
Ależ to był koncert! Co prawda publiczność baaardzo nieliczna (za to żywo reagująca), ale to znowu pozwoliło na barierki bez wystawania godzinami pod klubem (Morrissey, anybody?). A barierki okazały się być wielkim plusem, bo obserwowanie min Tracyanne i (przede wszystkim) Carey było bezcenne. Liderka onieśmielona i wycofana (dodanie w tym momencie, że fajny ten nowy singiel Hey'a będzie jak najbardziej BY THE WAY), koleżanka całościowo wczuta. Obie do zjedzenia małą łyżeczką z małej salaterki.
No ale muzyka, muzyka, bo niesie nas w dziwne strony. Więc muzycznie było naprawdę świetnie. Po pierwsze - set (zdjęcie poniżej + na II bis Keep It Clean z Underachievers), nie tylko naszpikowany tym, co w dorobku Camery najlepsze, ale też baaardzo dobry od strony kompozycyjnej (koniec z pomniejszaniem znaczenia kompozycji!). Po drugie - urocze wykonanie, naprawdę, pooglądajcie ich sobie na youtubie, miodność (przede wszystkim wokalu, ale nie tylko) jest ogromna.
Najlepsze momenty? The Sweetest Thing, niedługo potem jeden z najlepszych numerów ostatnich lat, czyli Forests & Sands (uczucie jakby ktoś przyłożył Wam do serca odkurzacz, wbrew pozorom niezwykle ujmujące) połączone z Honey In The Sun. Oczywiście silna czwórka - French Navy, Let's Get Out, Lloyd (Are you ready to be heartbroken? No dajesz!) i If Looks Could Kill. No i jeszcze ten James - z jednej strony niepo-, z drugiej kojący, jak TOP 10 kołysanek wszech czasów wtłoczone w te kilka minut smutnej piosenki o miłości.
Aż chce się zaśpiewać:
You're the sweetest thing
I would trade my mother to hear you sing
Ale nie bój się mamo, to nieprawda. Co nie zmienia faktu, że sporo bym dał żeby usłyszeć ich na żywo znowu. I znowu. I jeszcze raz. Ooostatni. Ej no jeeeeszcze, jeszcze grajcie! Jeszcze z kawałeczek?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz