poniedziałek, listopada 21, 2011

2. American Film Festival - relacja




Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival – imprezy prezentującej świetne, niezależne kino, filmy drążące, niepokojące, zachwycające, inne i wymagające.

Wczoraj dobiegła końca druga edycja American Film Festival – imprezy prezentującej słabe, drażniące, pseudo–zabawne i pseudo–ambitne filmy dla osób, które chcą poczuć się lepiej.

Oba zdania są niepotrzebne, a "niepotrzebne" trzeba jak wiadomo "skreślić". Przed Wami kilka słów wyrażających odczucie, że druga opinia – na szczęście już dziś bardziej pokreślona – powinna całkowicie zniknąć z festiwalowego blankietu.

PFF, czyli organizacja

Dwójka z przodu nazwy wrocławskiego festiwalu może być myląca. Grzechy, które wybaczamy (lub nie – przyp. nielub. dzieci autor) dwulatkowi nie powinny uchodzić na sucho nastolatkowi, a wiek Gutkowego AFF–u bez wątpienia należy podbić wiekiem jego Nowych Horyzontów. Horyzonty – jedna z przyjemniejszych, potrzebniejszych i ważniejszych imprez kulturalnych w Polsce – zmieniały się przechodząc od kazimiersko–cieszyńskiej tradycji festiwalu klubowego, polowego, harcerskiego do tradycji nowoczesnej, popartej potężnym branżowym zapleczem i nawiązującej do trendów, które (upraszczając) nazwać można zachodnimi. Jako jeden ze zwolenników dorastania festiwalu nigdy nie marudziłem (czytaj: nie mumblowałem), że kino za duże, system rezerwacji  niestabilny i wymagający treningu na sieciowych grach zręcznościowych, a sponsorzy (grzejący się w niezależnym ciepełku) zbyt nachalni. Jeśli jednak zaciskamy zęby i nabieramy w usta paczkę krówek, liczymy na profity dla wygodnickich. AFF stawia natomiast na tarę, na zgodność odważników między imprezą małą i młodą a rozwiniętą i wspieraną przez starszego brata. Mamy więc brak sieci w kinie Helios (T–mobile, sponsor NH, jest tu nieobecny), słabe, niechlujne, a często po prostu złe tłumaczenia (skrajne przypadki w "Coś ryzykownego"), problemy z komunikacją i chybiony system odbierania darmowych papierowych wejściówek wydawanych rano karnetowiczom przez 3–4 osoby, które nie mogą wydrukować biletów dla kogoś, kto nie ma możliwości spędzania poranków w pozawijanej kolejce. Uwierz, AFF–ie, jeśli zabraliśmy komuś jego karnet (i dowód!) i trzymamy go na Fritzla z ziemniakami, to nie przyjdzie on do kina i nie będzie chciał pobrać kolejnych świstków. Product managerowie i account administratorzy niepotrzebnie grają więc w grę w awizo spopularyzowaną przez Pocztę Polską. Nie na tym ta impreza polega.

Kwestia multipleksowego (choć oswojonego już i wpasowanego) Heliosa, który stał się gospodarzem NH i AFF to zagadnienie osobne, związane z zakulisową kłótnią Gutek Film i Odry – instytucji zarządzającej Dolnośląskim Centrum Filmowym. Fakt, że kino (częściowo) studyjne żre się z (częściowo) studyjnie nastawionym dystrybutorem jest (częściowo) przykry, (częściowo) śmieszny. Częścią cierpiącą na całym zamieszaniu są oczywiście widzowie, którzy jednak – na pocieszenie – dostali w tym roku większy filmowy wybór.

4x1



Pierwszym widocznym plusem AFF–u wydaje się bowiem poszerzenie i polepszenie oferty programowej. Retrospektywy czterech różnych twórców to pomysł dobry, ale wymagający dopracowania. Wielki Wilder powinien być bardziej kompletny i poparty serią poważnych prelekcji. Umówmy się – jego filmy (szczególnie znane hity tworzące rdzeń przeglądu) albo już się widziało albo zobaczy się bez problemu gdzie indziej. Trzeba grać więc dobrymi taśmami i kompetentnym opracowaniem, pełną osią i kontekstowym omówieniem. Nie można puszczać Straconego weekendu ze starej, zgranej wersji z wybrakowanymi wtopionymi polskimi napisami, które zabijają tak istotny dla twórczości mistrza cięty dowcip słowny. Nie można sprawy opisu twórczości opierać na zblokowanym ilością wyrazów w kolumnie tekście w tygodniku i katalogu. Podobnie sytuacja wygląda z cyklem filmów o jazzie i pokazami specjalnymi – tu też plusy za pomysł, minusy organizacyjne, bo wszystko bez omówienia, dość przypadkowe, z jednym tylko mocniejszym punktem – Generałem Bustera Keatona z żywą muzyką (jak zawsze) zręcznego i czującego kino tapera Marcina Pukaluka.

Kolejną wątpliwą inicjatywą jest związana z kolejna retrospektywą Indie Star Award – nagroda dla... No właśnie – dla twórcy w miarę niezależnego, w miarę jednak kojarzonego i takiego, który zdecyduje osobiście pojawić się we Wrocławiu. System lojalnościowy – wymiana podróży do średniej wielkości kraju w Europie za egzotyczne odznaczeni – raczej się nie sprawdzi, a w zasadzie nie sprawdził się już dziś. Niezwykle słabym Czarnym koniem Todd Solondz zasłużył na przemilczenie, nie przegadanie. Dobrze, że reżyser nie podróżuje klasą ekonomiczną (to oficjalny powód jego nieobecności na ceremonii otwarcia), zawsze mógłby się przecież przysiąść i opowiedzieć równie nieudaną historię.

Prześwietlany numer trzy to zwycięzca  z Cannes – Terrence Malick, którego filmy oblatują anteny stacji telewizyjnych zbierając dużo gwiazdek w dodatku do Wyborczej i proporcjonalnie mało widzów przed ekranami. Pomysł podsumowania kariery Malicka można jednak zaliczyć do udanych i "ometkować" jako trzymanie ręki na pulsie wydarzeń świata filmu. Podobnie należy oceniać pełny przegląd twórczości Joe Swanberga – filmowca, który na Nowych Horyzontach mógłby (jako kolejny modny) wypakować sale, a który na AFF spotyka się z odbiorem niszowo–polskim, nie amerykańskim.

Buszowanie po dockach



Wspomnieliśmy o pączkujących retrospektywach, ale skupić musimy się na sekcjach sztandarowych, prezentujących świeżą, dopiero co skreśloną mapę niezależnego (czy może lepiej – mniej zależnego) kina amerykańskiego. Na pochwałę zasługuje na pewno dobór dokumentów – zróżnicowanych tematycznie, formalnie i jakościowo i rzucających świadomość widza w odległe od siebie miejsca. Proponujących wgląd nie tylko w już interesujące światy (Z pierwszej strony. Rok w „New York Timesie”, Coś ryzykownego, American Grindhouse), ale także wydobywających (Marwencoll) lub kreujących (Sum) nowe, filmowo dziewicze – bo nietknięte twórczym (!) okiem kamery – rzeczywistości. Nawet jeśli nie mieliśmy w tym roku filmu, którego siła uderzeniowa byłaby porównywalna z tą rozsadzającą ubiegłorocznego laureata (Dwóch świetnych Escobarów), nie mamy powodów do gosh–ów i heck–ów. Owszem, wiele tytułów aż prosi się o bardziej oryginalną edycję, ale tak naprawdę ciężko tu o rewolucję. "Nowy", dokumentalny elementarz nakazujący najazdy z góry na satelitarne mapy, gry animacyjne, ilustrowanie wydarzeń fragmentami filmów (często starych lub animowanych), podkreślanie, wycinanie i mieszanie obrazów powoli się przejada, ale z drugiej strony nadal stanowi tę o wiele ciekawszą od podpisowo–gablotowej matrycę.

