostu, żeby moje piosenki budziły w ludziach reakcje typu: Chodź, potańczymy sobie w kuchni, maleńka“. No więc ja, jako maleńka, jestem gotowa na wszystko z tym przeuroczym brodaczem, który napełnia moje uszy całym tym tropicalismem (brazylijski nurt, na którym D.B. wzorował swoje freakfolkowe natruralismo, temat na osobny post, jak już przesłucham Os Mutantes) pięknie zagranym i wyprodukowanym. Kiedy słyszę jak on śpiewa:
si la noche te persigue entregate a ella
o dile que tienes dolor de cabeza
(wg tłumaczenia Yokowej, podmiot liryczny wykręca się przed seksem z nocą, czyli takie „Date with the night“... NOT!)
to wymiękam tak, jak na plaży Barcelonety (na zdjęciu z kolejki) zajadając porą wieczorną magdalenki.
A to przecież nie wszystko! Dałem wczoraj „Seahorse“ na YouTube? Dałem. Posłuchajcie jeszcze np. „Seaside“ (oj ładne!). Więc to jest właśnie widoczne tam. To, czyli radość grania, hipi-lot, lato miłości, wynajęty dom przy Kanionie i fan grający na kalimbie. Home Taping Is Killing Music Industry... And It's Fun, anybody? No i właśnie, tutaj też industry swoje, a my się cieszymy.
No dobrze, a np. melorecytacja w „Shabop Shalom“? A grubaśna książeczka z rysunkami (jak zdołam dogadać się ze skanerem to oczekujcie próbek)? A kojąca Rosa? A wspomnienie „The Body Breaks“ z Poznania? Celowo tak mieszam z płyty i spoza, bo mimo że „Smokey...“ to coś innego niż reszta tworczości Devendry to jednak naturalismo wciąż jako wspólny mianownik („Krzysztof, siadaj i pisz: mam problemy z ułamkami i prostymi działaniami“) jest bardzo istotny.
All I wanna do is dance, pisałem? No i właśnie tak, maleńka. Bo wysoka ocena nie wynika z tego, że „eeee, niezła płyta, obiorę sobie przy niej kartofelki“, tylko rzucasz w cholerę kartofelki i tańczysz w morzu pełnym piękna. Pop matters!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz