wtorek, lipca 31, 2012

12. Nowe Horyzonty - relacja


"Film lovers are sick people" powiedział Truffaut, "film spectators are quiet vampires" dodał Morrison. Za nami więc święto zwyrodnialców. We Wrocławiu zakończyły się 12. Nowe Horyzonty.

Nowe?

Tworzenie festiwalu, który samą nazwą zapowiada nowe horyzonty kina jest zadaniem karkołomnym. W czasach, w których dzieje artystycznego wydziwienia zdążyły zatoczyć koło, nic nie szokuje, a zawiasy szczęk praktycznie nie puszczają, wstrzelenie się w *nowe* obszary setkami tytułów wydaje się być niewykonalne. Mimo wszystko co roku przyglądamy się nieudanym próbom wymyślenia innych, nowoczesnych filmów, po drodze odnajdując najgorsze (najczęściej nudne, straszne lub pretensjonalne) i najlepsze (najczęściej szalenie ciekawe, piękne lub prawdziwe) obrazy, jakie kiedykolwiek udało nam się obejrzeć. Tegoroczne Horyzonty to znów: codzienne kilkunastogodzinne maratony filmowe, spotkania z twórcami, walka hipsterów z anty-hipsterami na kolorowych karteczkach festiwalowego hyde parku i zrywy miokloniczne na fotelach kina Helios, które od 1.09 przeistoczy się w "największy w Polsce i Europie arthouse". 

Organizacja, czyli co się stało, a nie przystoi

W kwestiach czysto organizacyjnych marudzenie totalne nie jest wskazane. Nowe Horyzonty są wielką, międzynarodową imprezą z setkami filmów i bezlikiem spraw do zgrania, a jej poskładanie to zajęcie niezwykle trudne. Z drugiej strony chwalenie dwunastoletniego festiwalu za płynny przebieg to dla recenzenta zbędny stukot w klawisze, a dla czytelnika informacja banalna. Zamiast więc chwalić oczywistości i rozpisywać krytykę na długie akapity, darujemy sobie dobrą radę i rzucamy kilka kwestii do znacznej poprawy:

Problem nr 1 to wyrwy w komunikacji - mailowej, Facebookowej i żywej. Na pokazach, na których nie pojawiali się anonsowani w rozpisce programowej goście, bardzo często nikt nie kwapił się do wyjaśnienia sprawy. Wiele osób narzekało na słabą obsługę pytań technicznych - zarówno kanałem oficjalnym (pomoc mailowa, choć tu przynajmniej reakcje były szybkie), jak i tym bliższym, socjalnym (Facebook - czysta promocja i kontakt jedynie w sprawach wygodnych). Wszystko to stoi w dużym kontraście z najczęściej bardzo sprawną i sympatyczną obsługą "szeregowych" (bez urazy, wręcz przeciwnie) wolontariuszy. Ogólnie jednak - w kwestiach rozwiązywania trudności - kod, komunikat, kontakt do znacznej poprawy.
Problem nr 2 to błędy systemowe - np. aplikacja na system operacyjny iOS, która pojawiła się pod koniec festiwalu (co bawi i złości tym bardziej, że głównym sponsorem jest operator sieci komórkowej), a dodatkowo okazała się jedną wielką usterką (zawieszanie się, pomylone sale, bardzo słabe rozwiązanie systemu rezerwacji).

Kolejny przykład to ilość miejsc karnetowych na większość seansów - problem finansowy, poruszany co roku, ale wciąż żywy. Fakt - głównym przywilejem karnetowiczów jest możliwość taniego obejrzenia dużej ilości filmów, ale dostęp do nich bywa bardzo często przesadnie ograniczany. 21 (słownie: oczko) miejsc na galę zamknięcia odbywającą się w największej sali Heliosa wyglądało na żart. Upychanie rozchwytywanego Reygadasa do stosunkowo niewielkich sal jest powtórzeniem błędów poprzednich edycji. Fakt, że zwolnione (niedługo przed seansem) miejsce "karnetowe" trafia nie do innego karnetowicza, a do puli biletów, które można sprzedać zgrzyta niepotrzebną pazernością.

Mieliśmy jednak nie nudzić, więc wywiadówka skończona. Bo choć więcej grzechów pamiętamy, to tych najbardziej żałujemy. Ale teraz już 3xpuk w niemalowane. Ofiara spełniona, jedziemy z farszem.

Problemy z amplitudą


Komentując brutalną (lecz bardzo dobrą) konkursową "Mondomanilę" Khavna de la Cruza, jeden z festiwalowiczów wspomniał czasy, w których "homoseksualne brutalne gwałty" były na Horyzontach chlebem powszednim, a sam konkurs stanowił mieszankę obrazów najdziwniejszych, najmniej oczywistych i najbardziej kontrowersyjnych. Czas szoku jest jednak za nami. Od kilku lat obserwujemy trend wypełniania głównej sekcji festiwalu kinem bardziej bezpiecznym - nadal ambitnym i nowohoryzontowym, ale tematycznie i formalnie zachowawczym, przynajmniej w zestawieniu z dawną konkurencją. I o ile rezygnacja z przemocy dla przemocy i l'szok-u pour l'szok-u wychodzi konkursowi na dobre, o tyle ogólna tendencja do celowania w bezpieczniejszy środek nadgryza jego sztandarowy rdzeń. Niegdysiejsza piramida z kilkoma wybitnymi dziełami na wierzchołku i masą niestrawności u podstaw wędruje w stronę centralnego monolitu.

Problem z amplitudą doznań godzi zarówno w oglądających po pięć filmów dziennie karnetowiczów, jak i w tych, dla których festiwal to parę wybranych wcześniej tytułów. Ci pierwsi coraz rzadziej zostają sowicie nagradzani za przedzieranie się przez kilometry filmowej taśmy, ci drudzy albo wybierają opcje bezpieczne (znane, nagradzane, głośne) pozbawiając się możliwości odkrywania, albo ryzykując trafiają na filmy średnie lub słabe - inne niż te, na które nie chcą już chodzić do kina, ale równie niesatysfakcjonujące.

W wyborze repertuaru nie pomagają opisy umieszczone w katalogu i na stronie internetowej - opisy, na które z każdym rokiem narzeka coraz więcej uczestników. Nawet gdy pominiemy pojawiające się w nich błędy rzeczowe czy jawne nadinterpretacje, pozostaje nam kluczowa kwestia dwóch filmów - tego, o którym czytamy i tego, który później oglądamy. Z faktem, że bardzo trudno trafnie opisać sztukę nie ma co dyskutować, problem katalogu leży jednak gdzie indziej. Reklamowy charakter wielu tekstów sprawia, że skumulowane superlatywy wiodą widza na manowce, z których wraca przez cały seans, lub które opuszcza trzaskając po kilkunastu minutach drzwiami kinowej sali. Większa ilość faktycznych odnośników do klasyki, kina bardziej znanego, czy filmów z poprzednich edycji imprezy byłaby zdecydowanie bardziej pomocna niż autorskie tajemnice chwalebne, których sens dla wielu pozostanie nigdy nieodkrytym sekretem. Nie wszystko musi być "porywającą perełką", "cudownym objawieniem", "arcyciekawym studium". Prosimy więc - zamiast przymiotników od rzeczy, do rzeczy - z odnośnikami i wyważonym, opartym na możliwie obiektywnych podstawach tekstem. Ad rem zamiast do re mi.

Shut up and play the hits

Ponury obraz ("artystyczny majstersztyk czerni!", "pasjonująca kawalkada mroku!") powyższych akapitów może budzić u Czytelnika mylne wrażenie słabej jakości tegorocznej edycji Nowych Horyzontów. Mylne, bo nawet jeśli rzadko kiedy proponowane obrazy pozostawiały nas bez tchu, to bardzo często opuszczały nas też bez tfu, wpisując się nie w obsmarowaną powyżej klasę średnią, ale w rejony wyższe, ciekawe, takie, które się pamięta. Celuloidową (czy jak wolała jedna z tłumaczek - celulitową) dobroć podzieliliśmy na dwie grupy tnąc je po osi geograficzno-kulturowej.

Ameryka Południowa - nie tylko Meksyk

Nasze przekonanie, że to, co w nowej kulturze najciekawsze bardzo często pochodzi z regionów iberyjskich i latynoskich jest niezwykle głębokie, ale mimo to, każde potwierdzenie tego (przemyćmy to!) faktu jest powodem do radości. Cieszyła więc udana retrospektywa Carlosa Reygadasa (wyróżnionego w Cannes nagrodą za reżyserię za budzące skrajne opinie "Post Tenebras Lux"), który zmiażdżył nas parę Horyzontów temu wybitnym "Cichym światłem". Cieszyło też nowe kino Meksyku - bardzo różne i nie tworzące spójnej sceny, a do tego tak rozległe, że jak mówił Nicolás Pereda - autor pokazywanego już rok temu "Lata Goliata" i "Perpetuum Mobile" (jednej z lepszych tegorocznych propozycji) - nie da się go zamknąć w żadnym, nawet potężnym cyklu.
Pereda wychodzi zresztą z konceptu wycinania konkretnych fragmentów rzeczywistości także w swoich minimalistycznych filmach. Dla wielu będzie to kino po prostu nudne, ale inni znajdą w nim przestrzeń do wnikliwej, opartej na pozornie ujemnej osobowości głównych bohaterów (znakomita para aktorska - Gabino Rodríguez i Teresa Sanchez) obserwacji komunikacyjnych szmerów między najbliższymi sobie osobami. Peredę często porównuje się do Tsai Ming-lianga (bohatera retrospektywy 9. NH), ale jego kino spokojnie można też zestawiać z twórczością  Yasujiro Ozu. Japoński geniusz także brał pod lupę nerwową tkankę rodzinnych relacji i często obsadzał w swoich filmach tych samych aktorów, wiążąc ich emocjonalną ciągutką z widzem, który spotyka się z nimi już nie na zasadzie filmowej, ale też życiowej, oczekując prostych zwierzeń i innego rodzaju obcowania.
Obrazy Peredy są ciche i wycofane i kiedy zadałem mu pytanie o obecną sytuację w Meksyku (sfałszowane wybory, protesty na ulicach, brak nadziei na poprawę trudnej społeczno-politycznej sytuacji) i to, w jaki sposób powinni zareagować na nią filmowcy, nie zdziwiła mnie jego reakcja. Sytuacja "fucked up" - owszem i proszę bardzo, ale czy kino powinno reagować? Nawet jeśli tak, to wydaje się, że będzie to zadaniem twórców patrzących bardziej dookoła niż wgłąb. Twórców-publicystów, nie wnikliwych i wnikających, lecz bardziej pokazujących szerokie zakresy codzienności.
Patrząc na sekcję, w której prezentowane były filmy Peredy wydaje się jednak, że to, co najciekawsze w nowym kinie jego kraju dzieje się nie w sztandarowej dla kina Meksyku sferze szoku i angażu (filmy Iñárritu, Cuaróna czy del Toro), ale właśnie w rejestrach cichych.
Jeden z najlepszych dokumentów całego festiwalu - "Kanikuła" José Alvareza - spokojnymi, nasyconymi żywymi kolorami kadrami opowiada o niezwykłym zwyczaju plemienia Totonaca - lotach voladores - ludzi, którzy przywiązani liną do wielkiego słupa lecą z jego szczytu aż do ziemi wykonując 13 obrotów, które pomnożone przez liczbę lecących (4) dają 52 - ilość tygodni w roku, który dzięki temu rytuałowi ma być dobry i pomyślny. 
Dokumentalna forma wymusza tu prym kategorii tematu, ale tak naprawdę to świetne zdjęcia przybliżają nam fantastyczność kręconych zdarzeń. 
Dbałość o wizualną stronę obrazu charakteryzuje także trzeci najlepszy meksykański obraz - "Sekretny świat" Gabriela Mariño. Sam reżyser przyznaje, że oprócz wieloletniej pracy z aktorką odgrywającą główną rolę, najbardziej pracochłonnym etapem pracy nad filmem był etap wymyślania i realizowania zdjęć inspirowanych zdjęciami amerykańskiej fotografki Nan Goldin i obrazami Edwarda Hoppera. Oprócz konkretnych nawiązań (chociażby czekanie na autobus na stacji benzynowej przypominającej tę ze wspaniałego obrazu "Gas" z 1940 roku) w filmie roi się od inspirowanych twórczością wspomnianych artystów scen, które skupiają na sobie uwagę widza i sprawiają, że to linearna historia w dużej mierze stanowi dla nich tło.

Wizualnie wysmakowane okazały się również propozycje z innych państw Ameryki Południowej.

Najlepszy z trzech filmów otwarcia - "Rok Tygrysa" Sebastiana Lelio (którego niesamowita "Święta rodzina" - także naszymi głośnymi głosami - zwyciężyła na NH 2006) zestawiał szare, zmęczone zdjęcia Chile dotkniętego trzęsieniem ziemi i tsunami z tropikalną jaskrawością tytułowego tygrysa, uwięzionego w osiadłej na mętnej mieliźnie klatce. Estetyczna wrażliwość Lelio spotkała się tu z artystycznym światem chilijskiego muzyka Fernando Milagrosa, odpowiedzialnego za artystyczną warstwę tego odartego ze zbędnej ckliwości dramatu.


Chile zasługuje zresztą na wyjątkowe wyróżnienie, wydaje się bowiem, że podobnie jak w przypadku muzyki ten niewielki kraj (ok. 17 milionów mieszkańców) jest obecnie jednym z najciekawszych miejsc na kulturalnej mapie świata. Najzabawniejszy i najprzyjemniejszy film festiwalu - "Salvavidas" młodej chilijskiej reżyserki Maite Alberdi - opowiada o ratowniku, który boi się wody, w związku z czym podkreśla rolę prewencji w zapobieganiu wypadkom. Plaża staje się w tym niedługim "dokumencie" przestrzenią osobną, gołą, a więc narażoną na wszelkiej maści absurdy. Pod tymi względami (postać niezwykle charakterystycznego głównego bohatera + momenty każące wątpić w estetyczno-intelektualną kondycję człowieka) "Ratownik" przypomina "Kobielę na Plaży" Andrzeja Kondratiuka - kręcony ukrytą kamerą film, od którego premiery minie w przyszłym roku 50 lat. 
U Alberdi dodatkowym czynnikiem magnetycznie przyciągającym wzrok są też - a jakże - kapitalne, oparte na kontrastujących barwach zdjęcia - tak mięsiste i soczyste, że aż nierzeczywiste, stające się - jak wyżej - nie tylko tłem, ale kolejnym, równorzędnym bohaterem tego jakże udanego obrazka.

Pisząc o chilijskich filmach tegorocznych Horyzontów nie sposób nie wspomnieć o zwycięzcy konkursu - pięknym długometrażowym debiucie innej młodej Chilijki - Domingi Sotomayor Castillo (urodzonej w Santiago w 1985 r.). "Od czwartku do niedzieli" opowiada o przedrozwodowej podróży rozstającej się pary, którą odbywają starą, wysłużoną Mazdą razem z dwójką małych dzieci. Sotomayor Castillo także ucieka się do operowania obrazem, który - na szczęście - nie akcentuje pustych przydrożnych bezkresów jako nachalnej metafory uczuciowej pustki, a raczej wskazuje samochód jako centrum emocjonalnych wydarzeń w środku niemalże księżycowego, do bólu obiektywnego i schowanego krajobrazu.  