Dwa wyjścia i mocna dwójka – konkurs fabularny

Praca widza konkursu wspomnianych już Nowych Horyzontów to robota odkrywkowa, przekopy przez filmy szokująco złe, przytłaczające, formalnie zmasakrowane, filmy, o których potem można usłyszeć: "Wyszłam z niego dwa razy!" Dotychczasowe edycje festiwalu pokazały jednak, że górniczy trud okazuje się opłacalny, bo gdzieś na dnie kryją się filmy, o których nie zapominamy wlepiając im na IMDb dobre 6/10 i wywalając ze świadomości na zawsze.

Pełniąca Obowiązki konkursu na AFF – sekcja Spectrum – zmusza nas niestety do pracy przy biurku – teoretycznie mniej niebezpiecznej, ale za to nie oferującej najczęściej ani wielkich emocji ani ukrytych skarbów. Rozpiętość nowohoryzontowych ocen to często szczyty amplitudy, poziom fabularnych propozycji amerykańskiego festiwalu to niższa klasa średnia i podsłyszane po jednym z seansów "mocne dwójki" (w festiwalowej skali 1–6). Kiepskie, nudne, często irytujące obrazy błąkają się po salach wywołując śmiech, który wydają z siebie trzewia popcornowe, zadowolone z siebie, że zrozumiały "ambitniejszy" gag. Nie o snobizm i stratyfikację idzie, ale o inną widownię i sposób podchodzenia do niej prezentowany przez organizatorów. To przed nimi stoją bowiem ważne decyzje i dążenia. Dążenia bądź do równania do bzdetnej średniej, niezależnej bardziej od śmiesznych żartów i dobrych scenariuszy niż dużych pieniędzy bądź do dosłownego i przenośnego odkrywania Ameryki. Decyzje odważne i słuszne lub asekuranckie, a w związku z tym sankcjonujące chociażby zwycięstwo konkursu przez bardzo słabe Gdziekolwiek dzisiaj czy zalewanie ekranów pseudo–pastiszami, w których reżyser zamiast powiedzieć nam, że też bawi go jakaś konwencja (i zaoszczędzić nam dwóch godzin mąk) nieustannie puszcza do nas oko i śmiejąc się ze swoich dowcipów pyta: "Ale rozumiemy się, prawda?"

Personal highlights



Tak to już jest, że najbardziej krytyczni jesteśmy wobec najbliższych. Ta myśl, którą z powodzeniem rzucić mógłby któryś z bohaterów średniego Spectrum ma usprawiedliwić nieco powyższą litanię narzekań. Bo AFF to mimo wszystko festiwal dobry, rokujący i potrzebny. Oprócz chwalonych dokumentów jego druga edycja przyniosła kilka świetnych filmów, które bezsprzecznie stanowią jedne z najciekawszych obrazów światowego kina 2010/2011. Zobaczyliśmy między innymi patetyczne, ale mocne Z dystansu Tony'ego Kaye'a – (w końcu!) udane (bolesne) łamanie (kołem) konwencji "kina nauczycielskiego", film–kolaż, u którego podstaw leży udręka, rozpad i "Zagłada domu Usherów" Poego, nie piekielna acz bohaterska, podbita sekcją smyczków droga do resocjalizacji. Rozbawił nas nowy Kevin Smith, który w nietypowym dla siebie Czerwonym stanie bierze na warsztat kliszową tematykę amerykańskiego fanatyzmu religii i władzy i formuje ją nie w sensacyjny moralitet, ale w soczystą, zabawną, opartą na tłustych dialogach akcję. Coś do zachowania w pamięci znalazło się też w momentami drażniącym, ale pięknie sfilmowanym Jess + Moss – obrazie, który nie będzie nowym "Pożegnaniem Falkenberg", ale który w rozmarzony sposób (vide: przede wszystkim dream pop, np. spod znaku M83) rozwija przed nami taśmy analogowej pamięci. Podobne częściowe wyróżnienie to Septien – ziarnisty, deszczowy obraz, ciekawy także postaciowo i aktorsko.

A mistrz i grand prix? Cóż, jeśli Wilder jest poza konkursem, to – bez większych wątpliwości – Conrad Jackson, Parker Croft i Emilia Zoryan, czyli Do rana – film poruszający prostymi falami emocji, a więc osiągający cel, który spalał mu nieudolnych konkurentów. To właśnie "Falling Overnight" nie spadł z liny balansu między pięknem a kiczem, naturalnym aktorstwem a "naturalnym aktorstwem", prostym pomysłem a banałem. To tu, niczym w "Między słowami" Coppoli czuliśmy, że "jeszcze słowo!" a konstrukcja runie, a jednocześnie podskórnie wyczuwaliśmy komfort, że nic złego stać się nie może, bo film tworzą "nasi ludzie".

Granica między subtelnym wzruszeniem a mdłym ciepełkiem może być jeszcze cieńsza niż między wybitnym odkryciem a grafomańskim eksperymentem. Z pełną świadomością godzę się więc na ciszę cyrku i samotne spacery na linie, bo nawet upadek na złą stronę gwarantuje obcowanie z granicą, z czymś dobrym, świeżym i pociągającym. Idź tą drogą AFF–ie i nie wjeżdżaj w nudny  g ł ą b  kraju.

__

Lista filmów, które obejrzeliśmy w ramach festiwalu (obejmuje zarówno tytuły, które widzieliśmy po raz pierwszy, jak i powtórki, nie zawiera natomiast programowych filmów, które widzieliśmy poza festiwalem): Czarny koń, Damsels in Distress, Blue Valentine, Czerwony stan, Jack Goes Boating, Z dystansu, Generał, Do rana, Gdziekolwiek dzisiaj, Jess + Moss, Septien, Talerz i łyżka, American Grindhouse, Coś ryzykownego, Dragonslayer, Marwencol, Nawiedzeni: Prawdziwa historia liczących karty chrześcijan, Sum, Tabloid, Z pierwszej strony: Rok w „New York Timesie”, Alexander the Last, Caitlin gra Caitlin, Podwójne ubezpieczenie, Stracony weekend, Garsoniera, Śpiewak jazzbandu.

O pierwszym AFF-ie czytaj tutaj.

Patrick Wolf w Firleju

był (edit: bardzo) dobry. Popowy, estradowy, z piskami i mydłem. To na razie tyle, a już zaraz - relacja z AFF-u.

1 (youtube) | 2 (setlista)

środa, listopada 09, 2011

ćwierćnuta, ósemka, pauza



Tak, to prawda - w związku z dużą ilością pracy pauzujemy. Nie ma jednak co drzeć drogich hipsterskich szat, albowiem powrócimy mocniejsi.
 
W pośpiechu:

Polecamy Wam iść na koncert Nosowskiej, bo mimo tego, że grany w całości i naraz materiał z "8" (myk znany z koncertów Hey, podobnie jak playbackowe intro) nie zawsze *nadanża*, to Katarzyna udowadnia, że "nie ma tu z kim przegrać". Nowe aranże starych numerów piją do (a może pod) surowości (-ć) (no-ment o-ment) "Sushi", która to (surowość) bardzo współgra z "ósemką" (dobrą, lecz chyba gorszą od "Uniseksu"). Fani nadal różnie wychowani, niektórzy z (mądrzejszym od siebie) smartfonem w łapie tańczą i cieszą się, gdy nie wypada. Let's dance to Joy Division? No może jednak nie. "Nowa" wersja "Jeśli wiesz co chcę powiedzieć" pełni funkcję tutejszego "macie, kurwa, tę Peggy Brown". Zespół fajny.




(((( """ ))))

No i co tam jeszcze... a! Podoba mi się całe nowe Atlas Sound (och, Pitchforku, znów się trochę zgadzamy!), szczególnie numery 3,6,12 (może posłać jakiegoś mikrego Lotka?), ale to głównie ze względu na ich bezwstydną, bardziej Deerhunterową niż solową chwytliwość.

Dalej - leżą w kolejce do przesłuchania: solowa M. Irglová i Alela Diane przed niedzielnym występem z Fleet Foxes. Dużymi krokami zbliża się też Wolf, który zakłóci ceremonię otwarcia American Film Festiwalu. Skąpe relacje przewidziane.

Wciąż w cenie i łasce Waits, na którego zrobiła się jakaś dziwna moda. Ludzie, litości, łapy precz! Anti chełpi się, że to najlepiej sprzedający się Tom w historii. No to proszę ogłaszać trasę, pachnące nowością stadiony czekają!

Biegi wciąż chętnie rozpoczynam pierwszą piosenką z płyty Holy Ghost! Jakim cudem przegapiliśmy ich na Primaverze?

I cóż, to chyba tyle, pozdrawiamy Was serdecznie i mamy nadzieję, że przymykając się (z przerwami) na czas jakiś tylko zyskamy w Waszych oczach. Do następnego!

piątek, października 21, 2011

Chęć bycia adorowanym



No dobra, słyszeliśmy już to fałszowanie z pierwszego rzędu na Summer of Music, ale sieciowe rezurekcje, 150 000 biletów w 14 minut, oni wszyscy, światowa trasa - czemu nie?

wtorek, października 11, 2011

Wideo dnia #191 (jesienne uszywki)

W związku z tym, że druga połowa dwa tysiące jedenastego nie drapciuńcia przesadnie po uszach, nasza publikacyjna kwapa zapadła się na jakiś czas w rejony położone znacznie poniżej progu wyborczego. Wyboru stworzenia kolejnej notki dokonał jednak za nas Trevor Powers, aktualny pupil oklaskującego coraz większą liczbę średniaków Pitchforka. I o ile całe "Year of Hibernation" nie pruje małżowin, o tyle urocze "17" dokonuje świetnego season placementu i za rękę wprowadza nas w coraz bardziej widoczną, mało złotą, bardziej polską porę roku. Jest tu wszystko czego powinniśmy oczekiwać od jesiennego hymnu - naiwna melodia, niemalże dziewczęcy wokal, tranzystorowe szmery, winylowa jajecznica i startująca na wysokości 2:20 solidna puchowa podbitka. Więc kiedy wygrzejecie się już we wrzących chromowanych przestrzeniach nowego (świetnego jednak) Junior Boys, opijecie bawarką z Elbow i PJ i pointegrujecie przy ognisku z Fleetami i Vernonem, ustawcie podziałkę radia na stację Idaho. Takimi mimozami jesień mogłaby zaczynać się zawsze.


czwartek, września 22, 2011

St. Vincent - Strange Mercy

czyli między notatkami z przesłuchania a miejską playlistą.



Ta krótka notka miała być kolejną miejską playlistą przekrojowo wpychającą w pięciolinię wspomnienia z pobytu w północnych Włoszech. Czas jednak chciał, aby odwiedziny miasta genialnego Italo Svevo, Oh! Venezii, Florentynki i innych cudów świata był tym samym czasem, w którym nie ma wielu płyt - jest płyta jedna, ta sama, która usadziła się na naszym podium roku i rzuciła kotwicę ciężką jak jedenaście znakomitych numerów. 

"Chloe In The Afternoon" - nawiązujący do filmu Erica Rohmera z 1972 roku utwór otwierający "Strange Mercy" mógłby równie dobrze otwierać "Biophilię" - wyczekiwany nowy album Björk. Kameleoniczny wokal jest jednak zwodniczy, bo Annie Clark na swojej trzeciej płycie nawiązuje głównie do siebie łącząc jubilerską delikatność debiutu z niepokojącą gitarową woltyżerką "Actor". To rozpięcie między kojeniem perfekcyjnych ballad z pierwszego dzieła St. Vincent ("Marry Me", "All My Stars Aligned", "What Me Worry") a pysznymi zgrzytami - wczesnymi ("Your Lips Are Red") i późnymi (chociażby industrialny riff "Actor Out Of Work", którego bliźniak rozgrzewa tu "Northern Lights") obserwujemy nie tyle na płaszczyźnie całości, ale pojedynczych utworów. Singlowy "Surgeon" przekłada jedwabiste leniwe zwrotki, szybkim, klinicznie pulsującym beatem refrenu, kapitalne zakończenie "Year Of The Tiger" porzuca momentami odprężony orient głównego motywu dla surowego gitarowego rozpędu. 

Kluczem do zrozumienia "Strange Mercy" jest jednak przede wszystkim otwarcie się na bezdyskusyjne - tekstowe i muzyczne - piękno tej płyty, piękno zarówno radiowo-singlowe (patrz: "Cruel" - utwór ewidentnie puszczający oko do fantastycznego "Now Now" z 2007 roku) jak i nowoczesno-balladowe. "Cheerleader" urzeka pożyczonym od Destroyera ("Thief"!) wstępem, przestrzennością napompowowanego wokalem ("But I-I-I-I-I / don't wanna be your cheerleader no more") refrenu i rozwinięciem melodycznego zabiegu "Oh! You Pretty Things". Na ciepłym podbiciu bazują "Neutered Fruit" (także pijący do Bowiego, tym razem z czasów "Heathen"), "Hysterical Strength" i tulące się do ucha "Champagne Year", zmysłowym wokalem zaczepia natomiast "Dilettante". Wszystkim wymienionym znakomitym miniaturom króluje jednak "Strange Mercy" -  bohater tytułowy, jedna z piosenek, o których nie zapomina się nigdy, utwór, który usłyszany po raz pierwszy sprawia wrażenie nie poznanego, a odnalezionego skarbu. Pierwszy wers dzieła - "Oh little one / I know you've been tired for a long long time" łaczy w sobie siłę krzepiącego powitania "Care Of Cell 44" Zombies i nieoczywistego pocieszenia "There was nothing to fear and nothing to doubt" Radiohead. Pierwsze wejście leżącej w centrum piosenki elektronicznej pętli bezwarunkowo nakazuje zapomnieć o rzeczywistości pozadźwiękowej. Rzeczywistości, która za sprawą "Strange Mercy" oddaje kolejnego gema królestwu dźwięków. 

poniedziałek, września 12, 2011

Najlepsza godzina Kongresu

My i sieć to teraz dostęp przerywany i dlatego nie rozpisujemy się, tylko przedstawiamy Wam kilka minut z najlepszej godziny wrocławskiego Kongresu Kultury. Koncert Aniki to łyżka miodu w... ale o tym później. Dzięki za cierpliwość i do przeczytania!


piątek, sierpnia 26, 2011

Wideo dnia #190

I coraz bardziej niecierpliwie czekamy na Strange Mercy:



A po obejrzeniu zapraszamy tutaj.

Lamb - Nowa Muzyka 2011

Pisaliśmy we Wrzutni, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to Trójkowa transmisja, pocięta i otagowana, znajdzie się jutro (czyli dziś) na LTB. I o ile wczoraj punkt ciężkości tej krótkiej notki przypadał na okolice słowa 'transmisja', dzisiaj przeniósł się niestety na frazę zaczynającą się od asekuranckiego 'jeśli wszystko'. Pozwólcie więc, że na razie zaprezentujemy Wam nasze pierwszorzędowe, a więc i pierwszorzędne nagranie "Goreckiego" - utworu, który w Katowicach faktycznie nie wymaga specjalnej zapowiedzi. Ot, wzruszający suwenir z tropików:



wtorek, sierpnia 23, 2011

Nowy singiel Toma Waitsa


Słuchamy i czekamy na zapowiadane duszpasterskie!
(aby pobrać pliki wystarczy kliknąć w strzałkę po prawej stronie / click on the arrow to download the recording)

edit3: W związku z tym, że mimo mrugnięcia okiem i obśmiania *ochrony* internetowych treści singiel został wycofany z sieci, polecamy zakup mp3 w dobrej jakości lub szukanie nagrań na youtubie.

edit2: A w oczekiwaniu na zmartwychwstanie soundcloud.com zapraszamy tutaj. No! Brakowało mi tego.

edit: info za twentyfourbit.com:

Mystery solved: “Bad As Me,” Tom Waits’ brand new single just hit iTunes along with a few key details on his forthcoming follow-up to Real Gone. As it turns out, the rumors were true: said single is, in fact, the title track to a 13-song album due out on October 25th. In addition to the standard LP, which opens with a tune called “Chicago” and closes with “New Year’s Eve,” a deluxe edition features bonus cuts “She Stole the Blush,” “Tell Me,” and “After You Die.” Both versions are now available to pre-order, while the “Bad As Me” single can be purchased/previewed right now.