Ucztę - nie tylko dla oczu i uszu - stanowiły też konkursowe "Sąsiedzkie dźwięki" Klebera Mendonçy Filho, w których reżyser w oczywisty sposób ocenia i analizuje panujące w Brazylii rozwarstwienie społeczne, jednocześnie skupia się jednak na tworzeniu podkreślanej wspaniałymi ujęciami grodzonych blokowisk atmosfery zagrożenia. I nawet jeśli w warstwie fabularnej odczuwamy migotanie między konwencjami (komedia - thriller - socjalny dramat) to ostateczny efekt jest silny i jednolity, a mini-sceny pauzujące rozwój wydarzeń (przerażająca nocna kąpiel w oceanie czy kompletnie różny teledyskowy fragment odsłuchu "Crazy Little Thing Called Love" Queen na nowym, mnóstwocalowym telewizorze) zapadają w pamięć jako osobne, krótkometrażowe hity.



Muzyczna scena w Arsenale - jak co roku muzyczna scena w Arsenale to jeden ważny koncert i grupka wydarzeń towarzyszących. Po świetnych występach Junior Boys czy Susanne Sundfør z poprzednich edycji przyszedł czas na CocoRosie. Koncertowo siostry są w formie, co cieszy, uspokaja i krzepi po ostatnich płytach, które - choć niezłe - jakościowo nie nawiązywały do świetnego debiutu i jeszcze lepszego "Noah's Ark". Gościnna obecność Rajasthan Roots oraz TEZ-a wzbogaciła brzmienie, choć ich koszmarny solo-przerywnik w trakcie setu potwierdził częściowo nasze przedkoncertowe obawy o wyłomy w estetyce. Z trzech polskich koncertów sióstr jakie widzieliśmy ten był chyba lepszy od warszawskiego (CSW), ale nie tak dobry jak niesamowity występ na pamiętnej Americanie na Malcie (Devendra, Antony, one i Animal Collective). Gramy - "God Has A Voice, She Speaks Through Me"




Muzyka, konkurs, przeboje

Cztery najciekawsze tytuły pochodzące spoza obszaru kultury iberyjskiej ("Zapiski z gliny"!) i latynoskiej stanowiły część trzech różnych festiwalowych sekcji.

Pierwszym z nich jest wspomniana już "Mondomanila" - film Khavna de la Cruza - jednej z najważniejszych postaci filipińskiej sceny filmowej. Jego konkursowa propozycja w jaskrawy sposób naświetla brutalną rzeczywistość slumsów stolicy Filipin oferując jednocześnie: paradokumentalne świadectwo okrutnej rzeczywistości Manili i przerysowaną, buchającą rozrywkę w stylu Tarantino i Rodrigueza. Świat /ass fakin madafakas ejżian niggas/ (tak o głównych bohaterach mówi okrutny "białas") osiąga abstrakcyjnie wysokie poziomy ohydy, a ilość kończyn w przeliczeniu na jego mieszkańca jest niepokojąco niska. Prawdziwą siłę filmu Khavna stanowi natomiast kontrolowane rozdarcie między zapisem dramatu skrajnie biednych i skrzywdzonych ludzi a tanecznym, zabawowym, wideoklipowym klimatem budowanym za pomocą konkretnych środków formalnych (ostatnia, wyśmiewająca kino Bollywoodzkie scena, przedstawianie postaci niczym opisy bohaterów gier na konsole…). To właśnie ta formalna nieoczywistość sprawia, że "Mondomanila" to nietypowy, świeży i frapując film.