01 “Chicago”
02 “Raised Right Men”
03 “Talking At the Same Time”
04 “Get Lost”
05 “Face to the Highway”
06 “Pay Me”
07 “Back In the Crowd”
08 “Bad As Me”
09 “Kiss Me”
10 “Satisfied”
11 “Last Leaf”
12 “Hell Broke Luce”
13 “New Year’s Eve”
14 “She Stole the Blush” *
15 “Tell Me” *
16 “After You Die” *

*Deluxe Edition Only

poniedziałek, sierpnia 22, 2011

Nomada


Dla spóźnialskich i łaknących repeatowania, wywiad + singiel z Trójki:
(aby pobrać pliki wystarczy kliknąć w strzałkę po prawej stronie)

Nosowska - wywiad Piotra Stelmacha (22/08/2011) by lazysunbathers

Nosowska - Nomada by lazysunbathers

RADIO LTB - nowe podcasty - Audycja #14 (26)



Louder Than Bombs - Audycja 14 (26) by lazysunbathers

22/08/11 - #014 tracklista

już wkrótce



NOWE ARCHIWUM NOWYCH AUDYCJI:

LPM - odsłuch
PPM + Zapisz jako - pobranie na dysk

1 (13)
2 (14)
3 (15)
4 (16)
5 (17)
6 (18)
7 (19)
8 (20)
9 (21)
10 (22)
11 (23)
12 (24)
13 (25)

tracklista - 13 (25):

PATRICK WOLF - The City
YOU CAN'T WIN CHARLIE BROWN - Songworm
SUSANNE SUNDFøR - The Brothel
TWINKLE - Terry
ANIKA - Terry
SUPER FURRY ANIMALS - Sidewalk Serfer Girl
OLGA - Hacer pie
DVA - Tatanc
NICO - All That Is My Own
VARIOUS ARTISTS (Tribute to Nico) - All That Is My Own
MORRISSEY - Action Is My Middle Name
VERONICA MAGGIO - Välkommen In
STEPHEN MALKMUS - Tigers
STEPHEN MALKMUS - Church on White

sobota, sierpnia 20, 2011

Janerki




















Nie codziennie rozmawia się z parą wybitnych artystów, nie codziennie wielcy artyści umawiają się na kolejne spotkanie, nie codziennie zdobywa się tyle podpisów na tak dobrych płytach. No a jutro koncert. Allelujaż! Dzięki, Piotrek!

środa, sierpnia 10, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. II (26/07 - 31/07)











Nagroda (reż. Paula Markovitch, 2011)
rzutów oka na zegarek: minus jeden



















Napisałem w hyde parku "Nagrodę ma dostać Nagroda" i tak się stało. Była to radość porównywalna z tą, która towarzyszyła mi podczas ogłoszenia zwycięstwa obłędnej "Świętej rodziny" w 2006 roku. "Nagroda" faktycznie była najbardziej konwencjonalnym filmem konkursowym, ale jej nowohoryzontowość polegała na kameralizacji tragedii ściśle powiązanej z historią i polityką. Nawet pozbawione patosu polityczne dramato-thrillery (przykłady z ostatnich lat można by mnożyć) charakteryzuje bowiem czepianie się emocjonalnych chwytów, stosowanie zgranych motywów, bezpośrednie punktowanie wrażliwości widza. W "Nagrodzie", mimo tego, że główną bohaterką jest młoda dziewczynka (alter ego reżyserki, świetna, wybrana w ostatniej chwili Paula Galinelli Hertzog), tego typowego grania na emocjach nie ma. Szala uczuciowa przechyla się kompletnie na stronę mikrokosmosu żeńskich bohaterek, zostawiając na drugim planie makrokosmos wydarzeń. Film jednak wciąga, porusza i urzeka, między innymi fantastycznymi zdjęciami Wojciecha Staronia, które praktycznie cały czas posługują się spranymi barwami argentyńskiej flagi. Wspaniałe kino.

Koń turyński (reż. Béla Tarr, 2011)
rzutów oka na zegarek: jeden na dzień

Arcydzieło. Film męczący, nużący, czasem - mimo braku epatowania przemocą - fizycznie bolesny, ale dzięki temu wielki, przeszczepiający bezstratnie stan bohaterów na percepcyjną tkankę odbiorcy. W warstwie fabularnej "Koń" jest końcem świata wg Tarra obejmującym sześć dni zniszczenia, po których nie nastąpi jednak dzień odpoczynku. Reżyser ogranicza środki wyrazu do minimum (długie ujęcia, mała liczba postaci, ziarnista czerń i biel, monotonna, niepokojąca muzyka), ale to właśnie ta apokaliptyczna asceza jest kluczowa dla budowania emocjonalnego napięcia.

Attenberg (reż. Athina Rachel Tsangari, 2010)
rzutów oka na zegarek: Bella, ty mała kurewko (no nie pasuje, ale musiałem)

Trzeci fantastyczny film tego dnia [27.07] i trzeci obraz, którego główną zaletą był niekonwencjonalny sposób podejścia do tematu. W nagrodzonym grand prix Nowych Horyzontów "Attenberg" młodej greckiej reżyserki miłość i seksualna inicjacja splatają się ciasno ze śmiercią i powolnym przeprowadzeniem się do innej rzeczywistości. Pod tym względem film Tsangari przypomina fenomenalną "Romancę na trąbkę" Vávry, różnice w samej realizacji są jednak ogromne. "Attenberg" opiera dialogi na słownych grach, (świetną) grę aktorską na sekwencyjnej choreografii, spojrzenie na człowieka na spojrzeniu na naturę (m.in. wplecione dokumenty "tytułowego" Davida Attenborough), klimat w dużej mierze na muzyce (Suicide, be bop vel pop pop, stare francuskie hity). Efekt jest sugestywny, efektowny i zapowiadający dużo dobrego na przyszłość.


Apartament wdowy: noc wielkich bolesnych cycków (reż. Yumi Yoshiyuki, 2007)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie

Dobre *familijne japońskie soft porno*.

The Co(te)lette Film (reż. Mike Figgis, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Świetny trailer wyczerpał, jak się okazało, pokłady świetności. Źle zrobione, mało przekonywujące, nie wydobywające; szkoda.

Uciekając w szaleństwo, umierając z rozkoszy (reż. Kôji Wakamatsu, 1969)
rzutów oka na zegarek: 0

Erotyczne kino punkowe jednego z najlepszych różowych reżyserów i świetne zdjęcia śnieżnych pociągów.

W przyszłości (reż. Mauro Andrizzi, 2010)
rzutów oka na zegarek: znów 0, ale nie, nie zapomniałem zegarka

Swego rodzaju anty-film, Jarmuschowski w duchu paradokument oparty na naprawdę zabawnych historiach, swoją czernią, bielą i skupieniem na opowieści nieznanego człowieka przypominający świetnego "Gościa" Guerína.



Grawitacja była wtedy wszędzie (reż. Brent Green, 2010)
rzutów oka na zegarek: 75/15 = 5

Rozhisteryzowana poklatkowa animacja w klimacie filmów Gondry'ego czy Švankmajera, ale znacznie słabsza od dzieł wymienionych reżyserów.

Człowiek z Hawru (reż. Aki Kaurismäki, 2011)
rzutów oka na zegarek: mało

Opowieść, którą ogląda się ze sporą przyjemnością, ale bez większych emocji. Kaurismäki gra tu bowiem z konwencją melodramatu i starych francuskich filmów, konwencją, z którą gra się łatwo, konwencją, która dziś sama siebie obśmiewa.

Wagonowy prześladowca: inspekcja bielizny (reż. Yôjirô Takita, 1984)
rzutów oka na zegarek: jeden (ostrożny, by nie rozlać piwa)

Nocne szaleństwo w pełni. Jeden z filmów z wagonowej serii reżysera średnich Oscarowych "Pożegnań". Bardzo niesmacznie, tanio i kiczowato, ale w związku z tym z pewnym zabawowym urokiem.

Lato Goliata (reż. Nicolás Pereda, 2010)
rzutów oka na zegarek: wysyp rzutów

Nudno i nijako. [uwaga, inside joke dla innych znudzonych widzów "Lata..."] Jedyna radość: zostawiłeś swoje narzędzia blacharskie, powiedz, co mam z nimi zrobić (...) jesteśmy winni Nacho...

Baron (reż. Edgar Pera, 2010)
rzutów oka na zegarek: na śpiąco nie rzucam

Pierwszy film tegorocznych Horyzontów, na którym zasnąłem. Pretensjonalna, niewiarygodnie zła historia i (celowo? ale co z tego...) przerysowane aktorstwo. W jednej, najgorszej, grupie z "Dharma Guns" i "Drzwiami..."

Melancholia (reż. Lars von Trier, 2011)
rzutów oka na zegarek: patrzyłem raczej w to kółko do pomiaru zbliżenia planety

Our favourite nazi nakręcił kolejny bardzo dobry film. "Melancholia" jest wspaniale zagrana (Dunst i Gainsbourg!), mądrze poprowadzona i co najważniejsze i zarazem najdziwniejsze - przejmująca. Zrobić film z pozoru katastroficzny i naładować go gęstymi, niekłamanymi emocjami to nie lada sztuka.

Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi (reż. Yumi Yoshiyuki, 2005)
rzutów oka na zegarek: przeczytajcie jeszcze raz tytuł i sami sobie odpowiedzcie [2]

Dobre *familijne japońskie soft porno*. [2]

+ spotkanie z bardzo sympatyczną reżyserką

Kuba rozpruwacz (reż. Yasuharu Hasebe, 1976)

rzutów oka na zegarek:



 








No właśnie.

Chciwa żona (reż. Sachi Hamano)
rzutów oka na zegarek: jeszcze bym coś przegapił!

Podobne, lecz różne sposoby na erotyczną zemstą. Najbardziej pornujący z oglądanych przez nas różowych filmów, jednocześnie z akcentowanym anyszowinistycznym wydźwiękiem.

Chico i Rita (reż. Tono Errando, Javier Mariscal, Fernando Trueba, 2010)
rzutów oka na zegarek: kilka

Przyjemne i ładnie narysowane, ale schematyczne i nie zbliżające się poziomu najlepszych animowanych filmów ostatnich lat.

Pewnego razu w Anatolii (reż. Nuri Bilge Ceylan, 2011)
rzutów oka na zegarek: dużo pod koniec, bo film skończył się o 19:02, a o 19:00 zaczynał się nasz kolejny seans


Brudne i spocone "Trzy małpy" Ceylana mnie zmęczyły, "Uzak" zachwycił obrazami, z "Pewnego razu w Anatolii" - zdobywcą grand prix w Cannes - historia wygląda jeszcze inaczej. Trudno nawiązuje się z tym filmem kontakt. Mistrzowskie, zachwycające obrazy nocnej jazdy oraz (obrazowo Chrystusowa wręcz) obecność oskarżonego o morderstwo na tylnym siedzeniu samochodu zwiastują kino dobre, ale mocne, ciężkie i ugniatające. Historia dryfuje jednak w wielu kierunkach - dramatycznym, opowieściowym, komediowym (wiele scen rozpinających atmosferę i rwących snuty od początku klimat). Ostatecznie otrzymujemy obraz niejednoznaczny, ale tą niejednoznacznością raczej konfundujący niż intrygujący. Spotykamy się tu bowiem zarówno z epickim (2,5 godziny) portretowaniem, jak i z wypadaniem z rytmu i ogromnie rażącą dosłownością (wyjaśniana do bólu, a jasna od początku historia kobiety, która przewidziała swoją śmierć). W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy dzieło z pewnością dobre, ale proszące się o lepszą, bardziej konsekwentną realizację.

Zło Shinjuku (reż. Kôji Wakamatsu, 1970)
rzutów oka na zegarek: w pierwszym rzędzie, gdzie jedna litera napisów jest większa od twojej głowy, myślisz raczej o ogarnianiu ekranu

Fabularnie naiwny, ale obrazowo przekonywujący film Wakamatsu z wieloma zachodnimi nawiązaniami. Mamy więc japońskich Lennonów, opartego o ścianę winyla "Abbey Road" i modsowe motocyklowe ujęcia na ulicach Tokio. Dobre.

Wilgotni kochankowie (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: 0     零 / 〇    zero     rei / れい     zero / ぜろ

Fantastyczne nadmorskie zdjęcia i metaróżowość, czyli obraz, którego akcja częściowo rozgrywa się w wyświetlającym erotyczne filmy kinie. Bardzo dobre.

Dziewięć muz (reż. John Akomfrah, 2010)
rzutów oka na zegarek: zero, a jest ostatni dzień, 9:45!



Fascynująca mitologiczno-literacka hybryda z pięknymi śnieżnymi ujęciami. Oglądanie z otwartą głową gwarantuje oglądanie z otwartymi ustami.

Skóra, w której żyje (reż. Pedro Almodóvar, 2011)
rzutów oka na zegarek: reż. Pedro Almodóvar, tak?


W odróżnieniu od ostatnich filmów Almodovara, "Skóra..." nie wzrusza. Reżyser wraca tu do swojej ulubionej trans-tematyki konstruując historię ultraabsurdalną, zbyt odrealnioną, by na poważnie się nią przejąć. Z drugiej strony - oglądając wycięte z chirurgiczną [sic!] precyzją ujęcia postaci, podziwiając wieloekranowość scen domowych, patrząc z głównym bohaterem przez mikroskop - cały czas czujemy tu rękę mistrza. Na pochwałę zasługuję także aktorstwo. Banderas nie drażni, a nieplanowany śmiech wywołuje tylko raz, wypowiadając pierwszą kwestię - "Twarz nas identyfikuje" - zabawną z punktu widzenia atakowanego reklamami jednego z banków Polaka. Imponuje - momentami bardzo podobna do Penélope Cruz - Elena Anaya (wcześniej: Ángela we wspaniałym "Porozmawiaj z nią").




Piekło kobiet: Wilgotne lasy (reż. Tatsumi Kumashiro, 1973)
rzutów oka na zegarek: kilka

Film zdecydowanie gorszy niż "Wilgotni kochankowie" z tego samego roku, ale nadal przyciągający tworzonym przez (mroczne) zdjęcia klimatem. Historia raczej do kosza.

Sztuczne raje (reż. Yulene Olaizola, 2011)
rzutów oka na zegarek: na ostatnim seansie Nowych Horyzontów nie wypada patrzeć na zegarek

I na koniec kolejny dowód na to, że na NH warto ryzykować. Po słabiutkim "Lecie Goliata" rozważaliśmy bezpieczniejszą wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy się na film Olaizoli. Słusznie. Mimo bardzo powolnego rytmu i szczątkowej fabuły ten dokumentalizujący zapis narkotykowego uzależnienia przyciąga i zapada w pamięć, głównie dzięki zjawiskowej Lusie Pardo.

i jeszcze KONCERT - Hans-Peter Lindstrøm - dobry, taneczny set dla zaskakująco nielicznej publiczności + lepsza fryzura niż na okładce "Where You Go I Go Too".


Na muzyczne pofestiwalowe wrażenia zapraszamy także do radia LTB. Kolejna audycja powinna pojawić się w drugiej połowie sierpnia. Do przeczytania i usłyszenia!
 

poniedziałek, sierpnia 08, 2011

OFF festival 2011


Znów zaczynam bez wstępniakowego wodzirejstwa i znów (znów?) posługuję się bardzo prostym modelem, którego w swoich "Listach z podróży" użył Karel Čapek. Dzielę więc relację na "dwie przegródki, opatrzone dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało". O ile jednak mistrzowi weneccy nowożeńcy mogli nie podobać się "w ogóle i bez podania powodu", o tyle ja postaram się o kilka, choćby i błahych, argumentów.