Oprócz udanego cyklu "Re-mixed. Ze sceny na ekran" - w którym w ramach nocnego szaleństwa oglądaliśmy gwiazdy sceny rzucone w wir projektorów - muzyczno-filmowym wydarzeniem dwunastych Nowych Horyzontów była polska premiera "Shut Up and Play the Hits" - prezentowanego w sekcji "Międzynarodowy konkurs - filmy o sztuce" dokumentu o ostatnim koncercie grupy LCD Soundsystem. Zespół płytowego erudyty i kolekcjonera - Jamesa Murphy'ego - zaczął się od singla i płyty i na singlu i płycie miał się zakończyć. "I didn't start a band. I made a record" mówi w filmie sam lider wspominając jednocześnie o swojej niechęci do jeżdżenia w trasę, która jego zdaniem znacznie przyspiesza proces siwienia. Najważniejszy w "Shut up…" jest jednak nie początek, a koniec - nie pierwszy entuzjazm, a ból świadomego rozstawania się z gwiazdorskim życiem, ból muzyka, który sprzeciwiając się rockowym kanonom nie odchodzi ani jako idol-samobójca, ani jako zaśliniony dinozaur. Oprócz fragmentów ostatniego koncertu LCD Soundsystem w nowojorskiej Madison Square Garden, które tym, którzy widzieli LCD na żywo (np. na deszczowym Open'erze 2007) rzucają na plecy ciarki, obserwujemy tu więc dużą rozterkę pokazaną w prawdziwie poruszający sposób. Bo nawet gdy zdajemy sobie sprawę, że sytuacja w filmie Willa Lovelace'a i Dylana Southerna (autorów poświęconemu Blur "No Distance Left to Run") nie jest tak dramatyczna jak wydarzenia pokazane chociażby w "Control" Corbijna, to słuchając Murphy'ego nie jesteśmy w stanie nie stawiać się w jego sytuacji i nie lądować na tym samym rozstaju co on. Kawał dobrego kina - nie tylko ze względu na świetną, leżącą w samym centrum odczuć i wydarzeń muzykę.

Dwa pozostałe hity pozalatynoskie to najlepsze propozycje cyklu "Panorama".

Pierwszym z nich jest "Za wzgórzami" - nowy film Cristiana Mungiu ("4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni") ze znakomitą, nagrodzoną w Cannes kreacją Cosminy Stratan. Drugi to świetne "Alpy" Giorgosa Lanthimosa ("Kieł") z równie dobrą rolą Ariane Labed - aktorki znanej z zasłużenie triumfującego w poprzednim konkursie NH (2011) "Attenberg" Athiny Rachel Tsangari. 


Lanthimos po raz kolejny mierzy się z abstrakcyjnym, pozornie niemożliwym do zrealizowania, tematem i po raz kolejny wychodzi z tego obronną ręką. Jego najnowsze dzieło o grupie osób pomagających bliskim zmarłych poprzez wcielanie się w rolę tych, którzy odeszli to chłodna (alpejskie kolory + sucha recytacja kwestii), ale wzruszająca opowieść. Między innymi o chęci dawania i przyjmowania pomocy i postępującym uzależnieniu od bycia pomocnym.

Filmy Lanthimosa i Tsangari nie pozwalają nie zauważać nowej greckiej fali filmowej, która jest bez wątpienia jednym z najciekawszych zjawisk ostatnich lat. Nowe kino greckie na nowych Nowych Horyzontach? My jesteśmy za.

A jeśli już o nas mowa - poprosimy jeszcze więcej Ameryki Południowej. No i cóż, to chyba tyle. Czy można kogoś pozdrowić?



Najlepsze nowe filmy, które udało nam się zobaczyć na festiwalu:

Alpy
Shut Up and Play the Hits
Sąsiedzkie dźwięki
Za wzgórzami
Od czwartku do niedzieli
Sekretny świat
Perpetuum mobile
Mondomanila
Rok tygrysa
Ratownik


A więcej o Nowych Horyzontach na LTB czytaj tutaj.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Zapraszam do przeczytania mojej relacji z festiwalu. Pierwsza część pod adresem: http://uszatyfotel.wordpress.com/2012/08/07/12-mff-nowe-horyzonty-1/