CO MI SIĘ PODOBAŁO:

- organizacja. Katowice po raz kolejny udowodniły swoją przewagę nad Mysłowicami. Słupna miała swój urok, ale Trzy stawy są bardziej ustawne, przestrzenne i lepiej skomunikowane.
- strefa gastro. Wegański narożnik sprawił, że można było zawczasu oddzielić się od kiełbasianych wyziewów, a wyraz "golonko" kojarzyć jedynie z pochłanianiem Grolschy.

a teraz do rzeczy, chronologicznie:

[5.08]

- haniebnie spóźniliśmy się na Janerkę (uważny czytelnik słusznie spyta: co to robi w dziale "co mi się podobało"?!), ale w związku z tym, że widzieliśmy go wielokrotnie, widzieliśmy w tym roku i w tym roku jeszcze prawdopodobnie zobaczymy, liczymy na niższy wymiar kary. W każdym razie festiwal rozpoczęły dla nas dziewczęta z
- Warpaint. Bolesny konflikt chęci sprawił, że na Primaverze musieliśmy opuścić ich koncert po kilku piosenkach. Na OFFie zobaczyliśmy całość - dobrą, treściwą, nie porywającą, ale też nie nużącą, ani przez chwilę. Brak coveru Bowiego spodziewany, ale wciąż bolesny, bo czyż w pierwszym składzie nie wystawia się najlepszych?
- Junior Boys - mimo tego, że był to chyba najsłabszy z trzech polskich koncertów Kanadyjczyków, które widzieliśmy (wcześniej Warszawa i Wrocław), to i tak był to najlepszy występ pierwszego dnia festiwalu. Absolutna bezwysiłkowość kapitalnego wokalu Greenspana stale czaruje, a koncertowe wersje zabijaków sprzed czasów "It's All True"  (edit: tu raczej I was blind, now I can itd.; okazuje się, że to jedna z płyt roku) i "Begone Dull Care" (chociaż otwieracz znakomity i na miejscu) niczym von Trier łączą głęboką melancholię z wywalaniem w kosmos. Jeśli dodamy do tego żywą perkusję i *majstrię* Matta Didemusa (który zamiast dwóch paczek pali teraz dwie fajki) nie możemy być zawiedzeni. I nie byliśmy! Proste? No to teraz mniej oczywiście:
- ominął nas Matthew Dear, udaliśmy się więc na syryjskie techno - rzecz na tyle egzotyczną, by przyciągnąć tłumy i na tyle offową, by bez problemu wpisać się w apokryfy hipsterskiego kultu. W muzyce mistrza ruchu scenicznego (no dwa gesty, ale jakie!) - Omara Souleymana - zgubionego bliźniaka Kadafiego w japonkach - jest jednak coś, co autentycznie intryguje. I nawet jeśli, mimo wsparcia chociażby Björk czy Caribou, nie "grozi" nam (na razie) dab-fi ani dabke wave, jestem w stanie uwierzyć, że wszystkie "ej, widziałeś Omara?!" nie wynikają jedynie z potrzeby lansu, ale także z żywego zainteresowania.


wideo: T-Mobile MusicPL

- Mogwai - tu raczej na tak, mimo tego, że nigdy nie byłem fanem post-rockowej epickiej monotonii. Szkoci byli przewidywalni, ale też niezwykle sprawni i zaangażowani. Konkludując - OK, bo jeśli już to właśnie w takiej odsłonie.

[6.08]


- Blonde Redhead widzieliśmy do tej pory raz - w Madrycie, przed Interpolem; wtedy też byli świetni i - tak jak teraz - też mieli problemy z nagłośnieniem. Wtedy grali trasę po genialnej i kluczowej "23", teraz po świetnej "Penny Sparkle". Wtedy wsłuchiwałem się do zakochania, teraz zachłannie pochłaniałem wszystko - nowe i od nowa. I ani wtedy, ani teraz nie znalazłem tych dziesięciu różnic między włoskimi bliźniakami.



- YACHT - jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek tegorocznego OFFa i jeden z tych występów, które spadają z taśmy mniej lub bardziej udanych części dłuższej trasy koncertowej. Gig kopiący jak zapita redbullem pseudoefedryna, zły sen zawałowca, miejs-CE zderzenia wyruszających z punktu A artystów i pędzących z punktu BE widzów. A na do-da-tek: miły zbieg energetycznej awarii ze świetnym wykonaniem "Love in the Dark" i triumfalne zamknięcie całości w postaci: 1) wspólnego wykonania ("Psychic City"), 2) twitterowego wyznania:

Thank you OFF Festival! Thank you Katowice! Thank you Poland! You made our last show of this tour THE MOST AWESOME! Dziękuję!

- Gang Of Four - bez uczuć towarzyszących pierwszemu przesłuchaniu "Entertainment!", ale też zdecydowanie bez zdziadzenia i kroplówki zawieszonej na zestawie perkusyjnym. Tak, tak.
- Destroyer - czysto muzycznie był to najpiękniejszy koncert festiwalu, prawdziwa off-filharmonia i przeszycie (nie, to nie Benedykt wymawiający "przeżycie") zarówno płytowych dźwięków i emocji na nową, żywą płaszczyznę. A oprócz świeżego materiału z "Kaputt" jeszcze to cudowne wykonanie wielkiego "Painter In Your Pocket" z "Destroyer's Rubies". Rozpływ.























- Primal Scream - "Screamadelica" live! - największe, niezapomniane wydarzenie i kawał dźwiękowej historii. Zgodnie z przewidywaniami nie było tu muzycznej oszczędności i nieszczerej kokieterii. Właśnie tak, z takim rozmachem i z taką siłą gra się wielkie albumy, a potem można bisowo tłuc redneckie (choć wciąż dobre) "Country girl", bo wtedy wszystko się już podoba. W czasach nieograniczonego muzycznego eklektyzmu warto przypomnieć sobie biblię muzycznej intertekstualności, warto w tak wspaniały sposób.

[7.08]

- DVA - nieprawdą jest, że byłem tam z 'zawodowego' obowiązku, ale nie ukrywam, że czeskość zespołu zrobiła swoje w fazie odkrywania "Hu"; "Tatanc" (poniżej) graliśmy w ostatniej audycji LTB i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Było. Jeden z najprzyjemniejszych momentów weekendu.



- Kapela ze Wsi Warszawa - dobry set i irytująca konferansjerka podobne do tych z tegorocznego występu Kapeli we wrocławskiej Synagodze pod Białym Bocianem; wczoraj raczej rekreacyjnie i mniej 'przeżywczo' niż na OFFie 2007.
- Junip - to, co udało nam się zobaczyć było niezłe.
- Liars - tu również nie w całości, ale z radością i z najpiękniejszym w dyskografii zespołu "Other Side Of Mt. Heart Attack".
- Deerhoof - Kojarzycie radiowego smęta "What if God was one of us"? Postać perkusisty Deerhoof - Grega Sauniera - w pewnym sensie odpowiada na to nurtujące pytanie.
- dEUS - fantastyczny deszczowy występ Belgów! Skoncentrowany, wygrzany, z poruszającym "Instant Street" (poniżej) i wyśmienicie zaaranżowanym "Pocket Revolution". Myśleliśmy o namiocie i koncercie Twin Shadowa (patrz: Primavera), ale los zrobił nam dobrze.



- Ariel Pink's Haunted Graffiti - byliśmy zbyt przemoknięci, aby before today w pełni cieszyć się najlepszymi momentami najlepszej płyty Ariela. Ale today, kiedy o tym myślę, nawet ta niepełna radość była duża. Dobry występ.
- Public Image Ltd. - God save John Lydon, we mean it man.

CO MI SIĘ NIE PODOBAŁO:

- karykaturalna Meshuggah [5.08],
- Dry The River [6.08] - bez przesady z tym nie-podobaniem-się, bo nie było najgorzej, ziewało się nieraz częściej i szerzej; główną krzywdą w przypadku tego fatalnie nazwanego zespołu była raczej etykietka "next big thing". Nie kupuję za żadne bony.
- płaskie brzmienie płytowego YACHT (tak, rzuciłem się do ponownych i nowych pokoncertowych odsłuchów); upomnienie dla zespołu i żółta kartka dla producenta.
- niedzielna burza i to, że pelerynki Grolscha są cieńsze niż worki na śmieci "z kciukiem" lub jeśli wolicie - "z jedynką".
- to, że chyba tylko Omar nie przyznał się do polskich korzeni; tak, przesadzam i to grubo, ale po pierwsze - coś tu muszę napisać, po drugie - patrząc na słabą (jednak) kondycję polskiej sceny muzycznej i jednocześnie słuchając wymiataczy z polskimi korzeniami czuję się, jakby za karę postawiono mnie na bramce, a gola strzelał mi Miroslav Klose*.

I już? I już! Reszta w audycjach i przypisach, na które już dziś serdecznie zapraszamy. A na razie - do przeczytania za jakiś czas w drugiej (nieco krótszej, ale pełnej) części nowohoryzontowej relacji!

* zainteresowanym zdradzam, że poważniejszy jest powód nr 1

czwartek, sierpnia 04, 2011

11. Nowe Horyzonty - relacja - cz. I (22/07 - 25/07)











Bez zbędnych wstępów zaczynamy relację z jednego z naszych ulubionych festiwali. Dzień pierwszy, film pierwszy, scena rozległa, ujęcie jak najbardziej całościowe.

Kobieta z błękitnego filmu (reż. Kan Mukai, 1969)
rzutów oka na zegarek: ze-ro, przecież to pierwszy film Horyzontów!

Już pierwszy seans różowej sekcji pokazał, że aby czerpać jak najwięcej z pinku eiga, trzeba jak najgłębiej zresetować swoje postrzeganie kina. Masowe obcowanie z tanią niedoskonałością japońskich erotyków klasy B może irytować, ale tylko wtedy, jeśli podejdziemy do nich z europejskim szkiełkiem, które zdeformuje oryginał. W związku z festiwalowym rozkładem ostatnich dni przeczytałem dopiero kilkanaście stron „Za różową kurtyną” Jaspera Sharpa (kuratora przeglądu, człowieka odważnego, który składając autograf chciał zmierzyć się z pisownią polskich imion), ale sam wstęp pozwolił mi chwycić dystans i zebrać garść narzędzi bardzo przydatnych w odbiorze prezentowanych obrazów. Pierwszym rzucającym się w oczy faktem jest ogromna różnorodność różowych produkcji (tj. niskobudżetowych erotycznych filmów kręconych na taśmie 35 mm, przeznaczonych do dystrybucji w sieci specjalnych kin) oraz ich droższych odpowiedników z ‘serii’ roman poruno. Z jednej strony dostajemy dostęp do krain zdziecinniałego japońskiego humoru, z drugiej do buntowniczych, politycznie zaangażowanych, punkowych dzieł z lat 60. i 70., z trzeciej dotykamy wschodniej poezji filmowych obrazów, z czwartej oglądamy softporno w najczystszej formie. Wracając do „technik” odbioru i sięgając po wzory nieco bardziej ścisłe, można powiedzieć, że im większy będzie nasz kredyt zaufania i im szersza tolerancja na inność, tym więcej uda nam się z tych filmów wyłowić i zagarnąć dla siebie. Reguła ta dotyczy przede wszystkim miłośników japońskiego kina, którzy pinku eiga powinni, tak jak Sharp, oglądać jako „poligony doświadczalne” i „wylęgarnie twórczej energii”. Jeśli chodzi zaś o samą „Kobietę…” – znów warto sięgnąć do „Za różową kurtyną”, bowiem jako widzowie świadomie oglądający jeden z pierwszych kolorowych różowych [sic!] filmów, zwrócimy uwagę na znakomite współgranie soulu i funku (powtórzmy za Tom Tom Club: Ja-mes Brown! Ja-mes Brown!) z eksplozją „przesterowanych” kolorów. Fabularnie typowo, obrazowo świetnie. Dobrze i na dobry początek.

Separado! (reż. Gruff Rhys, 2010)
rzutów oka na zegarek: w czasach teleportacji zegarki są démodé


Never ask for directions in Wales Baldrick, you'll be washing spit out of your hair for a fortnight. (“Black Adder”)

Muzyczny strzał igrający z konwencją dokumentalnego śledztwa. Metkując ten film na programowych stronach napisałem „Bardziej pasuje mi iść 29.07, ale nie mogę się doczekać” i nie była to (tylko) jaskrawa figura retoryczna. Z naszym przywiązaniem do Super Furry Animals i sympatią dla Argentyny, ciężko było czekać na pełny metraż Rhysa do samego końca Horyzontów. Pośpiech się opłacił, bo utrzymane w klimacie „Dzienników rowerowych” Byrne’a „Separado!” całkowicie ustawiło już na dobrych torach wejście w tegoroczny festiwal. I nawet jeśli po napisach końcowych pozostał lekki niedosyt,  to jako szczerzy korespondenci musimy powiedzieć, że wynikał on raczej z wygórowanych oczekiwań. Bawiliśmy się świetnie, dowiedzieliśmy się dużo, nasłuchaliśmy się dobrego.

PS A dla tych, którzy nie dotarli, a chcieliby poznać zagadkę długowieczności, dwie wskazówki – ma to związek z (nie)paleniem papierosów i (nie)leżeniem w łóżku.

Gwałt (reż. Anja Breien, 1971)
rzutów oka na zegarek: rzucanie ekranowych oskarżeń było zbyt wciągające, by rzucać czymkolwiek innym i do tego jeszcze na zegarek














Obraz-haczyk, najlepszy z czterech widzianych przez nas filmów Anji Breien. Kapitalne operowanie nocną czernią i śnieżną bielą, Kafkowskie zawężanie przestrzeni i cytaty z „12 gniewnych ludzi”. Obowiązkowo.

Dziwny teatr Edogawy Rampo: Podglądacz z poddasza (reż. Noboru Tanaka, 1976)
rzutów oka na zegarek: kilka – podczas zupełnie niepotrzebnej końcowej sceny

Film nakręcony na podstawie tekstu Edogawy Rampo – japońskiego twórcy groteski, miłośnika Edgara Allana Poe. Grozy tu niewiele, absurdu więcej, reżyser bierze bowiem na tapetę skrywane żądze i przedstawia je przez pryzmat fantastycznego, baśniowego (nie bajkowego!) vouyeryzmu. Bywa męcząco, szczególnie pod koniec, w scenach krwawej zagłady japońskich sodomitów, ale mimo wszystko warto, przede wszystkim dla doświadczalnego obrazowania i Grimmowego klimatu.

Trzewia anioła: Czerwona klasa (reż. Chûsei Sone, 1979)
rzutów oka na zegarek: parę nerwowych

Boleśnie prowadzony temat przemocy seksualnej, czyli noc szału zamiast nocnego szaleństwa.

Bez miłosnych soków: Łóżkowe szelesty (reż. Yûji Tajiri, 1999)
rzutów oka na zegarek: trwający niecałą godzinę poranny seans drugiego dnia festiwalu – jakich rzutów? na jaki zegarek?

Według Sharpa, film Tajiriego stanowi początek nowej ery pinku eiga – ery filmów, w których narracja prowadzona jest z kobiecej perspektywy. Faktycznie, nie ma tu niechcianych stosunków, „rytualnych” gwałtów i szowinistycznego ucisku. Bardzo dobrze skonstruowany średni metraż, jednak z bardzo mylącym tytułem, bo miłosnych soków w nim nie brakuje. Subtelnie, naiwnie i przyjemnie, w sam raz na filmowe śniadanie z podtekstem.

Walk Away Renée (reż. Jonathan Caouette, 2011)
rzutów oka na zegarek: niewiele

Kolejny dowód na to, że część druga niemalże zawsze jest gorsza od pierwszej. Mimo tego, że w tytule filmu nie znajdziemy „dwójki”, stanowi on ewidentny sequel świetnego “Tarnation” z 2003 r. Autbiograficzna historia reżysera i jego cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki jest tu zaktualizowana i rozwinięta. I mimo tego, że nadal jest to dobry, ruszający i wciągający film, wydaje się, że linę, na której Caouette balansował w mocnym debiucie obserwujemy już z dołu, po upadku, który czasami przypomina się widzowi bolesnymi sińcami ekshibicjonizmu.

AUN – początek i koniec wszechrzeczy (reż. Edgar Honetschläger, 2011)
rzutów oka na zegarek: no tak, tak, bywały

To były nasze szóste Nowe Horyzonty, tym bardziej powinien dziwić fakt, że postanowiliśmy się wybrać na trwający 100 minut film, którego opis rozpoczyna się od pytania „Czy możliwa jest filmowa poezja filozoficzna?” Wiele festiwalowych projekcji pokazuje jednak, że kto nie ryzykuje ten nie je – z filmowego gara awangardowych pyszności. Konkursowy film Honetschläger nie zaspokoił co prawda naszego apetytu, ale pozwolił spróbować kilku egzotycznych przysmaków, przede wszystkim w sferze obrazowania. Zderzenie filmowych makro- i mikrokosmosów momentami zachwycało, a śnieżne japońskie zdjęcia pamiętamy do dziś. Zgodnie z nieśmiałymi przewidywaniami zawiodła jednak warstwa fabularna, a więc historia, dialogi i prowadzenie postaci, które jako bohaterowie nowoczesnego, niezależnego filmu muszą – jakżeby inaczej – porozumiewać się naraz w wielu językach. I tak pozostawił nas „AUN” z pretensjami o pretensjonalność i kilkoma wielkimi kadrami na pocieszenie.

Pina (reż. Wim Wenders, 2011)
rzutów oka na zegarek: mój zegarek rozmazuje się w 3D


Od ponad 200 miejsc do okrągłego zera w kilkadziesiąt sekund – takie rezerwacyjne szaleństwo powtarzało się przy każdej rezerwacyjnej sesji ”Piny” – nowego, tanecznego (Saurowego, chciałoby się powiedzieć) filmu Wima Wendersa. Zainteresowanie „Piną” jest zresztą całkowicie uzasadnione – to obraz przełomowy pod względem użycia technologii 3D do stricte artystycznych celów. Reżyser nie rzuca w nas puszką i nie trąca naszych analogowych nosów wyciągniętą cyfrową łapą. Od pierwszych scen widać, że nie chodzi tu o (przyjemne, ale na dłuższą metę nużące) multipleksowe efekciarstwo, a o wydobycie sedna ruchu i choreografii i jak najwierniejsze oddanie go za pomocą filmu. Oprócz świetnych choreo-układów samej Piny Bausch, „Pina” jest także porywającym, typowo Wendersowskim, portretem miejsca, tym razem niemieckiej Westfalii, która ożywa dzięki teatralnym, tanecznym występom realnych postaci.

Gość (reż. José Luis Guerín, 2010)
rzutów oka na zegarek: jest dwudziesta druga, film trwa dwie piętnaście, a ja nic

Wielka niespodzianka i jeden z najlepszych filmów tegorocznych Horyzontów. Mimo tego, że jest to opowieść o festiwalach filmowych, Guerín nie sięga w „Gościu” do modnej, płodnej, ale nieco już wyświechtanej formuły metafilmu, obrazu o kulisach powstawania/odbierania obrazu. Zamiast tego przedstawia widzom różne zakątki świata sięgając po Hrabalowską technikę podsłuchiwania gaduł, czekających na tubę, która pozwoli im wykrzyczeć w świat swoje barwne historie. W świetnych, zabawnych, wciągających czarno-białych eskapadach (zdjęcia przywodzą na myśl „Tetro” Coppoli) Barcelończyk oddala się od miękkich czerwonych dywanów, paradoksalnie tworząc film nowoczesny, ale powracający do istoty filmu i sztuki, a więc do sugestywnego obrazu i dobrej historii. Znakomite kino.

PS Częścią soundtracku jest „oryginalne” wykonanie „Foi na cruz” otwierającego genialne „The Good Son” Cave’a!


Zamknij się, człowieczku! Niefortunna audioprzygoda (reż. Matthew Bate, 2011)
rzutów oka na zegarek: Hę? If you wanna talk to me then shut yer fuckin mouth!

Przedinternetowy, kasetowy obieg sąsiedzkiego podsłuchu – zabawnie i interesująco, głównie do czasu nudniejszej części sporów o prawa do nagrań.

Rozstanie (reż. Asghar Farhadi, 2011)
rzutów oka na zegarek: pffff!

Tak jak w ubiegłym roku („Miód” Kaplanoğlu) całkowicie zasłużony Złoty Niedźwiedź w Berlinie. Farhadi nie drąży wyeksploatowanego tematu religijnego fanatyzmu, skupia się natomiast na kameralnej, ale nabrzmiałej sytuacji emocjonalnej. Jednocześnie – i to jest w „Rozstaniu” niezwykłe – udaje mu się unikać narracyjnych klisz, które z lekkością rozbija popychając coraz dalej iście thrillerową zagadkę. Oprócz napięcia mamy tu jednak przede wszystkim złożony, antycznie tragiczny dramat bez wyjścia, przypominający ciasne uczuciowe labirynty Kafki, Bergmana i innych wielkich smutnych dżentelmenów. Jeśli dodamy do tego świetne aktorstwo (słusznie nagrodzone w Berlinie jako całość) otrzymujemy film skończony, pełny, jeden z najlepszych stricte filmowych, fabularnych obrazów ostatnich lat.


Dharma Guns (reż. F. J. Ossang, 2011)
rzutów oka na zegarek: więcej niż rzutów oka na ekran

Obok „Drzwi szeroko otwartych” największy koszmarek festiwalu. Zasłużone ostatnie miejsce w plebiscycie publiczności i szczere (a nie, jak się zdawało – kokieteryjne) zaproszenie reżysera na „beznadziejny film”.

Płonące istoty (reż. Jack Smith, 1963) + filmy krótkie
rzutów oka na zegarek: kilka, ale tylko w trakcie przerw technicznych

Marc Siegel – „Flaming creatures – a boundless practical resource for living one’s life fabulously”

Narkotykowe szaleństwo (reż. Louis J. Gasnier, 1938)
rzutów oka na zegarek: you must be jokin’, lad!

Marne 3,5/10 na IMDb dobitnie świadczy o braku poczucia humoru sporej części ludzkości. Silenie się na obiektywne ocenianie tego filmu jako propagandowego knota mija się z celem. Niemal każde ujęcie „Tell Your Children” („Refeer Madness”) skrzy się niezamierzonym humorem sytuacyjnym (sceny taneczne, mordercze i samobójcze!), słownym (amerykański angielski z lat 30. XX wieku) i humorem absurdalnych postaci zadręczonych zgubnym trawiastym nałogiem. Ku przestrodze, dziś dla przeciwników legalizacji.

Godziny miłości (reż. Anja Breien, 1977)
rzutów oka na zegarek: gdzieś co pół godziny miłości

Breien w słabszej formie, ale do wybaczenia, bo jak sama mówiła, przejęła ten film na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Dość sztampowa, kostiumowa historia miłosna z ładnymi zdjęciami i pewną przyjemnością z odbioru. Film zdecydowanie telewizyjny, do weekendowej, familijnej ramówki.

Pyuupiru 2001–2008 (reż. Daishi Matsunaga, 2011)
rzutów oka na zegarek: nie patrzyłem na siebie, bo moje ubrania i akcesoria nagle wydały mi się bardzo nudne















Bardzo ciekawa postać, średnio ciekawy dokument w starym, telewizyjnym stylu. Wyróżnienie w konkursie filmów o sztuce przypisuje raczej strojom i instalacjom Pyuupiru, niż samemu obrazowi. Reżyserka ograniczona do rejestrowania i drobnej selekcji. Końcowo jednak nieźle, tak na 6/10.

Żony (reż. Anja Breien, 1975)
rzutów oka na zegarek: jeden, niechcący

Świetny, zabawny dialog z „Mężami” Cassavetesa. Mocno Cassavetowskie sytuacje, sporo ożywczej improwizacji, nowofalowe w duchu rozciągnięcie czasoprzestrzeni i niewymuszony humor.

Ruchy Browna (reż. Nanouk Leopold, 2010)
rzutów oka na zegarek: sporo

Zachęceni ascetycznym „Wolfsbergen” i nietypową tematyką bez zastanowienia wybraliśmy się na „Ruchy Browna”, które okazały się filmem dość płaskim i wypranym z emocji. I o ile we wspomnianym obrazie z 2007 roku ten emocjonalny chłód szeroko rozumianych wnętrz robił wrażenie, tutaj grał już raczej jako wyblakła kalka.

KONCERT – Susanne Sundfør – patrz: zachwyty tutaj i tutaj





















Nasze nagrania:

When
The Brothel
[+ po OFFie zapraszamy na zbiorczą koncertowo-filmowo-festiwalową audycję]


Druga część relacji (26/07 - 31/07) już w przyszłym tygodniu!
Nasze filmowe oceny znajdują się teraz na stronach IMDb.